Nie ma wśród polskich scenarzystów takiego, którego dorobek mógłby równać się z twórczością Andrzeja Mularczyka. (Jedynie Jerzy Stefan Stawiński, mógłby się z nim ścigać). Zmarły 21 czerwca twórca był gigantem - autorem ponad 40 scenariuszy, z których kilka stało się podstawą najbardziej kultowych produkcji polskiego kina. To właśnie on, do spółki z Jerzym Janickim, pisząc scenariusz "Domu", sprawił, że serial filmowy stał się u nas sztuką. Ironią losu jest to, że on sam nieszczególnie to scenopisarstwo sobie cenił. Ubolewał, że poświęcił mu taki szmat zawodowego życia, powtarzając, że "bycie scenarzystą to wybranie stałej klęski". I zaraz tłumaczył: "Pisarz, który zostaje scenarzystą, staje się kimś drugorzędnym. Jego głos dochodzi z cienia, z dalekich kulis. Żaden film nie będzie nigdy taki, jakim go sobie wyobraził". Dlatego ani gigantyczny sukces wciąż uwielbianej trylogii o Kargulu i Pawlaku, czy bodaj najlepszego serialu w historii polskiej telewizji "Dom" nie sprawiły, że zmienił zdanie o zawodzie scenarzysty.
Tak naprawdę, było dokładnie odwrotnie - uważał, że szaleństwo, jakie rozpętało się wokół "Samych swoich", oddało mu niedźwiedzią przysługę, bo na całe życie związało go z filmem. Nigdy nie ukrywał, że dobrą literaturę ceni znacznie wyżej niż najlepszy film. Tę pierwszą uważał, ze szlachetny gatunek sztuki, ten drugi za gorszy, bo obarczony grzechem komercji, kompromisów wymuszanych na twórcach.
Sam uważał się przede wszystkim za twórcę literatury faktu, znakomitych reportaży, niesłusznie znanych znacznie mniej, niż jego filmowe dzieła. Wielokrotnie nagradzane, wydane m.in. w tak głośnych zbiorach jak "Co się komu śni", czy też "Czyim ja żyłem życiem" są niezwykłymi reporterskimi opowieściami o kondycji człowieka, w czasach gdy nietrudno było o przetrącenie kręgosłupa. Zostają w nas na długo i nie pozostawiają wątpliwości, że Mularczyk był jednym z najwybitniejszych reportażystów w polskiej literaturze obok Ryszarda Kapuścińskiego i Krzysztofa Kąkolewskiego. Wszystko, co pisał brało się z jego własnych przeżyć lub z historii, którymi ktoś się z nim podzielił.
Wśród jego bohaterów nie znajdziemy postaci jednowymiarowych. Zwykle są pęknięci - poranieni, a ich życie nigdy nie jest usłane różami.
Rasowego pisarza tylko tacy interesują.
Wszystko zaczęło się w czasie wojny, w 1943 roku. Trzynastoletni Andrzej , syn podpułkownika Armii Krajowej i członek Szarych Szeregów, mieszkał wtedy z rodziną w Konstancinie Jeziornej. Za sprawą jego starszego o 9 lat brata, Romana Bratnego (późniejszego autora "Kolumbów"), przez dom przewijała się śmietanka młodych, zdolnych poetów. Bywali w nim Tadeusz Gajcy, Eugeniusz Żytomirski, w tym czasie brat współtworzył też konspiracyjne pismo "Dźwigary". Wszyscy wokół pisali. Każdy dzień niósł z sobą kolejne, dramatyczne wydarzenia.
Któregoś ranka na oczach 13-latka żandarm zastrzelił żydowskiego chłopca - za to, że za wolno zamiatał. Chłopiec leżał w rowie, a wokół płynęła kałuża krwi. Przed nią wielkie skupisko mrówek. - Podszedłem i patrzyłem na te mrówki, które nie mogły przejść przez strumień krwi, był dla nich niczym rzeka. Nie mogłem tego widoku zapomnieć. Nic nie mówiąc nikomu, napisałem story o tych mrówkach, którym kałuża krwi chłopca hamuje wędrówkę - opowiadał Andrzej Mularczyk.
Tekst trafił do rąk poetów i ku zdumieniu małoletniego debiutanta, ukazał się w kolejnym numerze "Dźwigarów" w cyklu Profile cienia, poświęconym upamiętnianiu zmarłych. Już wtedy Andrzej Mularczyk zrozumiał, że z pomocą pióra może utrwalić czyjś los. Po wielu latach, jedną ze swoich reporterskich książek, opatrzył cytatem anonimowego autora: "Życie nie składa się z atomów. Życie składa się z opowieści".
