Reklama

Aby opisać genezę Służby Zwycięstwu Polski (SZP), musimy się cofnąć do 16 września. Wtedy to Naczelny Wódz, Edward Rydz-Śmigły wezwał do siebie zaufanego współpracownika, majora Edmunda Galinata. Ten oficer to czołowy przedstawiciel swojego wojskowego pokolenia, który ma również w dorobku epizod polityczny - przed wojną stał na czele młodzieżowej sekcji partii Śmigłego, Obozu Zjednoczenia Narodowego (Ozonu). Przede wszystkim to jednak członek zespołu, który szykował dywersję na tyłach atakującego Polskę Wehrmachtu. Udało mu się nawet utworzyć na Pomorzu 2 tajne organizacje: “Grunwald" i "K-7", ale nie udało się ich rozwinąć na większą skalę. Teraz przed Galinatem stało o wiele ważniejsze zadanie.

Naczelny Wódz zlecił podwładnemu przedostanie się w głąb kraju (znajdowali się wówczas przy granicy z Rumunią), a tam organizowanie na nowo dywersji pozafrontowej, a także oddziałów partyzanckich. Aby jego wysłannik zyskał posłuch wśród wojskowych, marszałek na skrawku jedwabiu nakreślił następujące słowa: "Posyłam majora Galinata do Warszawy celem zorganizowania podziemnej organizacji do walki z Niemcami. Obejmie on dowództwo i kierownictwo". Niestety, dzień później sytuacja wojenna zmieniła się diametralnie na niekorzyść Polaków - agresja ZSRR przekreśliła nadzieje na zwycięski koniec kampanii wrześniowej. W związku z tym Śmigły zmodyfikował poprzedni rozkaz - Galinat miał się zająć budową nie partyzantki, a tajnej organizacji wojskowej, nastawionej na długie trwanie w konspiracji.

Reklama

Jako przykład, Naczelny Wódz podał Polską Organizację Wojskową, powołaną przez Józefa Piłsudskiego w trakcie I wojny światowej. Śmigły poczynił przy tym zastrzeżenie - Galinat nie był już wyznaczony do kierowania podziemną formacją, ale miał skontaktować się z “najstarszym oficerem legionowym" (należącym niegdyś do I Brygady Legionów Polskich i takim, który uniknął niewoli niemieckiej) i zdać na jego ręce dowództwo. Formuła “najstarszy oficer legionowy" nie była przypadkowa - dzięki temu organizacją miał kierować, jeśli nie piłsudczyk, to żołnierz od dawien dawna sympatyzujący z piłsudczykami. Tak się zresztą stało, choć w dość specyficznych okolicznościach. Wróćmy jednak do Galinata i jego podróży przez Polskę.

Odbyła się ona w okolicznościach iście filmowych: 26 września emisariusz Śmigłego i pilot - inżynier Stanisław Reiss - porwali z lotniska w Czerniowcach (już w Rumunii) lekki bombowiec "Sum" i przylecieli nim do Warszawy! Pięciogodzinny lot wydawał się zapewne dla Galinata wiecznością, tym bardziej że musiał ten czas spędzić skulony w luku bombowym. Nie obyło się bez przygód - pierwotny plan zakładał lądowanie na Okęciu, ale okazało się, że lotnisko znajduje się już w rękach Niemców. Pilot musiał więc improwizować - koniec końców nasi bohaterowie zakończyli wyprawę na Polu Mokotowskim. Wprawdzie nie zadrzewionym, ale pod ostrzałem niemieckiej artylerii - na szczęście ten samolot kulom się nie kłaniał.

Lekarz, kapłan, szef wojskowego podziemia?

