Reklama

Wydawałoby się, że widzowie widzieli już wszystko. Wybieranie partnerek wyłącznie po kształcie pośladków (z obowiązkowym ugniataniem i całowaniem przed ostateczną decyzją), sprawdzanie wierności, nie tylko za pomocą pięknych kusicielek, w jeszcze piękniejszych okolicznościach przyrody rajskich wysp, ale i przy użyciu zaawansowanych technologii, kradzież samochodów wprost z miejskich ulic, porody w dziczy, wyścigi plemników w zawodach na najbardziej płodnego mężczyznę, poszukiwania na wizji biologicznego ojca, czy też żony bajecznie bogatych mężów, których głównym zmartwieniem bywa dopasowanie koloru lakieru na paznokciach do najnowszego modelu samochodu.

Nie zabrakło swoistego "Truman Show" na żywo - programu, w którym uczestnik przekonany, że bierze udział w castingu, przez ponad rok nie wiedział, że jego poczynania śledzą japońscy telewidzowie. Popularność emitowanego na platformie Netflix "Squid game" zrodziła pytania o granice, do których można się posunąć produkując show. Kontrowersje związane z domem Wielkiego Brata, nazywanego na początku, a więc pod koniec XX wieku, "obozem koncentracyjnym" dwie dekady później brzmią w tym kontekście wręcz groteskowo.

Emocjonalny fast food i rezerwuar wspomnień

Reklama

Emitowany w 2001 roku finał pierwszej z siedmiu polskich edycji programu "Big Brother" zgromadził przed telewizorami 10-milionową widownię. Mieszkańcy domu w Sękocinie rozpalali wyobraźnię Polaków, którzy obserwowali ich poczynania, wysyłali SMS-y, głosując, kto ma odpaść z rozrywki i żywo komentowali wszystko, co działo się w naszpikowanej kamerami willi. - To przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Ci ludzie nie byli gotowi na to, co stanie się, gdy opuszczą dom, na popularność, która na nich spadnie, choć potrafili ją też w niektórych przypadkach dobrze wykorzystać, a nawet zmonetyzować - komentuje Edward Miszczak, obecnie Dyrektor Programowy Telewizji Polsat, w 2001 roku na analogicznym stanowisku w TVN.

Wspomina także wizytę na planie holenderskiej produkcji, gdzie przez sześć godzin patrzył przez specjalne, jednostronne lustra na uczestników. - Stałem tam i widziałem mężczyznę, który się goli. Patrzyłem, jak wykrzywia usta, podnosi nos, naciąga skórę na policzku. Przypomniałem sobie wtedy sytuację, gdy miałem kilka lat. Szykowaliśmy się do kościoła, a ojciec się golił. Bywał w domu rzadko, ja byłem stęskniony, wisiałem mu na nodze, chciałem pomagać, podawać mu kolejne rzeczy, żeby to szybciej szło. Miałem w dłoniach nożyczki, a on chciał mnie odgonić, machnął ręką i te nożyczki wbiły mu się w dłoń. Zdenerwował się, ale jakoś wspólnie wyciągnęliśmy ostrze, pogładził mnie po głowie i poszliśmy do tego kościoła. Wtedy już wiedziałem, że ten program będzie hitem, że to, wbrew całej tej nagonce, nie są żadne obozy koncentracyjne, ale rezerwuar wspomnień i retrospekcji. Że dzięki temu ludzie będą mogli zobaczyć swoje przeżycia, które, być może dotkną ich tak głęboko, jak mnie ta wydobyta gdzieś z czeluści pamięci, z pozoru zwykła, codzienna scena - mówi.

Z psychologicznego punktu widzenia reality show to prawdziwy hedonizm dla naszego mózgu. Po pierwsze - emocje. Programy tego typu są skonstruowane tak, by wywoływać silne reakcje: śmiech, wzruszenie, złość, a czasem nawet poczucie triumfu, gdy ulubiony uczestnik wygrywa. To jak emocjonalny fast food - szybki zastrzyk dopaminy bez większego wysiłku.