Dwa lata po tym zdarzeniu, gdy wojna dobiegała już końca, wraz z ojcem - zawodowym oficerem, podpułkownikiem Armii Krajowej, który zdołał uniknąć niewoli, wyjechał na Ziemie Zachodnie. Tam, ku wielkiemu zdumieniu, ojciec przedstawił mu nieznanego wcześniej stryja, Jana Mularczyka. Ojciec, który skończył prawo, a potem wstąpił do Legionów Piłsudskiego, nie chwalił się przed synami posiadaniem brata, chłopa małorolnego. Tymczasem to właśnie ten prosty chłop pochodzący z Kresów, okazał się najwspanialszym narratorem, jakiego przyszły pisarz kiedykolwiek spotkał. W Tymowie, pod Lubinem, piętnastoletni Andrzej z zachwytem słuchał opowieści o jego barwnym życiu. Notował wszystko, co zapamiętał, bo obdarzony słuchem absolutnym na rzeczywistość, szybko zrozumiał, że to żyła złota.
Wuj potrafił opowiadać dniami i nocami. Kolejne wakacje upływały na kolejnych, równie niesamowitych historiach, które dopiero 20 lat później miały zamienić się najpierw w słuchowisko radiowe, a potem w scenariusz filmu, który dał początek najpopularniejszej, komediowej trylogii polskiego kina. Jan Mularczyk stał się pierwowzorem postaci Kazimierza Pawlaka, zaś dla jego sąsiadów Kargulów, rodzina Dendrysów.
Jak wiadomo, w tym roku opowieść rozrosła się do tetralogii, czyli czwartej opowieści filmowej o losach skłóconych sąsiadów, nakręconej już na podstawie książki Andrzeja Mularczyka "Każdy żyje, jak umie". Tyle tylko, że był to prequel, a więc historia o tym, co wydarzyło się jeszcze przed wojną, nim obie rodziny trafiły na ziemie odzyskane.
1 maja 1965 roku miało swoją premierę słuchowisko radiowe Andrzeja Mularczyka "I było święto" z Wojciechem Siemionem. Jego autor był już uznanym reportażystą, na koncie miał scenariusze do trzech filmów i robił furorę jako mistrz słuchowisk radiowych. To również okazało się sukcesem i przyniosło twórcy następne laury. Jego filmowy potencjał dostrzegł ówczesny szef prężnego Zespołu Filmowego "Iluzjon", reżyser Czesław Petelski. Od razu też wskazał Sylwestra Chęcińskiego jako reżysera.
Uradowany na początku z tego powodu autor scenariusza wymarzył sobie, że Pawlaka zagra wielki, robiący wielką karierę już przed wojną aktor teatralny i filmowy Jacek Woszczerowicz. Niestety, mimo początkowej zgody nie doszło do tego, bo artysta poważnie chorował. Wtedy Chęciński zaproponował niemal nieznanego wówczas Wacława Kowalskiego. Załamany Andrzej Mularczyk postawił już na filmie krzyżyk, bo Kowalski jak dotąd grał tylko role półminutowe - na piątym planie. Pojechał jednak na plan zdjęciowy, gdy ruszyły zdjęcia, czego nigdy nie robił. Wciąż podkreślał, że planów filmowych nienawidzi. Scenarzysta! O tym, co go spotkało, opowiadał często i chętnie.
- Nie znaliśmy się wtedy jeszcze z Waciem. Ale pojechałem i akurat kręcili scenę, podczas której Pawlak wysiada z wagonu. Gdy mnie zobaczył, podbiegł do mnie, okręcił mną jak pan młody oblubienicą i zawołał: "Ty sukinsynu, ty nie wiesz, że ty dla mnie specjalnie tę rolę napisałeś. I ja ci to tak zagram, że ty mi dziękować jeszcze będziesz". Pomyślałem sobie, że jak tak mówi, to będzie dramat. A tymczasem pokazał mistrzostwo świata. Bez niego, ten film byłby cieniem tego, czym jest - opowiadał Mularczyk. Wraz z Jerzym Janickim podziękowali faktycznie Kowalskiemu, pisząc specjalnie z myślą o nim rolę dozorcy Popiołka w serialu "Dom". Również kultową.
Nie ma chyba nikogo, kto nie znałby najczęściej emitowanej w polskich stacjach telewizyjnych filmowej serii. Cytatami z "Samych swoich" i kontynuacji filmu "Nie ma mocnych" mówi cała Polska - nawet ci, którzy nazwiska tego, który powołał ich do istnienia, nie kojarzą. "Kargul, a podejdźże do płota, jako i ja podchodzę"- przywołują najsłynniejsze bodaj zawołanie Pawlaka do sąsiada, w konfliktowych sytuacjach. Grającego Kargula - wielkiego aktora - Władysława Hańczę podkładał w pierwszym filmie Bolesław Płotnicki, bo aktor w porównaniu z Kowalskim wypadał blado. Tak się jednak zawziął, że już w kolejnych częściach serii zagrał sam.
