Jak wspominał, "około godziny trzeciej po południu zwrócił mi uwagę parobek, że jakieś auto zajechało na podwórze domu, zapewne więc do mnie. Roboty nie przerwałem, wiedząc, że jak kto ma do mnie interes, to mnie na pewno znajdzie. Za parę minut przybył na pole oficer z miną ogromnie poważną i [...] oświadczył bardzo uroczyście, że przyjeżdża od Naczelnika Państwa, p. Piłsudskiego i ma jego rozkaz, ażeby mnie natychmiast przywiózł do Warszawy".
Pół godziny później Witos siedział już w samochodzie i wraz z kierowcą zmierzał do stolicy. Domyślał się, że chodzi o objęcie fotela premiera (Marszałek prowadził z nim wcześniej rozmowy na ten temat), a utwierdził się w tym po słowach oficera. Usłyszał od niego, że potrzebny jest nowy rząd, "bo na froncie jest bardzo źle, a obecny nie może sobie dać rady". Niestety, żołnierz wiozący ludowca się nie mylił: od kilku tygodni polskie wojska walczące z Armią Czerwoną znajdowały się w ciągłym odwrocie. Bolszewicy, którzy 4 lipca ruszyli z ofensywą z terenu Białorusi, codziennie skracali dystans do Warszawy średnio o 20 kilometrów, zaś kolejne dni przynosiły wiadomości o utraconych miastach. Mińsk, Wilno, Grodno - nazwy robiły wrażenie nawet na geograficznych laikach, a nie lepiej było na froncie dyplomatycznym.
10 lipca premier Władysław Grabski zawarł bowiem w belgijskim Spa porozumienie z przedstawicielami krajów ententy. Problem w tym, że był to układ skrajnie niekorzystny dla Polski. Wprawdzie szef brytyjskiego rządu, David Lloyd George, zobowiązał się do pośrednictwa między Warszawą a Moskwą, ale w zamian za serię upokarzających ustępstw ze strony Grabskiego. Polski polityk zgodził się m.in. na zaproponowanie bolszewikom rozejmu z zatrzymaniem się walczących stron na linii Curzona, a także pozostawienie mocarstwom decyzji w sprawie naszej granicy z Czechosłowacją i Litwą (do momentu jej ogłoszenia Wilno miało pozostać w granicach państwa litewskiego) oraz przynależności Galicji Wschodniej. Ostatecznie Lenin i reszta odrzucili ofertę mediacyjną Londynu, ale i tak podpis w Spa okazał się jednym z ostatnich podpisów Grabskiego jako premiera.
Co gorsza, dramatycznej sytuacji na polach bitewnych i przy stołach negocjacyjnych towarzyszyły dramatyczne nastroje polityków i wojskowych. Ich świadectwem stała się lipcowa, tajna narada z udziałem najważniejszych osób w państwie, m.in. Piłsudskiego, szefa sztabu generalnego, generała Stanisława Hallera, marszałka sejmu Wojciecha Trąmpczyńskiego i liderów partii sejmowych. Zarysowany przez Hallera obraz wojny z bolszewikami mógł wpędzić w rozpacz nawet największego optymistę. Szef sztabu ogłosił, że pochód Armii Czerwonej jest na razie nie do powstrzymania, a polskim żołnierzom wciąż brakuje broni i amunicji. Niestety, na wsparcie w tym zakresie krajów zachodnich nie mieliśmy co liczyć, bo tamtejsza lewica, ale również i robotnicy sympatyzowali z Rosją Radziecką i na wszelkie sposoby sabotowali dostawy sprzętu dla Polski.
