Reklama

Mimo że wielością artystycznych talentów Marek Grechuta mógł obdzielić pół tuzina mniej zdolnych kolegów, nie miał w sobie nic z typowego artysty. Wolny od choćby cienia kabotyństwa, ponad szaleństwo i ekstrawagancję przedkładał harmonię i święty spokój. Aż dziwne, że debiutując w epoce kontrkulturowej kontestacji, sam był jej zaprzeczeniem. Gdy koledzy zakładali hippisowskie ciuchy i pisali protest songi, on - systematyczny i pilny uczeń, nawet nie przechodził okresu młodzieńczego buntu. "Był z urodzenia, wychowania i zamiłowania typowym mieszczaninem" - napisała Marta Sztokfisz w biografii "Chwile, których ‌nie znamy. Opowieść o Marku Grechucie". Jej autorka kreśli przejmujący portret nieśmiałego chłopca z Zamościa, który żył muzyką i dla muzyki. Wybitnego artysty, któremu w drodze na szczyty popularności towarzyszyła druzgocąca zdrowie choroba psychiczna, z jaką zmagał się do końca życia, i która w końcu odebrała mu możliwość występowania.

"Jak nikt inny śpiewał o sprawach ważnych i pięknych równie pięknym językiem. Tak mu to wychodziło, jakby był sercem nieczułego świata"- napisała Sztokfisz. Za ten niezwykły dar budzenia w ludziach wzruszeń płacił jednak ogromną cenę.

Dzieciństwo i pierwsza miłość

Reklama

Marek Grechuta urodził się 10 grudnia 1945 roku w Zamościu. W domu dziadków: Michała i Salomei Stryjków - właścicieli kamienicy na pięknym Starym Mieście. Mama Wanda pochodziła z bogatej rodziny mieszczańskiej, ojciec playboy i bawidamek z chłopskiej. Ojciec miał ich zostawić, gdy chłopiec skończył 12 lat, a jego młodsza siostra 9.

Ale dzieciństwo Marka upływało w wielopokoleniowej rodzinie. Wsparcie i miłość dziadków, ich oddanie córce, obudziło w nim przekonanie, że rodzina jest najważniejsza, które jako dorosły człowiek wcielał w życie. Renesansowe budowle Zamościa wykształciły w nim zainteresowanie architekturą, umiłowanie harmonii i piękna. Po jakimś czasie przenieśli się pod Warszawę, ale po rozstaniu z ojcem, matka zabrała dzieci i wróciła do Zamościa.


Rozstanie rodziców chłopiec bardzo przeżył, i wbrew zakazowi matki, po kryjomu, spotykał się z ojcem, który założył nową rodzinę, ale dbał o dzieci z pierwszego związku. W szkole był pilnym uczniem, niezwykle systematycznym, grzecznym i wzorowym. Od 7. roku życia grał na pianinie, ale także dobrze recytował wiersze i grał w szkolnych spektaklach. Świetnie też rysował - dekoracje były jego autorstwa. Lubił występować i polonistka doradzała mu studia aktorskie, ale matka się nie zgadzała, a on przecież nigdy się nie buntował. Widziała go jako wirtuoza fortepianu. Ostatecznie jednak wybrał architekturę.

W biografii Grechuty znajdziemy też historię jego pierwszej wielkiej miłości i opis załamania po rozstaniu z Halinką M., dziś lekarzem psychiatrą. Dawny przyjaciel Grechuty, który spotkał go już po zerwaniu, wspomina: "Do­szło wte­dy do roz­mo­wy, któ­ra mnie prze­ra­zi­ła. Zro­bił mi wy­kład, wy­wo­dząc swo­je na­zwi­sko od Ga­ju­sza Grak­chu­sa, try­bu­na lu­do­we­go. 'Żeby mnie, Grak­chu­sa, po­tom­ka Ce­za­rów, to spo­tka­ło...' - mó­wił. Wło­sy sta­nę­ły mi dęba."

Czy możliwe, że to nieszczęśliwa miłość uaktywniła pierwszy atak choroby? Wiele na to wskazuje. Późniejsze problemy osobiste będą ją pogłębiać.