Po drugie - mechanizm lustra. Oglądając innych w codziennych lub zupełnie absurdalnych sytuacjach, mimowolnie porównujemy ich do siebie.

- Reality show, traktowane jako lustro społeczne, dają pole do porównywania się z innymi, zarówno tymi "lepszymi", jak i "gorszymi". Niektórzy widzowie mogą doświadczać spadku samooceny lub odwrotnie, poczuć się lepszymi poprzez tzw. efekt kontrastu. Media są także ważnym narzędziem kształtującym aspiracje. Oglądanie reality show może wpłynąć na refleksję nad samym sobą i miejscem, w którym w życiu jesteśmy, przyczyniając się do nieustannego rekonstruowania tożsamości - mówi związana z Uniwersytetem SWPS medioznawczyni dr Małgorzata Bulaszewska.

Ile jest reality w reality? 

Widzowie, oglądając programy na ekranach telewizorów czy telefonów, chcą wierzyć, że to, co widzą, jest prawdą, że dzieje się spontanicznie. Tymczasem każda grupa ma swoją dynamikę, a każdy program swojego reżysera, który często pełni też rolę animatora, organizującego czas uczestnikom. Bywa, że prosi o rozmowy na konkretny temat, czasami chce, aby uczestnicy zaaranżowali niby spontaniczną zabawę, albo powtórzyli scenę w jakimiś innym miejscu, bo będzie, jak to się mówi w produkcyjnym żargonie, "lepiej wyglądać w obrazku".

- To, co się działo w programie "Big Brother", nie miało nic wspólnego z rzeczywistością - mówi Maciej Amanowicz, pierwszy producent programu, dziś reżyser w branży reklamowej. - Miało wyglądać dobrze i tak wyglądało, dając poczucie produkcji non scripted (bez scenariusza - red.), ale dziś, po latach mogę już bez wahania powiedzieć, że w reality nie ma reality. W produkcji telewizyjnej nie można sobie pozwolić na spontaniczność - jest określony czas i budżet. Jak w każdym projekcie jest jasny cel i on musi zostać zrealizowany - dodaje.

Odmienną perspektywę prezentują natomiast twórcy programów emitowanych na platformach streamingowych. Przedstawiciele domów produkcyjnych podkreślają możliwości realizacji projektu, a zwłaszcza postprodukcji, w czasie znacząco dłuższym, niż ma to miejsce w telewizji, gdzie premiery wiosennych i jesiennych ramówek są ograniczone sztywnymi ramami i nieprzekraczalnymi datami.

- Jesteśmy oddani idei braku scenariusza. Nie ma tu scenariusza, nie mówi się ludziom, co mają mówić lub robić. Nie ma aktorstwa, jest autentyczność. Tak podnosimy poprzeczkę jeśli chodzi o produkcje reality w Polsce, bo widzowie kochają prawdziwe relacje, emocje i historie. Niezależnie od tego, czy rozmawiamy o miłosnych przygodach w "Love is Blind", czy rapowych wzlotach i upadkach w "Rhytm + Flow". Jeśli chodzi o montaż jest podobnie. Zachowujemy to, co się stało, nie zmieniamy rzeczywistości, choć czasem rzeczywiście przyśpieszamy w montażu to, co i tak się wydarzyło na przestrzeni czasu. Po prostu nieco zagęszczamy akcję - deklaruje Diana Tatarca, menedżerka ds. formatów rozrywkowych w Europie Środkowo-Wschodniej z Netflixa i dodaje, podsumowując założenia bijącego rekordy popularności show "Love is blind", który doczekał się trzynastu narodowych edycji, a jego uczestnicy podejmują decyzję o zaręczynach, zanim spotkają swoją drugą połówkę twarzą w twarz:  - To eksperyment społeczny, ale w każdym kraju, w którym był realizowany, mimo różnic kulturowych, które musieliśmy uwzględnić, zadziałał. Najważniejsze to być otwartym na zmiany i zaskoczenia oraz zmiany kierunków. Po prostu wchodzimy na plan i oczekujemy nieoczekiwanego (śmiech).