Na dodatek wspomniane okoliczności nie pozostały bez wpływu na postawę armii. Szerzyły się dezercje, a odwrót często, stanowczo zbyt często, przypominał paniczną ucieczkę. Przykładem Grodno - obecny na spotkaniu Witos dowiedział się, że "zostało ono zajęte przez zwyczajny mały podjazd bolszewicki, a cała nasza dywizja w popłochu uciekła". Nic dziwnego, że po wystąpieniu Hallera zapadła grobowa cisza, a prezesowi Polskiego Stronnictwa Ludowego "Piast" (a zapewne i innym) zdawało się, że świeżo odzyskana niepodległość może się okazać historycznym meteorem. Tym bardziej że dysponujący najwyższą władzą Piłsudski wydawał się w tym momencie przytłoczony wydarzeniami i niezdolny do znalezienia ratunku. Naczelny Wódz, a zarazem Naczelnik Państwa "milczał, siedząc ze spuszczoną głową i oczyma utkwionymi w ziemię, mimo że oczy wszystkich uczestników były na niego zwrócone".
Marszałek bez wątpienia przeżywał ciężkie chwile: niedawny wojenny triumfator, zdobywca Kijowa, witany owacyjnie przez cały Sejm, teraz "bezradny, kopany i krytykowany jako wódz przez lada ciurę i przez lada cywila" (Maciej Rataj, jeden z liderów PSL "Piast"). Co więcej, w parze z oskarżeniami o dowódczą nieudolność szły zarzuty o wiele cięższe. Przeciwnicy, zwykle spod znaku endecji, rozpuszczali plotki, że Piłsudski jest zdrajcą, że dysponuje sekretnym połączeniem telefonicznym z Kremlem, że spakował już kufry i walizki z kosztownościami (w tym państwowymi) i kwestią czasu jest jego wyjazd do Szwajcarii... Zgodnie z czarną legendą, Naczelny Wódz nie podniósł się z tego kryzysu, w przeddzień bitwy warszawskiej podał się do dymisji i nie miał z nią nic wspólnego, a po wygranej przypisał sobie zasługi rzeczywistego zwycięzcy - generała Tadeusza Rozwadowskiego. Do dymisji i stanu psychicznego Marszałka jeszcze wrócimy.
Jeśli słowa Hallera o spanikowanych dywizjach i brygadach przemawiały do słuchaczy, to jak bardzo przygnębiał bezpośredni widok obdartych, bosych i głodnych żołnierzy! Witos natknął się na trójkę takich "wojaków" tuż przed swoim premierostwem, 18 lipca i jego wspomnienie nawet po latach szokuje czytelnika. Oto wycofujący się spod Kijowa pułk bolszewicy dopadli na Wołyniu i zmienili go w krwawą miazgę. Rozstrzelali niemal wszystkich oficerów, szeregowi żołnierze ratowali się ucieczką na oślep przez las ("komendy nie było już żadnej, każdy robił co mógł"), a ten zamiast schronieniem, okazał się płonącą pułapką. Miejscowi chłopi, z sobie znanych powodów, podpalili bowiem wiele drzew w okolicy, a kogo się dało, "upiekli żywcem". Trójka Polaków ledwo uszła z życiem i dotarła wreszcie do jakiejś stacji, gdzie wsiadła w pierwszy lepszy pociąg na zachód. W ciągu trzech dni przemieścili się do Małopolski i na jednej z tamtejszych dróg spotkali Witosa.
Z punktu widzenia państwowca, jakim był ludowy polityk, najgorsze były jednak wnioski wysnute przez żołnierzy z ich tułaczki. Stwierdzili, że skoro "nikt się ich nigdzie o nic nie pytał ani ich nie zatrzymywał i [...] nikt nie chciał nawet broni odebrać", to "armia polska przestała już zupełnie istnieć". Taki pogląd szerzył się wśród setek szeregowców i trzeba było nadludzkiego wysiłku, aby odwrócić te proporcje. Na domiar złego część mieszkańców wsi uważała wojnę polsko-bolszewicką za sprawę "pańską" i nie zmienił tego nawet zbliżający się z każdym dniem front. "Niech płacą podatki i idą do wojska panowie i Żydzi, my nie mamy czego bronić!" - takie okrzyki nieraz słyszał Witos na organizowanych przez siebie (jeszcze przed objęciem prezesury rządu) spotkaniach, podczas których starał się mobilizować włościan do walki z najeźdźcą.