Artysta z innego świata

"Dawno, dawno temu w królewskim mieście Krakowie spotkało się w klubie akademika Politechniki dwóch utalentowanych studentów architektury. Wiele ich różniło. Jeden, smukły blondyn o niebieskich oczach, pochodził z Zamościa i miał na imię Marek. Był subtelny, bardzo nieśmiały, czerwienił się, nie pił i nie palił. Drugi, Jan Kanty, starszy o dwa lata, rodem z Nowego Targu, z apetytem na bujne życie, szlifował na pianinie jazzowe kawałki oraz komponował".

Tak spotkanie Grechuty i Jana Kantego opisuje Sztokfisz. Pawluśkiewicz usłyszał jego utwór "Pomarańcze i mandarynki" i włączył go do składu powstającego właśnie Kabaretu Architektów Anawa, który szybko zdobył popularność. To był czas, gdy Marek zorientował się, że socjalistyczna architektura nie daje pola do popisu komuś z jego wyobraźnią. Wybrał muzykę, choć nadal był świetnym studentem.

Wkrótce powstały skomponowane przez Jana Kantego niezapomniane piosenki: "Tango Anawa", "Serce", "Nie dokazuj", wykonywane już niebawem przez Grechutę. W miejsce kabaretu powstał zespół Anawa, który towarzyszył Markowi przez wiele lat - w zasadzie do końca kariery, mimo innych "przygód" artystycznych. Duet Grechuta-Pawluśkiewicz miał stworzyć wspólnie wiele przebojów, które do dziś się nie zestarzały i słuchają ich kolejne pokolenia.

Zaczęło się w 1967 roku, gdy zdobyli II miejsce na Festiwalu Piosenki Studenckiej. Ale wielka kariera Grechuty ruszyła z kopyta na VI KFPP w Opolu, gdzie wykonał utwór "Serce" i zachwycił całą Polskę. Jego niezwykłość jako wykonawcy porwała publiczność. Te piękne utwory śpiewał młody chłopak naprawdę kochający poezją. Czuł ją, rozumiał. Uwodził i hipnotyzował publiczność, oczywiście najbardziej kobiety.

Sława przyszła niemal natychmiast. Koncerty transmitowane w telewizji, filmy, długie trasy, nagrody na festiwalach, nagrania. Samouk dotarł na szczyt, o jakim nawet nie śnił. Ciśnienie było spore. Wielu jego dawnych przyjaciół wspomina, jak speszony czuł się, gdy tłumy zauroczonych nim dziewczyn, okrążały go po koncertach. Koledzy z zespołu szybko odkryli, iż przychodzą wyłącznie dla niego. Delikatny, niebieskooki blond, cherubinek, budził ich zachwyt.

Kora, czyli Olga Jackowska, opowiadała: "Mło­dziut­ki, po pierw­szym suk­ce­sie z 'Ser­cem'. Ro­bił wra­że­nie. Mło­de i star­sze, wszyst­kie ko­bie­ty były nim za­uro­czo­ne. Ład­ny męż­czy­zna, bar­dzo sub­tel­ny, wy­so­ki, szczu­pły, in­te­re­su­ją­cy. Kie­dy śpie­wał: 'Bę­dziesz moją damą', mia­łam wra­że­nie, że śpie­wa do mnie".

A Zbigniew Wodecki - ich drogi spotkały się w Piwnicy pod Baranami - dodawał: "To nie był facet, który poderwałby dziewczynę i poszedł z nią do łóżka. (...) Tym bardziej musiała go peszyć rola uwodzonego".

Anawa, czyli doskonałość

Z zespołem Anawa artysta nagrał dwie płyty, "Marek Grechuta & Anawa" z 1970 i "Korowód" z 1971. W tym samym roku na 9. KFPP w Opolu zdobył główną nagrodę właśnie za tę piosenkę. Wydaje się, że to wtedy realizował się najpełniej, może dlatego, że nie dawała jeszcze znać o sobie choroba.

