To była zaskakująca Złota Palma, przyznana przez canneńskie jury z Gretą Gerwig na czele w tym roku. Choć słodko-gorzka "Anora" niezależnego, amerykańskiego filmowca Seana Bakera zyskała po premierze świetne recenzje, zdaniem krytyków były na Lazurowym Wybrzeżu filmy lepsze. Wypada jednak przyznać, że zwyciężył obraz brawurowy pod każdym względem - gdy mowa o warsztacie twórcy, szalonej fabule, a wreszcie o rewelacyjnej kreacji aktorskiej Mikey Madison.
Wyobraźmy więc sobie "Pretty woman" - a raczej jej uwspółcześnioną wersję, nafaszerowaną scenami nieskrępowanego seksu w połączeniu z pełną werwy komedią Guya Ritchiego, lecz bez szczęśliwego zakończenia. Tak właśnie z grubsza skojarzy nam się "Anora". (W pierwotnej wersji - nim film trafił pod skrzydła Disneya, "Pretty woman" też nie miała szczęśliwego zakończenia - Vivian i Edward musieli się rozstać).
Skojarzenie z kultowym obrazem Garry’ego Marshalla dotyczy jedynie pierwszej części filmu, któremu później najbliżej właśnie do filmów Ritchiego, a nawet i do "Kac Vegas" Phillipsa, tyle że w znacznie bardziej finezyjnej wersji. Ale na tym nie koniec, bo gdy bawimy się na całego wraz z bohaterami przez ponad dwie godziny, Baker swoim zwyczajem w finale wbija nam szpilę prosto w serce.
Hollywoodzką bajkę koryguje prawdziwe życie. I choć - moim zdaniem - reżyser nie mówi niczego, o czym wcześniej byśmy nie wiedzieli, nie sposób nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że "Anora" to realizacyjny majstersztyk: kipiący błyskotliwymi dialogami, aktorstwem wysokiej próby, a wreszcie stylistycznym zuchwalstwem. Za to wszystko Bakerowi i jego wspaniałej aktorce w tytułowej roli należą się nagrody i wielkie brawa.
Ale to tylko jedna strona medalu. Ja mam z tym filmem zupełnie inny problem, nie mający nic wspólnego z artystycznymi walorami "Anory", o którym nieco później. Najpierw przyjrzyjmy się bliżej opowieści.
Kto zna wcześniejsze produkcje Bakera jak choćby "Gwiazdeczka" czy "Red Rocket" wie doskonale, że reżyser najchętniej wybiera bohaterów ze społecznych nizin czy wręcz z marginesu. W obu wymienionych tytułach - podobnie jak w "Anorze", są nimi pracownicy seksualni tzw. sexworkerzy, których szczególnie sobie upodobał.
W "Gwiazdeczce" opowiada o przyjaźni między młodą aktorką filmów porno i emerytowaną miłośniczką gry w bingo, w "Red Rocket" bohaterem także czyni dawnego gwiazdora porno, który próbuje wrócić do branży na plecach młodej dziewczyny. Baker od początku walczył ze stereotypem pracowników seksualnych jako "upadłego środowiska", próbuje zdjąć z nich odium ludzi niemoralnych, a nade wszystko mówi głośno o konieczności jego dekryminalizacji. Po premierze "Anory" w Cannes poświęcił nawet tej kwestii znaczną część swojej konferencji prasowej.
- Praca seksualna to także praca. Uważam, że nie powinno się krytykować tych ludzi, ani tym bardziej ich ośmieszać - stwierdził. Podkreślał przy tym, że "to wyłącznie ich sprawa, co robią ze swoim ciałem, o którym przecież decydują sami". W "Anorze" robi wszystko, by tytułową bohaterkę upodmiotowić. W każdym wywiadzie podkreśla też, że definiuje ją znacznie więcej niż fakt, że świadczy usługi seksualne. "O wiele ważniejsze jest to, jakim człowiekiem okazuje się dla innych" - podkreśla. Ani zaś trudno odmówić wrażliwości i dobrego serca.
Akcja "Anory" rozgrywa się w nowojorskim Brighton Beach na Brooklynie, w dzielnicy zamieszkałej głównie przez imigrantów z byłego Związku Radzieckiego. Tam właśnie żyje i pracuje w klubie nocnym ze striptizem jako tancerka erotyczna tytułowa Anora, nazywana po prostu Ani.
To dlatego film zaczyna się od scen zmysłowo kołyszących się kobiecych ciał tancerek toples, z których najpiękniejsze należy do kruczowłosej Ani. Pomieszczenie wypełniają migające we wszystkich kolorach neonowe światła, a ujęcia robią wrażenie wyjętych z teledysku. Bohaterka nie ma problemów z dogadzaniem klientom w prywatnych pokojach, gdzie daje im znacznie więcej, niż tylko taniec. Gdy pewnej nocy do klubu trafia młody Rosjanin, z racji znajomości języka (babcia Ani była Rosjanką), szef wysyła do niego właśnie ją.