Od 24 lipca robił to na skalę ogólnopolską jako premier i trudno było sobie wyobrazić lepszego człowieka na tym miejscu. Chłop z chłopa, z dumą podkreślający swoje pochodzenie, do tego "noszący się z wiejska" - bez krawata i w butach z cholewami. W rodzinnych Wierzchosławicach uchodził za największy autorytet (od 1908 roku pełnił urząd wójta), a po drodze sprawdził się w roli parlamentarzysty, konkretnie posła do austriackiej Rady Państwa (lata 1911-18). Choć do szkoły chodził tylko przez cztery zimy, niedostatki w wykształceniu nadrabiał we własnym zakresie. Z nosem w książkach, od młodości pochłaniał kolejne lektury takich autorów, jak Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz, Kochanowski, Kraszewski, Pol, Goszczyński, Tołstoj, Zola itd. I, jak dodawał, "całe stosy książek treści politycznej, społecznej i gospodarczej, jak również broszur aktualnych".
Mogłoby się wydawać, że funkcja "prezydenta ministrów" stanowi ukoronowanie kariery prezesa PSL "Piast". Tyle, że nie w takich okolicznościach, z nadciągającymi bolszewikami i ryzykiem zagłady państwa. Witos nie palił się więc do stanowiska oferowanego mu przez Piłsudskiego i partie sejmowe. Już po przyjeździe do Warszawy (22 lipca), w rozmowie z innym ludowcem, Janem Dębskim, następująco oceni sytuację: "nie ja decydowałem o takiej czy innej polityce zagranicznej, nie należałem do tych nawet spośród was, którzy wołali "hosanna" w chwilach zwycięstwa. Zawsze twierdziłem, że trzeba realnie oceniać nasze siły na zamiary. No i doceniać siły przeciwne. Teraz ja mam zdawać egzamin ze sztuki rządzenia". Na szczęście poczucie odpowiedzialności za ojczyznę wzięło górę i "wójt z Wierzchosławic" stanął na czele rządu.
Program witosowego gabinetu - "Rządu Obrony Narodowej" - można streścić w dwóch słowach, "wojna" i "pokój". Ten ostatni był możliwy pod warunkiem zwycięskiej, rozstrzygającej bitwy, a taka nie mogła się obyć bez żołnierzy, przede wszystkim chłopów. Ludowy premier apelował zatem do włościańskich sumień o wstępowanie do wojska i unikanie dezercji poprzez odezwy, takie jak choćby ta z 30 lipca ("Bracia Włościanie na wszystkich ziemiach polskich!"), o kilkumilionowym nakładzie. Prócz tego, Wincentego czekała żmudna praca z ministrami: przygotowanie i przyjmowanie ustaw oraz rozporządzeń (np. o powołaniu nowych roczników do służby wojskowej; zabezpieczeniu dróg, mostów i budynków użyteczności publicznej; sądownictwie wojennym), spotkania z delegacjami krajowymi i zagranicznymi, kontrola prac fortyfikacyjnych w stolicy i jej okolicach itd. Chwile wytchnienia znajdował, a jakże, na gospodarstwie. "Prezes Ministrów (Witos), gospodarz wiejski, wyjechał dzisiaj zbierać swe zboże z pola" - notował 27 lipca Edgar D’Abernon, brytyjski dyplomata, wówczas członek misji dyplomatycznej w Polsce.
Swoja ziemia swoją ziemią, ale w lipcu, a zwłaszcza sierpniu polityk częściej gościł w pobliżu innego pola, bitewnego. W trakcie bitwy warszawskiej odwiedził żołnierzy m.in. pod Radzyminem (14 sierpnia), Modlinem i Nasielskiem (15 sierpnia) oraz Okuniewem (16 sierpnia). Podnosił ich na duchu, wypytywał o codzienność pozafrontową, rozdawał papierosy, a w razie konieczności interweniował w sprawie zaopatrzenia walczących. Tak było pod Nasielskiem, gdy na polecenie Witosa minister spraw wewnętrznych, Leopold Skulski, przesłał żołnierzom kilka tysięcy kompletów bielizny plus buty i mundury. Podczas gdy samochody z odzieżą kursowały w tę i z powrotem, nasz bohater doszedł do optymistycznych wniosków. "Choć wielka ich część nie posiadała zupełnie płaszczy, na niektórych wisiały tylko resztki ze spodni i innego ubrania. [...] W rozmowie okazywali wielką pewność siebie i wiarę w zwycięstwo".