Te słowa potwierdza Larry Tanz, wiceprezes Netflixa ds. treści lokalnych w Europie, na Bliskim Wschodzie i Afryce: - W "Love is Blind" tworzymy przestrzeń do interakcji, ale nie ma tu miejsca na reżyserowanie. To jest po prostu prawdziwy społeczny eksperyment. Emocje tych ludzi są prawdziwe, relacje są prawdziwe. Nie ma ukrytego motywu, nikt nie wpływa na to kto z kim się połączy. Naprawdę nie wiemy co się wydarzy. Dla ekipy produkcyjnej praca nad tym show to też jest prawdziwa przygoda. Ludzie patrzą na monitory i widzą te emocje, przeżywają wszystko razem z bohaterami, a potem muszą przenieść to do odcinka.

Prawdziwi ludzie, prawdziwe emocje

Mimo, że "Big Brother" święcił triumfy prawie ćwierć wieku temu, a do 2008 roku powstało pięć edycji, jego legenda pozostawała żywa. Po 11 latach przerwy, wiosną 2019 roku, format wrócił do telewizji i doczekał się kolejnych wznowień. Na casting do szóstej edycji przyszło 15 tysięcy osób, do siódmej ponad 10 tysięcy - to mniej więcej tyle, ile mieszka w średniej wielkości polskim mieście. Jak dowiaduję się nieoficjalnie od producenta popularnych programów typu reality, obecnie liczba 1,5 tysiąca osób na castingu jest uważana za całkiem niezły wynik.  

Casting to podstawowa i kluczowa część każdego programu typu reality show. Stworzenie grupy uczestników, którzy przyciągną widzów - osobowością, urodą czy kontrowersyjnym zachowaniem, będą współpracować na planie i co najważniejsze, mają predyspozycje by przez kilka tygodni, a bywa, że i miesięcy pozostawać w zamknięciu pod czujnym okiem kamer i produkcji, to nie lada wyzwanie.

- W tego typu programach na pewno dobrze odnajdą się osoby medialne, potrafiące wywołać emocje i skupić na sobie uwagę kamery i widzów - tłumaczy dr Małgorzata Bulaszewska. - Uczestnicy muszą też być odporni na stres, otwarci na kontakty społeczne, przydają się także asertywność i zdolność do adaptacji w zmieniających się warunkach - dodaje ekspertka.

- Są osoby, które po prostu mają "casting w oczach" - mówi Edward Miszczak. - One patrzą i wiedzą, czy widzowie kogoś pokochają, czy nie. Co ciekawe, brzydota czasem sprzedaje się dużo lepiej. Znam to z autopsji (śmiech). A na przykład ci piękni chłopcy, na których mówi się "jablonexy", bo są piękni i wymuskani jak biżuteria z Jablonexu -  z nimi już nic więcej nie można zrobić, kamera może ich co najwyżej pobrzydzić.

Dyrektor programowy Polsatu wspomina także pierwszy casting do programu "Big Brother", kiedy to John de Mol, dyrektor holenderskiej firmy Endemol, na licencji której produkowano reality show, odrzucił propozycję uczestników przedstawionych przez polską produkcję: - W Endemolu wszczęli alarm, doniósł na nas Mike Morley, Brytyjczyk, ówczesny dyrektor kreatywny - mówi Miszczak. - Powiedział, że my bierzemy tu starych ludzi, a to jest przecież program dla młodych. Największa wojna była o Janusza Dzięcioła. A to był pomysł samego Waltera (Jana, ówczesnego prezesa TVN - red.), żeby koniecznie w domu Wielkiego Brata umieścić osobę ze zupełnie innego świata, która dopiero w środku zda sobie sprawę z tego, co się wydarzy, jak wyjdzie i jakie z tego będą, mówiąc kolokwialnie, jaja. Przepychanki trwały długo, de Mol krzyczał, że to jego program, Walter mówił, że to on za niego płaci. A kiedy okazało się, że właśnie strażnik miejski z Grudziądza wszedł do programu i został jego zwycięzcą, John de Mol przyjechał z francuskim szampanem przeprosić Waltera - ze śmiechem wspomina Miszczak, dodając: - Znaliśmy naszych widzów i wiedzieliśmy, że to zagra, później w Endemolu chcieli nawet odtworzyć ten pomysł 1:1 i wstawić niemal takich samych ludzi, zrobić szablon, ale to się nie udało, bo było sztuczne. 