W 1974 roku niemal wymuszono na twórcach kontynuację i powstała część druga "Nie ma mocnych". Trzeciej nie chcieli kręcić, więc dla żartu rzucili w zespole filmowym: "Nooo.. chyba żeby Kargul i Pawlak pojechali do Ameryki!". W odpowiedzi usłyszeli: "A dlaczego nie"? Tak powstała trzecia część pt. "Kochaj albo rzuć" (1977).
Przy tej okazji warto przyjrzeć się słowom Mularczyka o "drugorzędnej roli scenarzysty". Jest w nich, niestety sporo racji, bo choć prawowitym "ojcem" Kargulów i Pawlaków jest Andrzej Mularczyk, słynna trylogia uchodzi za "filmy Sylwestra Chęcińskiego". Ile osób pamięta, że te postacie wyszły spod pióra legendarnego scenarzysty?
Stryj film obejrzał i machnął na niego ręką.
- A dyć to nic ze mną nie ma wspólnego. Jakieś tam bajdury - orzekł.
"Gdyby zmienić optykę, każda komedia może stać się dramatem" - przekonywał mnie wielokrotnie Andrzej Mularczyk. Nie miał z tym najmniejszego problemu.
Drugie kultowe dzieło Mularczyka powstało w ramach scenopisarskiego duetu z Jerzym Janickim, który na koncie ma sporo wspólnych produkcji. Ten serial dla obu był jednak ukochanym dzieckiem, któremu oddali wszystkie najlepsze historie, gromadzone latami.
Serial - epopeja i wspaniała kronika przemian w kraju, prowadzona od końca wojny aż po lata 80. wciąż wygrywa w rankingach najwybitniejszego serialu o współczesnej Polsce. Historia kamienicy, która - zastępowała Polskę i była rodzajem syntezy bardzo różnych polskich losów. Tu z pomocą przyszło archiwum Życia Warszawy", w którym autorzy spędzili tygodnie, notując, gdzie ruszył pierwszy tramwaj, gdzie pierwsza latarnia w stolicy zajaśniała, itp. Co ważne, nie ma tam żadnej postaci, która nie miałaby odpowiednika w rzeczywistości.
Andrzej Mularczyk opowiadał, że poprzez postać Andrzeja Talara, chłopskiego syna, który awansuje na "miastowego inżyniera", ale stopniowo pozbywa się złudzeń i traci nadzieję w głoszone hasła sprawiedliwości i równości, chcieli pokazać, dlaczego część społeczeństwa po wojnie wierzyła nowej władzy. I jak tę wiarę utraciła.
Serial powstawał z przerwami 20 lat, po drodze był stan wojenny, a w czasach PRLu każdy żart zatwierdzały specjalnie powołane komisje, które skutecznie utrudniały realizację filmu. Brakowało pieniędzy, aktorzy zaczęli umierać, albo odchodzili, bo mieli inne zobowiązania. Zrobił jednak furorę wśród widzów i podobnie jak w przypadku trylogii i cytaty z niego funkcjonują do dziś. Wciąż można usłyszeć "koniec świata" - Popiołka-Kowalskiego czy złote myśli Henia Lermaszewskiego - Zbigniewa Buczkowskiego. Jak choćby ta: "U Nas tylko władza ma czyste sumienie, bo nieużywane".
Prawdopodobnie nie wszyscy kinomani wiedzą, że Andrzej Mularczyk jest również współtwórcą filmu "Katyń" Andrzeja Wajdy. Jego podejście do filmów historycznych było dość nietypowe: nigdy nie interesowała go sama historia jako seria zdarzeń, zawsze opowiadał o niej z perspektywy życiorysu konkretnego człowieka. Interesowało go wyłącznie to, jaki wpływ wydarzenia historyczne miały na niego wpływ.
Jego książka "Katyń. Post Mortem" - opowieść o kobietach czekających na swoich mężczyzn, stała się podstawą dla filmu. Andrzej Wajda zmienił jednak ostatecznie jego kształt, dopisując mnóstwo wątków i na tyle mocno ingerując w tekst, że Mularczyk wycofał się ze współautorstwa scenariusza. Jedynie w czołówce znajdziemy informację, że film powstał na motywach jego opowieści. Był zdania, że jedynie możliwość utożsamienia się widza z konkretnym bohaterem, daje szansę dotknięcia jakiejś prawdy, autentycznego przeżycia. Film Wajdy bliższy był pokazaniu zbiorowego bohatera, a Mularczyk był zdania, że inaczej opowiada się historię.