Generalnie z przyfrontowych wizyt premier wyniósł pozytywne wrażenie. Do wyjątków należała sytuacja przytoczona przez Macieja Rataja, kiedy przy jakiejś kolonii Witos zagadnął do przygodnie spotkanego chłopa, a ten...go nie poznał. "Interlokutor nasz daje bardzo ostrożne odpowiedzi. Wreszcie zdobywa się na odwagę i zapytuje: "A panowie niby kto, czy od Polaków, czy od bolszewików?". [...] "Witos jestem!" - przedstawia się prezes. "Witos?! A to niby kto?". Po tym epizodzie wierzchosławicki wójt przez kilka dni narzekał na mieszkańców byłego zaboru rosyjskiego... O przebiegu bitwy warszawskiej rząd był na bieżąco informowany przez nowego szefa sztabu generalnego - generała Rozwadowskiego. Imponował on ministrom optymizmem i zaangażowaniem, choć warto zaznaczyć, że w rozmowach sam na sam z premierem był nie do końca lojalny wobec Naczelnego Wodza.
Krytykował Piłsudskiego za domniemane opóźnianie kontrofensywy znad Wieprza, uznawał niektóre decyzje wojenne Marszałka za kompletnie nietrafione itd. Szczęście w nieszczęściu, że swoje uwagi wypowiadał tylko w towarzystwie Witosa, na posiedzeniach rządu w pełni solidaryzował się ze swoim zwierzchnikiem. Co do Piłsudskiego, to pora wyjaśnić kwestię jego rzekomego załamania psychicznego. Owszem, Naczelnik Państwa zmagał się z kryzysem mentalnym, ale jak zauważył choćby Rataj, po zatwierdzeniu planu decydującej rozprawy z Armią Czerwoną (Rozwadowski przygotował 2 plany kontruderzenia, Piłsudski nakazał realizować jeden z nich) zdołał go przełamać. "Dokonał się w nim zwrot stanowczy [...]. Jakby odżył czy obudził się. [...] Od chwili przełomu psychicznego Piłsudski zaczął okazywać ruchliwość i odzyskał maniery, gest" - pisał przyszły marszałek sejmu.
Z kolei 12 sierpnia na poufnym spotkaniu z Witosem, wicepremierem Ignacym Daszyńskim i ministrem Skulskim Marszałek złożył dymisję z obu zajmowanych przez siebie stanowisk: Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza. Jednakże rezygnacja ta miała charakter warunkowy - z pisemnego uzasadnienia, jakie Piłsudski przedstawił zebranym, jasno wynika, że miała ona wejść w życie w razie klęski w bitwie pod Warszawą. Wówczas to, obsadzenie na nowo najwyższych urzędów zwiększyłoby pole manewru Witosa w rozmowach z przedstawicielami ententy. W razie niekorzystnego obrotu wydarzeń to oni byli przewidywani na mediatora między Polską, a Rosją Radziecką. Wreszcie, jeśli Naczelny Wódz miał być niezdolny do jakichkolwiek działań, to jakim cudem na drugi dzień po wspomnianym spotkaniu znalazł się na Lubelszczyźnie, skąd następnie dowodził decydującą kontrofensywą?
Dodajmy, że sam Witos zawarł we wspomnieniach pozytywną charakterystykę Piłsudskiego w kontekście owej dymisji. Nie miał powodu, aby go wybielać, wręcz przeciwnie - lider ludowców, represjonowany po przewrocie majowym, stał się nieprzejednanym krytykiem Marszałka i sanacji. A jednak zapisał takie słowa: "wtenczas, widząc u niego [Piłsudskiego] wielką troskę odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, wielką obawę o wolność i całość Ojczyzny, miałem wrażenie, że się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności, a nawet zdrady, i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli". Nic dodać, nic ująć.