- Castingi trwają nawet kilka miesięcy. Ostatecznie obsadzamy tu prawdziwych ludzi z prawdziwymi emocjami i pozwalamy im kierować własną podróżą. To oni decydują, z kim rozmawiają. To oni decydują, z kim się zaręczą i z kim staną, albo nie staną przed ołtarzem. Wszystkie nasze programy - takie jak "Love is Blind" czy "Love Never Lies"-  są całkowicie niescenariuszowe. To ta autentyczność świadczy o ich jakości i sukcesie. Myślę, że najważniejsze dla nas jest znalezienie odpowiednich osób, zmotywowanych do tego, aby znaleźć prawdziwą miłość - mówi z kolei Diana Tatarca z Netflixa.

- Casting jest kluczowym elementem każdej produkcji i trwa co najmniej kilka miesięcy. Poświęcamy na niego wyjątkowo dużo czasu, bo staramy się wybrać ludzi reprezentujących różne środowiska i światopoglądy. Mamy tu przekrój społeczeństwa. Dużo się z tymi ludźmi rozmawia, poznaje ich najlepiej, jak to możliwe. Ostatecznie każdy z bohaterów przynosi ze sobą jakąś historię, a to jest dokładnie to co robimy - opowiadamy ludzkie historie, do których w programie tak samoistnie dopisuje się ciąg dalszy - dodaje z kolei Julita Brutus, producentka odpowiedzialna między innymi za formaty "Love is Blind: Polska", "Love Never Lies: Polska" oraz "Nowe Rozdanie: Rhythm + Flow Polska"

Magdalena Goździńska-Birecka, reżyserka castingów i specjalistka PR formatów telewizyjnych, podkreśla natomiast jak ważna jest zarówno różnorodność jak i umiejętność łączenia kropek, pozwalających tworzyć program. Tymi kropkami są: przeprowadzenie dobrego castingu, określenie widza danego programu, charakter formatu, czas emisji. Owe elementy mają sprawić, że program stanie się interesujący dla odbiorców, a losy bohaterów, z którymi się zidentyfikują stworzą historie, od których nie będą mogli się oderwać.

- Nie ma jednego klucza, ale ważne jest ustalenie, do kogo ma być skierowany program, do jakiej widowni ma docierać i kim będą uczestnicy. Jeśli chodzi o szeroko rozumiane reality randkowe, priorytetem stają się atrakcyjność i różnorodność. Na castingach szukamy zawsze lidera z charyzmą. Wśród uczestników nie może też zabraknąć: typowego outsidera, który czasem bywa nieco wycofany, może bardziej refleksyjny; flirciarza, który będzie uwodził, ale będzie też katalizatorem pewnych napięć, bo zwykle taka osoba ma też duże poczucie humoru. Dobrze jest, gdy spotyka się charakter spokojny z kontrowersyjnym. Taka mieszanka typów osobowości, pochodzących z różnych środowisk, systemów społecznych, o różnym wykształceniu, doświadczeniu życiowym ma pokazać, jak w wypreparowanej codzienności budują się relacje.  