Tymczasem dowodzący Armią “Warszawa" generał Juliusz Rómmel szykował się na to, co nieuniknione - kapitulację. Choć polska stolica broniła się dzielnie, widoków na wyzwolenie miasta, pozostającego w niemieckich kleszczach, nie było. Nie dość, że Rómmel nie mógł liczyć na żadne posiłki, to jeszcze Warszawa była narażona na ciągłe ataki artyleryjskie i bombowe. 25 września przeszedł do jej historii jako "czarny/lany poniedziałek": 400 samolotów zrzuciło tego dnia na warszawiaków ponad 630 ton bomb. "Od rana rozbrzmiewał warkot motorów, rozlegał się huk bomb, potem zaś jeszcze nierzadko - łoskot walących się murów. [...] Pod gradem bomb burzących, rzucanych częstokroć razem z zapalającymi, osłabła energia w gaszeniu pożarów, spotęgowały się one i objęły całe ulice" (Ludwik Landau).

Kapitulacja zbliżała się wielkimi krokami i niebawem tysiące polskich oficerów pomaszerowały do niewoli. Wśród nich nie było jednak kolejnego z naszych bohaterów - Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego. W tragicznym wrześniu uczestnik bitwy nad Bzurą, wcześniej był m.in. komendantem Polskiej Organizacji Wojskowej w Moskwie i żołnierzem I Brygady Legionów Polskich. Czyżby twardogłowy piłsudczyk? Niekoniecznie, gdyż sympatyzował z PPS (zdarzyło mu się współpracować z Kazimierzem Pużakiem), a w 1937 roku przesłał bukiet czerwonych róż i życzenia na kongres Stronnictwa Ludowego. Gest niestandardowy, jak na wojskowego i mogący narazić go na przykre konsekwencje - wszak ludowcy należeli do antysanacyjnej opozycji.

Dodajmy, że Karaszewicz-Tokarzewski o mały włos nie został lekarzem (przez 3 lata studiował medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim), a do tego łączył karierę wojskową z...posługą kapłańską - był duchownym Liberalnego Kościoła Katolickiego. W tym kontekście rysuje się ciekawa sylwetka, w żadnym razie "generała od liczenia kaleson" (tak nazywano złośliwie wojskowych zajmujących się kwestiami administracyjnymi, Karaszewicz był jednym z nich). Wróćmy jednak do końca września 1939 - przed Karaszewiczem, jak wspominał, stanęły wówczas 2 możliwości: “jedna - to droga tych [samobójców] z Galerii Luksemburga, która jest równoznaczna z tchórzliwą ucieczką przed dalszym życiem. Druga - to dalsza walka z przyszłym okupantem. Wybieram walkę".

Tokarzewski nie marnował czasu - już 26 września stawił się przed obliczem Rómmla i zaproponował mu utworzenie konspiracyjnego wojska. Oddajmy mu głos: "Przed powzięciem jeszcze decyzji generała, czy zaproponować Niemcom kapitulację, zameldowałem się u niego. Zaproponowałem, aby przekazał mi pełnomocnictwo Rządu i Naczelnego Wodza, jakie posiadał, rozciągając je na cały obszar naszego Państwa. Oświadczyłem gotowość podjęcia się odpowiedzialności za zorganizowanie zbrojnego oporu przeciw okupantom i gotowość moralną oraz fizyczną kraju wszczęcia otwartej walki, gdy na to pozwoli położenie wojenne". Reakcja Rómmla? Ani "tak", ani "nie" - z wszelkimi decyzjami wstrzymał się do spotkania z wysłannikiem Śmigłego - wspomnianym już Galinatem.

Dowództwo jest, żołnierzy brak

Rómmel czekał na emisariusza Naczelnego Wodza wiele minut, a gdy się w końcu doczekał, srodze rozczarował. Galinat nie mógł zrobić na nim gorszego wrażenia - nie dość, że uzurpował sobie prawo do dowodzenia przyszłym podziemnym wojskiem, to jeszcze przyszedł na rozmowę pijany! Sprawa wkrótce się wyjaśniła - po opuszczeniu pokładu samolotu major był mocno osłabiony, miał zawroty głowy itd. Dla wzmocnienia podano mu wódkę, a że zabrakło zakąski, to efekt był łatwy do przewidzenia. Wściekły Rómmel groził Galinatowi nawet sądem polowym - ostatecznie obeszło się bez tego, ale oficer nie miał już szans na pokierowanie wojskowym ruchem oporu. Tym bardziej że nie miał do tego uprawnień - Śmigły zaznaczył, że w budowie konspiracyjnej armii ma odgrywać rolę pomocniczą.