Ani oczarowuje Rosjanina - niejakiego Iwana, który okazuje się być synem znanego oligarchy. Proponuje jej - dokładnie tak, jak Richard Gere Julii Roberts w "Pretty woman" - tydzień "na wyłączność" za okrągłe 15 tysięcy dolarów. Ani spędzi go najpierw w luksusowej, choć kiczowatej i kapiącej od złota willi Iwana, a potem w drogich hotelach i knajpach zaznając luksusu, o jakim nawet nie marzyła. Gdy Iwan, którego bardziej od Mikey kręci tylko PlayStation zaproponuje jej szybki ślub w Las Vegas, powie "tak". Czy robi to tylko dla pieniędzy? Niekoniecznie. Oboje sprawiają wrażenie zakochanych w sobie.
Dzięki naturalności i niesamowitej energii Mikey Madison, chcemy wierzyć w szczęśliwy los, który Ani wygrała na loterii. Cała fabuła zresztą podąża tropem jej wielkiego optymizmu i naiwnej wiary. Nie przypadkiem jej ulubiona bajka to "Kopciuszek", a Iwan przypomina jej księcia.
Ale do czasu.
Gdy wiadomość o ślubie syna dociera do rodziców Wani, ci postanawiają jak najszybciej anulować małżeństwo. Wysyłają do willi swoich dwóch goryli, którym przez myśl nie przejdzie jakim żywiołem jest Ani. Zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki, a ciąg nieporozumień prowadzi do bijatyki dwóch wielkich facetów z charakterną dziewczyną.
Ekran opanowują absurd i slapstick, a salon w willi zmienia się w stertę złomu. Na linii z gorylami-niedołęgami pozostaje ich szef, który właśnie podaje dziecko do chrztu. Niestety, książę z bajki - czyli Iwan okazuje się zwykłym tchórzem - ucieka na wiadomość, że do willi zmierzają przez ocean rodzice. Zaczyna się szukanie go po całym Nowym Jorku, czyli kino drogi w pigułce, ale jakże mocnej. Narracja płynie niczym woda w rzece, a Baker po mistrzowsku radzi sobie ze zmianami stylu opowieści, a nawet gatunku.
Pogardzający Ani rodzice Iwana okazują się prostakami niedorastającymi jej do pięt. Bez moralizatorstwa i bez cienia czułostkowości, Baker robi wszystko, byśmy zrozumieli, że "Anora" to film o dziewczynie, która nie da sobie odebrać godności i o nuworyszach, którzy nigdy jej nie mieli. Finał, którego się nie spodziewamy, jest już wybitnie gorzki i "bakerowski". I choć w wielkim uproszczeniu sprowadza się do tego, że najlepiej się nie wychylać i znać swoje miejsce w szeregu, twórca "Mandarynki" znowu przekonuje, że warto zawalczyć o zmianę losu.
Nawet jeśli wygrana okazuje się tylko mrzonką.
Nakręcony na tradycyjnej taśmie światłoczułej i zmontowany przez samego Bakera film, (filmowiec był także reżyserem castingu!) powstał za niespełna 6 mln dolarów, a i tak jak na Bakera to był wielki budżet. Już zarobił ponad 22 mln dolarów, mimo kategorii R (tylko dla widzów powyżej 17 roku życia), co zwykle oznacza spore ograniczenie gdy mowa o wpływach z biletów.
W Hollywood, które produkuje fantazje z dużym budżetem, ten niezależny reżyser wspiął się na szczyt, tworząc to, co można by nazwać "antybajkami". Jego filmy sugerują, że jest coś bankrutującego w naszym systemie wartości - w tym, co, kogo i za co cenimy.
Bieda w "The Florida Project" rozgrywała się w cieniu Disney World. W "Anorze" Ani Madison nie jest jedyną, która się sprzedaje, żeby zapłacić czynsz, dlatego nie wolno nam jej oceniać ani moralizować. Poplecznicy rosyjskiego oligarchy wykonują pracę, której woleliby nie wykonywać. Transakcyjna natura wszystkiego jest zarówno absurdalna, jak i tragiczna.
Baker przyznaje, że tak naprawdę wszystkie jego opowieści to... swego rodzaju oświadczenia na temat późnego kapitalizmu, który go przeraża, bo nas odczłowiecza. Ale zamiast moralizować woli zamienić siermiężną rzeczywistość w barwny kalejdoskop - uczuć, emocji dobrych i złych, smutnych i wesołych, ale zawsze prawdziwych.
Nawet jeśli - wbrew przewidywaniom, z powodów, o których niżej, film nie trafiłby na oscarową galę, Baker już jest na pozycji wygranej - idę o zakład, że właśnie negocjuje umowy z wielkimi wytwórniami, które po "Anorze" zaczną się o niego bić. Chyba że on sam nie będzie chciał z nimi negocjować, a w przypadku tego twórcy niczego nie wolno wykluczyć. Niemal wszystkie wcześniejsze filmy Bakera były doceniane i zdobywały prestiżowe nagrody, ale "Anora" jest nie tylko jego najbardziej świadomym i dojrzałym filmem, ale również najlepszym.