- Bardzo istotnym aspektem przy tworzeniu programu jest zachowanie tożsamości uczestników w całkowitej tajemnicy do momentu, gdy sami poznają się na planie. Oczywiście w programach randkowych, takich jak na przykład "Love Island: Wyspa Miłości", bardzo ważna jest otwartość, spontaniczność i atrakcyjność fizyczna. Ostatecznie najważniejszym przesłaniem i motywem budowania programu jest znalezienie miłości. I proszę mi wierzyć jest wiele powodów, dla których ludzie przychodzą do programu, ale uczestnicy naprawdę liczą na znalezienie drugiej połówki. I to jest budujące, zwłaszcza że mamy na to dowody. Do tej pory na planach dziewięciu sezonów "Love Island: Wyspa miłości" wielokrotnie zrodziło się uczucie i wspólnie śledziliśmy losy niejednej pary - spójrzmy na Asię Baziak i Rafała Bierówkę, którzy brali udział w ostatniej edycji i co prawda nie wygrali programu, ale do dzisiaj tworzą trwały związek - podkreśla ekspertka.

- W programach typu "Temptation Island" czy "Love Never Lies" oczywiście istotne są wygląd, atrakcyjność, ale zdecydowanie wygrywać będą: gotowość do konfrontacji, walka z pokusami, badanie swoich możliwości, przekraczanie lub nieprzekraczanie granic, czy chociażby utwierdzenie w przekonaniu, czy związek ma sens. Zdecydowanym priorytetem dla twórców tego typu formatów jest pokazanie, że pomimo tych wszystkich różnic znajdujemy także punkty wspólne uczestników, które sprawiają, że bohaterowie reality zafunkcjonują też jako grupa. Tym bardziej, że spędzają ze sobą pod jednym dachem spory kawał czasu - puentuje Goździńska-Birecka.

Przygoda życia

Co motywuje ludzi do zgłaszania sie do takich formatów? - Chęć przeżycia przygody to najczęstszy argument, który słyszę na castingach - mówi Goździńska-Birecka. - Z pozoru może wydawać się banalny, ale dla wielu osób zgłaszających się na castingi jest to wyrwanie z codziennej rutyny, zaistnienie na szklanym ekranie, sprawdzenie się, przełamanie barier. Te argumenty sprawiają, że dla wielu osób ta właśnie przygoda staje się często jedynym i najważniejszym motywatorem. Każdy z uczestników udowadnia sobie i swoim bliskim, że może przekroczyć granice, a dodatkowo pokazuje we własnym środowisku, że osiąga coś więcej. Już sam udział w programie jest dla wielu osób sukcesem. Motywacją bywają także czasem nagroda pieniężna i/lub chęć zaistnienia w mediach czy autopromocja swojego biznesu, ale my zawsze kierujemy się sercem i założeniami programu i dlatego szukamy ludzi, którzy wierzą w miłość i pragną jej, jak każdy człowiek. A reality typu "Love Island: Wyspa Miłości" czy "Moja mama i twój tata" stają się pewnego rodzaju swatką, gdzie producenci stwarzają szanse na znalezienie drugiej połówki i pielęgnowanie uczucia - podsumowuje Goździnska-Birecka.

- Wiedziałem, po co tam idę - mówi z kolei Damian Glinka, reporter showbiznesowego serwisu Pomponik. - Już mając "naście" lat marzyłem o tym, żeby znaleźć się i zaistnieć w telewizji. 12 lat temu, będąc 17-latkiem, sam wysłałem zgłoszenie do programu "Surowi rodzice" - nie mówiąc nic mamie, ani tacie. Wiedziałem, że muszę być wyrazisty na castingu i się udało. Pojechałem na pięć dni do surowej matki, która miała mnie "naprostować". To była niezła przygoda, zarobiłem nawet 1000 zł. To dziś nie są duże pieniądze, ale wtedy ta kwota wydawała się całkiem w porządku - mówi Glinka. Wspominając równocześnie, że ani on, ani rodzice nie byli świadomi, co wydarzy się po emisji.