Skoro zaś Rómmel miał pod bokiem ochotnika do przewodzenia walce, od razu wyznaczył Karaszewicza-Tokarzewskiego na dowódcę. "Wziąłem do ręki kawałeczek jedwabiu z rozkazem Śmigłego [z 16 września, potem zmieniony - przyp. red.] i zwracając się do wszystkich obecnych, powiedziałem: - Jest to rozkaz marszałka dla mnie. Ponieważ jestem na miejscu w Warszawie, lepiej znam ludzi. Dla dobra sprawy, jako obecnie najstarszy dowódca, nie uznaję nominacji  mjr. Galinata i wyznaczam obecnego tu gen. brygady Michała Tokarzewskiego na dowódcę Polskiej Organizacji Podziemnej - i przy tych słowach spaliłem nad świeczką kawałek jedwabiu z rozkazem marszałka Śmigłego".

Tak Karaszewicz-Tokaszewski został żołnierzem nr 1 w okupowanej Polsce. Tylko cóż z tego, skoro organizacja (nazwana "Służbą Zwycięstwu Polski") nie dysponowała ani pieniędzmi, ani ludźmi, ani bronią? Szybko udało się rozwiązać pierwszy z problemów - Rómmel oddał do dyspozycji "Torwida" (konspiracyjny pseudonim Karaszewicza) 750 000 złotych. Groszem sypnął też prezydent Warszawy, Stefan Starzyński - przekazał podziemiu 350 000 zł, a to był dopiero początek jego zaangażowania. Dzięki niemu konspiratorzy doczekali się fikcyjnych stanowisk w miejskich zakładach (m.in. tramwajowych), a co za tym idzie, legitymacji służbowych. A były to dokumenty o niebagatelnym znaczeniu, nieraz ratujące skórę, np. w razie niemieckiej kontroli. SZP mogła także potajemnie korzystać z należących do Ratusza samochodów - jeszcze do tego wrócimy.

A co z ludźmi? Kto powiedziałby, że to węzeł gordyjski, nie byłby daleki od prawdy - większość oficerów nie wyobrażała siebie w konspiracji. Raz, że nie mieli spiskowych doświadczeń, dwa, że podziemne życie uznawali za swoistą ujmę - żołnierski honor wymagał pójścia w mundurze do niewoli. Wśród wojskowych, którzy powiedzieli Tokarzewskiemu "nie" był na przykład pułkownik Marian Porwit - zasłużony obrońca Warszawy, a później wybitny badacz kampanii wrześniowej. Pod znakiem zapytania stała również przyszłość w SZP Stefana Roweckiego. Jako jeden z niewielu, jeśli nie jedyny specjalista w Wojsku Polskim od walk ulicznych, byłby bardzo cennym nabytkiem dla "Torwida". Początkowo mu jednak odmówił, argumentując, że nie chce bawić się w politykę (zapleczem politycznym SZP była Główna Rada Polityczna). Dopiero okazanie przez Tokarzewskiego pełnomocnictwa od Rómmla sprawiło, że przyszły "Grot" zmienił zdanie.

Konspiratorzy z misją żywnościową

"Torwid" miał o czym myśleć, ale stopniowo organizacja powiększała swoje szeregi. Zaczęło się od byłych podkomendnych Karaszewicza - komu, jak nie im miał zaufać? Zwołał więc naradę, na której stawiło się 7 oficerów i dał im pół godziny na decyzję: wstępują do Służby Zwycięstwu Polski czy nie? Postawienie przed ścianą okazało się skuteczne, wszyscy wyrazili zgodę, a przez podanie ręki Tokarzewski uczynił ich żołnierzami konspiracji. Nie minęła doba, a dołączyły do nich pierwsze spiskowczynie: Janina Karasiówna, Halina Krzyżanowska i Władysława Macieszyna. Od tej pory rozrost kadry SZP postępował w setkach, a nawet tysiącach - pod koniec 1939 roku organizacja liczyła ok. 25 000 członków.