W 1976 roku, po przerwie, ponownie nawiązał współpracę z Pawluśkiewiczem. A na 15. KFPP w Opolu jego piosenka "Hop - szklankę piwa" zdobyła Nagrodę Grand Prix.

Blisko dekada współpracy z Piwnicą pod Baranami wymagałaby osobnego materiału. W 1981 ukazały się "Śpiewające obrazy", płyta nagrana ponownie z zespołem Anawa, na której znalazły się piosenki inspirowane obrazami van Gogha, Picassa, Degasa, Moneta, Renoira i Wyspiańskiego, a także muzyka ze spektaklu "Otello". Absolutnie niezwykłe.

Nie sposób też pominąć nagrany w 1984 roku wspólnie z Krystyną Jandą album pt. "W malinowym chruśniaku", z wierszami Bolesława Leśmiana. Zresztą - jak w ogóle możliwe, by Grechuta mógł nie pokochać Leśmiana?

Do własnych tekstów wrócił w 1986 roku, wydając w 1987 płytę "Wiosna - ach to ty", która wypełniona była lżejszą muzyką i przyniosła tytułowy przebój, a także zawierała fragmenty muzyki ze spektakli "Colas Breugonon", "Tumor Witkacego".


I wreszcie wydany w 1994 roku album "Dziesięć ważnych słów", zawierający utwory poświęcone istotnym wartościom w życiu. Nawiązywał w nich do Dekalogu, określając je jako "dziesięć przykazań człowieka współczesnego".

Właściwie każdy z nas ma swój ulubiony utwór Marka Grechuty. Dla wielu tym najbardziej kultowym pozostają "Dni, których jeszcze nie znamy". Utwór, który uczyniła swoim nieoficjalnym hymnem piłkarska drużyna Korona Kielce. Wypada bowiem dodać, że Grechuta była zapalonym kibicem piłkarskim.


Sława nie zepsuła go w żaden sposób. Znany fotograf Marek Karewicz opowiadał Marcie Sztokfisz: "On nie był z mojego świata - świata rozpasanego i rozwiązłego. Słuchaliśmy jazzu, balowaliśmy do rana, zmienialiśmy dziewczyny jak rękawiczki, piliśmy... A Marek, kiedy występował w Piwnicy pod Baranami, zaraz po finale, koło dwudziestej drugiej, nie zamieniwszy z nikim słowa, szedł do domu, żony i dziecka. On nawet nie reagował na zaloty kobiet!".

Bo od 1970 roku był żonaty. Po trzech latach związku poślubił poznaną w noc sylwestrową 1967 roku studentkę Wydziału Geografii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Długo musiał o nią zabiegać. Ale okazała się tą jedyną.

- Różniliśmy się pod względem emocjonalnym. Marek mówił o mnie, że jestem zimnokrwista - opowiadała Danuta Grechuta w wywiadzie. -  Nie popadałam w egzaltację, jak to bywa u artystów. Czasami musiałam trzymać go mocno przy ziemi, żeby nie odleciał.

Bo w dorosłym życiu Marek nieustannie potrzebował wsparcia, ale także chronienia go przed wścibstwem świata. I otrzymał je od kochającej żony, która całkowicie podporządkowała własne życie i karierę mężowi.

Choroba, temat tabu?

Dla nikogo nie było tajemnicą, że od dzieciństwa przeżywał wszyst­ko znacz­nie sil­niej niż ko­le­dzy. Przejmował się szkołą, potem pracą, rodziną. Po prostu życiem. Wszystkim. Jeden z przyjaciół artysty, w jego biografii wspomina:

Chorował na chorobę afektywną dwubiegunową, charakteryzującą się występowaniem na przemian epizodów depresyjnych i maniakalnych. Od stanów całkowitego załamania po napady euforii. Z pełnego życia mężczyzny stopniowo stawał się zagubionym, przerażonym, niedołężnym człowiekiem. Scena, która niegdyś była esencją jego życia, napawała go paraliżującym lękiem.