- Nie zdawałam sobie sprawy, że to będzie aż tak wyglądać - mówi  chcąca zachować anonimowość, uczestniczka popularnego survivalowego reality show. Nazwijmy ją Martą. - Myślałam, że gdy skończy się dzień zdjęciowy będziemy mogli się normalnie umyć, dostaniemy też jakieś jedzenie. Tymczasem produkcja zostawiała nas właściwie na pastwę losu i musieliśmy sobie radzić. To sprzyjało dynamice rozgrywek, ale w ludziach w takiej skrajnej sytuacji zaczynały się budzić najgorsze instynkty - dodaje. - Nie wiem czy zdecydowałabym się po raz kolejny, żeby wziąć w czymś takim udział, choć nie ukrywam, skusiło mnie też wynagrodzenie za udział w show. Jednak kosztowało mnie to sporo nerwów, zwłaszcza, gdy zobaczyłam, co i jak jest pokazywane na ekranie.

Prawda ekranu

Producenci programów, z którymi rozmawiam, zgodnie podkreślają, że nie kreują żadnych dodatkowych historii, nie manipulują przekazem, ewentualnie pokazują historię w nieco szybszym tempie, niż rozwijała się na planie. Głownie po to, by nadać odcinkom odpowiedniej dynamiki. Bohaterowie często, zwłaszcza, gdy po emisji spada na nich krytyka ze strony widzów, czują się skrzywdzeni, mówią o wyrwanych z kontekstu zachowaniach, które próbują tłumaczyć stresem, presją, bądź zmanipulowanym montażem.

Małgorzata Bulaszewska zwraca uwagę na następujące fakty: - Uczestnicy maja świadomość udziału w show i bycia obserwowanymi, co wpływa na ich zachowania, autocenzurę i grę. Często wręcz dostosowują się do oczekiwań odbiorców. W tej sytuacji dochodzi do zatarcia granic między tym, co intymne i tym, co publiczne. Dla popularności i z potrzeby przetrwania w programie, można zrobić wszystko. Tego typu sytuacje stresogenne prowadzą też często do wytypowania "kozła ofiarnego".

- Program był emitowany kilka miesięcy po nagraniach, więc emocje związane z udziałem w nim trochę już opadły. A potem nagle, gdy tuż przed premierą w TV, zobaczyłam całość, byłam trochę zdegustowana - opowiada Marta z survivalowego reality show. - Wiem, że showbiznes i telewizja rządzą się swoimi prawami, w końcu siedzę w tym od lat, ale jednak było to dla mnie po prostu przykre, że małe rzeczy czy docinki zostały rozdmuchane do rangi ogromnych problemów, a na mnie wylewał się hejt. Straciłam jeden dość duży kontrakt reklamowy i wprost usłyszałam, że byłabym źle odebrana w tej sytuacji jako twarz marki. Zdałam sobie sprawę, że już podczas nagrań byliśmy zachęcani do ostrych dyskusji na kontrowersyjne tematy, a że mam dość wyraziste poglądy, ktoś ulepił potem z tego swoją, a nie moją historię - podsumowuje.

Edward Miszczak ma odmienny punkt widzenia i stawia sprawę jasno: - Osoby biorące udział w tego typu programach chcą się jak najlepiej zaprezentować, pokazać widowni tylko z dobrej strony. Po trzech dniach zapominają, że jest kamera, zaczyna się rywalizacja i walka; wtedy z ludzi wychodzi ich prawdziwa natura. Od różnych gwiazd niejednokrotnie słyszałem: "wykreowali mnie na potwora", "zmanipulowali przekaz". To jest bardzo dobre tłumaczenie, tyle, że nieprawdziwe. Telewizja nie kłamie, telewizja pokazuje po prostu najciekawsze wątki i ciebie takim, jakim jesteś. Być może nie dopuszczasz do siebie tej myśli i sam czy sama się oszukujesz - ale to jesteś ty i nikt inny, wbrew temu, co pokazujesz na co dzień w swoich kanałach w social mediach. Tam możesz coś ukryć, albo pokazać tylko ładny fragment rzeczywistości,  a w telewizji już się nie da - rozkłada ręce Dyrektor Programowy Polsatu.