Wśród nich znalazły się prawdziwe "wojskowe perły" - mówiliśmy już o Roweckim, ale nie sposób pominąć Franciszka Niepokólczyckiego. Major saperów, a po wojnie prezes Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość", otrzymał od Karaszewicza niemal od razu zadanie z najtrudniejszej półki - podłożenie na rogu ulic Nowy Świat i Aleje Jerozolimskie skrzyń z materiałami wybuchowymi. Miały one posłużyć do zamachu na Hitlera, który 5 października gościł w Warszawie, przyjmując defiladę zwycięstwa. Zgodnie z planem ładunki zostałyby odpalone w momencie, gdy samochód wiozący wodza III Rzeszy znalazłby się w ich pobliżu. Wszystko było przygotowane, ale ostatecznie dyktator nie wyleciał w powietrze. Dlaczego?

Zamiary zamachowców pokrzyżowały środki bezpieczeństwa zastosowane przez niemieckie służby. Mianowicie, bezpośrednio przed defiladą funkcjonariusze przepędzili wszystkich przechodniów z ulic na trasie przejazdu Führera. Tym samym osoby, które miały dać konspiratorowi przy ładunkach znak do ich uruchomienia, zmieniły swoją lokalizację i najważniejszy uczestnik zamachu został postawiony sam sobie. Z daleka nie mógł rozpoznać, kto w danym momencie jedzie ulicą - czy Hitler, czy może któryś z wyższych wojskowych. Ryzyko wpadki było zbyt duże i materiały wybuchowe pozostały nieodpalone, a Führer miał się jeszcze cieszyć blisko 6 latami życia...

Tymczasem pod koniec października Karaszewicz wybrał się w objazd po okupowanej Polsce. Cel? Pozyskiwanie nowych członków SZP - albo przez indywidualny akces, albo przez podporządkowanie sobie istniejących już mniejszych organizacji konspiracyjnych (jak wyliczał, było ich ponad 100). Podróż "Torwida" trwała ponad 3 tygodnie i wiodła m.in. przez Radom, Lublin, Kielce, Kraków, Tarnów, Częstochowę i Zagłębie Dąbrowskie. W jej trakcie spotkał się m.in. z metropolitą krakowskim Adamem Sapiehą, planował też wizytę u legendy ruchu ludowego, Wincentego Witosa. Do rozmowy nie doszło, ale do byłego premiera dotarła wiadomość o istnieniu SZP. “Torwid" zapoznał się również z małopolskim podziemiem, a poprzez nie - z pułkownikiem Tadeuszem Komorowskim, w przyszłości Komendantem Głównym Armii Krajowej.

Tę wyliczankę można by jeszcze długo ciągnąć, ale znacznie ciekawsze są okoliczności podróży. Konspiratorzy na czele z Tokarzewskim ruszyli bowiem w drogę pod przykrywką misji aprowizacyjnej - pozyskującej jedzenie dla mieszkańców Warszawy. Samochód udostępnił im prezydent Starzyński, a przed wyjazdem spiskowcy dla bezpieczeństwa przemalowali pojazd. Jeszcze tylko idealnie podrobione dokumenty z zarządu miasta i można było wyjeżdżać, a w razie wpadki nasi bohaterowie mieli przygotowane środki obrony: granaty i pistolety... Niestety, niebawem po powrocie Karaszewicz-Tokarzewski przestał szefować SZP - nie cieszył się zaufaniem nowego Naczelnego Wodza, Władysława Sikorskiego. Generał naraził go nawet na represje ze strony Sowietów, wysyłając, jako komendanta Obszaru Nr 3 Związku Walki Zbrojnej (organizacja, która zastąpiła SZP), do Lwowa. Placówki najgorszej z możliwych, bo przez lata był związany z miastem i łatwo byłoby go rozpoznać. To jednak materiał na osobną opowieść.

Wybrane cytaty pochodzą z publikacji: "Polskie Państwo Podziemne" Stefana Korbońskiego, "Dowódcy Armii Krajowej" Marka Neya-Krwawicza, "Rok 1939: ostatni rok pokoju, pierwszy rok wojny" Janusza Osicy i Andrzeja Sowy oraz "Służba Zwycięstwu Polski" Jacka Sawickiego.