I tu znów przypominają mi się jego słowa o marnym losie scenarzysty, które często przywoływał: "Scenarzysta umiera kilka razy. Najpierw gdy oddaje scenariusz, potem gdy czyta scenariusz po reżyserze, a wreszcie na premierze filmu, który zwykle nie ma wiele wspólnego z tym, co sobie wyobraził".
Należałoby jeszcze napisać o jego, wspaniałej książce "Polskie miłości", na którą składa się18 przejmujących, jak zawsze prawdziwych opowieści o miłości. O możliwość realizacji serialu w oparciu o nią zabiegał Michał Kwieciński i żal, że nigdy on nie powstał. Zwykli ludzie i niezwykłe historie, w których potęga uczucia zostaje skonfrontowana z tragizmem wojny, śmierci czy wreszcie współczesności, bo niektóre sięgają lat 80. XX wieku. Chwytają za gardło, zostają w nas na długo.
Dla mnie najbardziej przejmującą jest "Pięć i pół człowieka" - historia miłości Stacha i Sary, losy ich młodzieńczego uczucia, które zderza się z brutalną machiną historii i wojenną zawieruchą. Sara jest dwudziestoletnią żydówką, Stach - siedemnastoletnim synem komisarza, pracującego dla żydowskiego kupca. Młodzi zakochują się w sobie, a owocem tej miłości jest dziecko. Ich życiowe plany zostaną zmiażdżone przez przemoc, wywózki holocaust, a potem - przez radzieckie "wyzwolenie". Ile jest w stanie przeżyć pojedynczy człowiek w imię miłości, i skąd bierze siłę, gdy obiekt naszego uczucia zostanie mu odebrany?
O miłości Andrzej Mularczyk potrafił pisać tak, jak nikt inny. Choć stąpał mocno po ziemi, był jednym z ostatnich romantyków. Choć często powtarzał często swoją pesymistyczną sentencję: "Zawsze jedna strona kocha bardziej. Tylko początek jest wspólny. Potem każde idzie w swoją stronę", był zdania, że tak naprawdę jedynie o niej warto pisać książki i kręcić filmy.
Radiowe dokonania Andrzeja Mularczyka zwieńczone dwoma nagrodami Prix Italia - Oscarami w tej branży, wymagają osobnego tekstu. Ilość słuchowisk i programów autorstwa bohatera tego tekstu przebija bowiem nawet jego scenopisarskie dokonania.
Pisanie o Andrzeju Mularczyku w czasie przeszłym, gdy miało się wielkie szczęście znać go dłużej niż połowę swojego życia, jest bardzo trudne. Od początku uważałam tę znajomość za prawdziwy dar losu.
Poznaliśmy się w warszawskim Klubie Księgarza na spotkaniu poświęconym wydaniu w wersji książkowej serialowej opowieści "Dom" , z udziałem obojga autorów - Andrzeja Mularczyka i Jerzego Janickiego. Jako wielka fanka serialu od czasów nastoletnich, gdy telewizja nadawała jego pierwszą serię, robiłam wówczas początkująca dziennikarka - relację dla "Życia Warszawy" ze spotkania. (Moja miłość do serialu była tak wielka, że wiele lat później mój syn dostał imię na cześć Łukasza Zbożnego, którym była oczarowana. Kto nie pamięta - to poeta, wielka miłość Basi Lawinówny, która myśląc, że zginął, potem poślubiła Andrzeja Talara).
Po długiej rozmowie na temat perypetii z serialem "Dom" Andrzej Mularczyk opowiedział mi o książce, którą oddaje do druku. Była to historia skrzypiec Stradivarius i ich właścicieli, ich rodzin, a zarazem historia wielkiej miłości żydowskiego skrzypka i jego uczennicy. W tle pojawiała się historia o robieniu filmu, a całość to gotowy scenariusz. Książka ukazała się opatrzona tytułem "Śmietnik Pana Boga" - tak określano Warszawskie Getto. Gdy następnego dnia zadzwoniłam z jakimś pytaniem odnośnie tekstu, jaki oddawałam do "ŻW", Andrzej Mularczyk zapytał mnie... czy przeszłabym dla mężczyzny, którego kocham, na drugą stronę getta. Żarliwie przytaknęłam. Wtedy powiedział mi, że zmienił imię głównej bohaterki książki - Halinę na Justynę. Myślę, że wówczas ujęła go "niedzisiejszość" młodej, początkującej dziennikarki. Zawsze będę mu ogromnie wdzięczna, że dopuścił mnie do swojego fascynującego świata. Stał się dla mnie mentorem, ale również kimś w rodzaju duchowego ojca i powiernika.
W jednym z reportaży Andrzeja Mularczyka, po które sięgnęłam znowu po latach, ich autor napisał: "Są słowa martwe, słowa - kamienie i słowa - ptaki, które ulatują wysoko". Dziękuję za każde słowo. Wszystkie uleciały wysoko.