Ćwierć wieku temu, gdy popularnych dziś serwisów społecznościowych jeszcze nie było, a inne dopiero raczkowały, popularność mierzyło się liczbą udzielonych wywiadów, zdjęć na okładkach  kolorowej prasy czy zaproszeń do programów telewizyjnych, często w roli eksperta, czy nawet prowadzącego. Dziś osoby biorące udział w reality show monetyzują popularność, mając jednak zupełnie inne, bo swoje własne kanały dotarcia do fanów. Zdarza się, że wychodzą też poza online, zwłaszcza, jeśli pochodzą spoza największych miast. Młody raper, Zippy Ogar, zwycięzca programu Netflixa "Nowe rozdanie Rythm+Flow Polska", został niedawno kulturalnym ambasadorem rodzinnego Gniezna.

Wielu z uczestników, zwłaszcza tych wyrazistych, czy kontrowersyjnych podkreśla też ciemną stronę udziału w programie, mówiąc o hejcie, groźbach, wyśmiewaniu na ulicy, a czasami nawet stalkingu. Wprost przyznają, że program wpłynął negatywnie na ich życie. Dlatego na każdym etapie produkcji, nawet już po emisji programu, zapewnione jest wsparcie psychologiczne. Choć i tragicznym zdarzeniom nie można czasem zapobiec. Program może być trampoliną do kariery, może być też katalizatorem zaburzeń, które ujawniają się pod wpływem silnego stresu.

Tymczasem nowa era programów typu reality wkroczyła właśnie na platformy streamingowe, które ze znanych i, zdawałoby się wyeksploatowanych formatów, tworzą realizowane z rozmachem widowiska. Jeśli program randkowy, to cztery w jednym. Od pierwszej randki do ślubu w kilkanaście tygodni. Szybciej, więcej i mocniej. To nowy wymiar Tindera i tutaj tak, jak w randkowej aplikacji, zdarzają się wpadki. Jednak zdarza się też wielka miłość, może i ślepa, ale ważne, że prawdziwa.

Jeśli talent show, to w nagrodę już nie kontrakt z wytwórnią i nagranie własnej płyty pod dyktando, a pół miliona złotych, współpraca z producentami i branżą muzyczną już w trakcie trwania programu i gotowy singiel jeszcze przed jego końcem. Dość wspomnieć, że w show "Nowe Rozdanie Rythm+Flow Polska", wzięło udział ponad 40 osób od lat zawodowo związanych z przemysłem muzycznym. Trójka finalistów show dwa miesiące po finale programu wystąpiła także obok gwiazd światowego formatu na festiwalu Open’er.     

Tania rozrywka, guilty pleasure, skłonność do podglądania, zobaczenia siebie, utożsamienie się z problemami, lękami czy uczuciami bohaterów - motywacji by na ekranie śledzić losy uczestników jest wiele. Maciej Amanowicz podsumowuje: - Ćwierć wieku temu miałem poczucie, że tworzymy elitę, robimy coś ważnego, przełomowego. Wtedy miałem mnóstwo powodów, by brać w tym udział. Dziś nie jestem w stanie ich sobie nawet przypomnieć. Zniszczyliśmy kulturę i marzenia ludzi. Bylejakość wynieśliśmy do roli pierwszoplanowego bohatera. To jest nas największy grzech. Jeśli pójdę do piekła, to za to.

Tymczasem katalogi z programami reality to już pokaźne, liczące nawet kilkadziesiąt pozycji portfolio tak telewizji, jak o platform streamingowych. Jest popyt, jest podaż. W zaciszu domowych kanap, podczas "skakania po kanałach", zatrzymanie się na chwile w "niby rzeczywistości" może być remedium na codzienne bolączki, przy okazji dostarczając po prostu rozrywki. Jaki jest jej poziom, to już najczęściej kwestia drugorzędna.