Oscarowa nominacja dla Mikey Madison jest więcej niż pewna - obstawiam, że stanie się poważną rywalką dla wielu uznanych już młodziutkich gwiazd, jak choćby Zendaya, Sydney Sweeney, Lily -Rose Depp, itp. Wielki talent nie często idzie w parze z równie wielką urodą, a to ten właśnie przypadek.
Reżyser zdradził, że Madison nie brała udziału w przesłuchaniu do głównej roli Ani. Baker zobaczył ją w filmie Tarantino "Pewnego razu w Hollywood" i natychmiast zaproponował rolę. Aktorka przyznaje, że "Ani jest przytłaczająco inna od niej, więc podchodziła do niej małymi kroczkami". Reżyser prostuje, że jest zbyt skromna.
- Miesiące lekcji tańca na rurze, praca z trenerem dialektu, współpraca z naszymi konsultantami ds. pracowników seksualnych, by mogła zrozumieć postać Ani. Nigdy nie pracowałem z aktorem tak oddanym przygotowaniom do roli - opowiadał Baker.
Efekty tego widzimy niemal w każdej scenie, bo Mikey w zasadzie nie znika z ekranu przez niemal dwie i pół godziny. Warto też dodać, że pracowała dużo z amatorkami, jak to w przypadku tego reżysera często się zdarza. W scenach z pracownicami klubu nocnego Madison jako jedyna z obsady nie miała doświadczenia w pracy seksualnej! Cała ekipa złożona była z osób, które pracują albo pracowały jako striptizerki i tancerki - pojawiają się one w filmie w małych rolach, ale były także konsultantkami scenariuszowymi.
Sam reżyser zresztą lubi podkreślać, że u niego nie ma podziału na aktorów profesjonalnych i nieprofesjonalnych, na osoby występujące w filmach dla dorosłych i w filmach "normalnych". To także odróżnia go od innych filmowców.
Przy wszystkich zaletach świetnego filmu Bakera, którego pomysł zrodził się przed wielu laty, jest kwestia, która dla mnie stanowi problem, mimo że nie wspominają o niej recenzenci ani w Europie, ani tym bardziej za oceanem. (Ja w każdym razie nie trafiłam na tekst, który by ją poruszał). Pominęło ją nawet jury w Cannes.
Opowiadając o tym, jak rodził się pomysł tego filmu, Sean Baker zdradził, że przez wiele lat wraz ze swoim ulubionym aktorem Karrenem Karagulianem (w "Anorze" zagrał szefa nasłanych na Ani goryli), zawsze chciał opowiedzieć historię o społeczności rosyjskiej i rosyjsko-amerykańskiej w Brighton Beach na Brooklynie.
"Rozgryzłem fabułę ‘Anory’, gdy postanowiłem poruszyć temat dynamiki władzy w tym światku - włączając w to pracę seksualną. Pomyśleliśmy wtedy: co może być lepszego niż poślubienie młodej pracownicy seksualnej przez syna rosyjskiego miliardera? W tym momencie mieliśmy już nasz początek, środek i koniec".
I tu właśnie zaczynają się moje problemy z filmem Bakera. Czy naprawdę nieprzyzwoicie bogaci Rosjanie są dzisiaj właśnie tymi bohaterami, których chcemy oglądać na ekranie? Owszem, reżyser kpi z ich głupoty, obłudy i nuworyszostwa, ale problem tkwi w czymś innym. Otóż Baker obsadził w swoim filmie powszechnie znanych rosyjskich aktorów - Marka Eidelsteina (Wania) i Jurę Borisowa - grającego jednego z wynajętych "ochroniarzy" oligarchów, którzy nadal kręcą filmy w Rosji. Mało tego, pojawiają się w produkcjach głównego nurtu u reżimowych reżyserów, co łatwo sprawdzić. Borisow niebawem pojawi się w głównej roli w wysokobudżetowej produkcji o Puszkinie "Prorok. Historia Aleksandra Puszkina".
Jest oczywiste, że najlepiej Rosjan grają oni sami, ale na pewno poradziliby sobie także inni aktorzy o rosyjskich korzeniach, niekoniecznie pracujący w putinowskiej Rosji. Zresztą inni, pochodzący z dawnego bloku wschodniego też daliby radę. (W "Wybrańcu" Czeszkę - Ivanę Trump gra Bułgarka, i radzi sobie znakomicie). Dziwne, że w Cannes, które przecież po wybuchu wojny w Ukrainie cofnęło akredytacje rosyjskim dziennikarzom i ogłosiło bojkot rosyjskich produkcji, (problemy miał nawet były więzień Putina Kiriłł Sieriebriennikow, gdy w 2022 r. przyjechał z filmem "Żona Czajkowskiego"), nikt nie odniósł się do tego faktu. Nie przeszkadzał on także jurorom Konkursu Głównego z amerykańską reżyserką Gretą Gerwig ("Barbie") na czele, co również może zaskakiwać.
Przyznam, że choć oglądając "Anorę" śmiałam się jak większość widzów na sali, towarzyszyło mi uczucie dysonansu poznawczego. Jak widać Sean Baker, nie miał jednak podobnych dylematów. Czy nie będą ich mieli również członkowie Akademii, dowiemy się na początku przyszłego roku.