Pomiędzy tymi epizodami, jak to bywa w tej chorobie, występowały na szczęście okresy remisji, tj. całkowitego braku objawów, gdy wracał do rzeczywistości i do śpiewania.

W 1989 roku nagrał płytę "Krajobraz pełen nadziei". Słowa piosenki "Żyj tą nadzieją" brzmiały niczym jego modlitwa: "Żyj, aby zrywać łańcuchy głuchych ciężkich dni i nagle płynąć, i myśleć, że się tylko śni błądź wśród obłoków marzeń z tą nadzieją, że po tobie przyjdą inni i rozgrzeszą cię".

"W mówieniu i pisaniu o Marku Grechucie obowiązuje tabu: narzucony przez rodzinę obowiązek przemilczania faktów - także po jego odejściu" - pisze Marta Sztokfisz, której choćby rodzona siostra artysty, Anna, odmówiła rozmowy, prawdopodobnie na prośbę żony artysty, która powstaniu książki była przeciwna. Samej Danucie Grechucie trudno jednak się dziwić, że chce, by zapamiętano męża w blasku sławy, a nie w cieniu choroby.

Milczenie sprawiło, że w efekcie narosło wokół Marka Grechuty wiele nieprawdziwych mitów, które ukrywanie choroby jeszcze pogłębiało. Sztokfisz w swojej biografii czyni ją tym, co zdeterminowało jego życie. I to chyba słuszny zabieg, bo unika też taniej sensacji i jednocześnie obala wiele plotek. Choćby te powtarzane na ostatnim etapie artystycznej drogi artysty, gdy ataki choroby powodowały jego dziwne zachowanie na scenie lub wręcz wymuszały przerwanie występu. Bywało, że niemającej o niej pojęcia publiczności, zdawało się, że ma do czynienia z pijanym muzykiem, podczas gdy to leki wprowadzały artystę w stan kompletnego oszołomienia.

Dlaczego występował nawet wtedy, gdy już nie powinien, bo choroba się pogłębiała i radził sobie podczas koncertów z widocznym trudem? Bo nie wyobrażał sobie życia bez śpiewania i aplauzu publiczności. 

Dorota Pomykała, która przyjaźniła się z Markiem Grechuta, mówi w jego biografii:

I niestety, nastąpił. Jego stan pogorszyło nagłe zaginięcie syna w 1999 roku, o którym głośno było w całym kraju. Wtedy artysta kompletnie się załamał. Wszystko inne przestało się liczyć. Grechuta wziął udział w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie", w którym wraz żoną zrozpaczeni błagali go o powrót. Syn, jak się później okazało, wyruszył w samotną, pieszą pielgrzymkę do Santiago de Compostela i Rzymu. Odnalazł się po ośmiu miesiącach od emisji programu.

Mimo iż choroba rozwijała się coraz bardziej, Marek Grechuta zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje. Dlatego tak bardzo bał się występów w miejscach, gdzie go dobrze znano - na przykład w rodzinnym Zamościu. Po przeprowadzce do Krakowa rzadko odwiedzał swoje miasto. Stanął przed jego publicznością po długiej przerwie - w 2000 roku, gdy tak bardzo bra­ko­wa­ło mu braw i owa­cji.

- Do­pie­ro gdy pu­blicz­ność za­czę­ła spon­ta­nicz­nie skan­do­wać: "Jes-teś w do-mu!", sta­ło się coś prze­dziw­ne­go - wspo­mi­na Ja­nusz Ka­wał­ko, re­dak­tor "Ku­rie­ra Lu­bel­skie­go". "Ma­rek za­śpie­wał, jak za daw­nych lat, pięk­nym, głę­bo­kim gło­sem" - czytamy w książce "Chwile, których ‌nie znamy".

Marek Grechuta zmarł nagle, w nocy 9 października 2006 roku, dokładnie 15 lat temu. "Tylko jasnego świata potrzebował, tylko za takim tęsknił" - napisała Marta Sztokfisz. I tego właśnie los mu odmówił. Mimo to zdołał go ocalić w swoich piosenkach, zwłaszcza w tych, jakie stworzył z zespołem Anawa.