Reklama

Droga do mieszkania Barbary Turek przy ulicy Garbarskiej w Krakowie wiedzie nietypowo, nie przez klatkę schodową, a przez podwórko. Łatwo się zgubić, uznać, że numeracja się nie zgadza. Do Basi nierzadko przychodzą ludzie zupełnie rozwaleni, a wychodzą, jak mówią, napełnieni czymś, czego wcześniej nie mieli. 

Poligon i improwizacja

Każdego ranka Basia musi swoje odczekać. Nie jest jeszcze gotowa do "lotu". Czasem czeka dłużej, czasem krócej, ale zawsze czeka. Na co? Aż przyjdzie ktoś do pomocy i użyczy swoich rąk i nóg, bo jej własne nie działają w pełni sprawnie. Wolontariusze się zmieniają, nie ma tu żadnego planu, regularności, grafiku. Jest improwizacja, poligon.  

Reklama

Jak Basia została ułożona do snu wieczorem, tak przeleży do świtu, bo nie wstanie sama, ktoś musi jej w tym pomóc. I nie tylko w tym, a w ogóle we wszystkim. Pisząc "we wszystkim", naprawdę mam na myśli wszystko, dlatego poranki Basi obsługują wyłącznie kobiety. Z facetem do toalety nie pójdzie, byłoby niezręcznie. Ale dla męskich przyjaciół też coś się znajdzie, na pewno nie będą bezczynni, mogą w tym czasie na przykład zaparzyć kawę. Jeśli Basia ma akurat gorszy dzień, kubek z parującym napojem trzeba będzie jej podać i przytrzymać.  

ZOBACZ RÓWNIEŻ: "Iść siku z dziewczyną? To przecież normalne". O związku z nieuleczalnie chorą

Ludzie przychodzą tak od lat. Wstają odpowiednio wcześnie i jadą. A gdy się zdarzy coś zupełnie nieprzewidzianego, mogą zjawić się nawet wpół do czwartej nad ranem. Basia mówi, że w ten sposób wyrażają niewyobrażalną wręcz miłość. Pana Boga prosi konkretnie i krótko: "Znajdź mi człowieka na jutro". I człowiek znajduje się zawsze. 

Czasami coś się wysypie, wiadomo. Wtedy czekanie niebezpiecznie się przedłuża. Sama żartuje, że "poziom moczu jest powyżej oczu". A gdy pomocnica stoi już w progu, Basia wita ją słowami: "Tylko nie mów nic śmiesznego, błagam!". 

Błąd w sztuce

Basia jest niepełnosprawna ruchowo w 85 procentach, co czyni ją całkowicie zależną od drugiej osoby. Lekarze po jej narodzinach, które przebiegły z komplikacjami, postawili diagnozę mózgowego porażenia dziecięcego i zawyrokowali, że dziewczynka nie będzie chodzić, widzieć, słyszeć ani mówić. Z diagnozą trafili, z rokowaniem już niekoniecznie.  

Mama się zawzięła. Choć jako budowlaniec, z rehabilitacją wiele wspólnego nie miała, zakasała rękawy i została pierwszą terapeutką córki. Biorąc pod uwagę rezultaty, dobrze realizowała swoje powołanie. Mała Basia wypowiadała słowa, a nawet stawiała kroki, ku zdumieniu specjalistów, którzy szybko ją skreślili. Później mieli przecierać oczy ze zdumienia i nazywać dziecko ósmym cudem świata. Wszystko byłoby dobrze, gdyby można było postawić tu kropkę. Ale niestety, tragiczna w skutkach operacja, trwale okaleczyła pacjentkę.  

Podczas zabiegu chciano przeciąć jej mięśnie, by zlikwidować przykurcze, a tym samym umożliwić prostowanie nóg. I rzeczywiście mięśnie przecięto, tyle tylko, że nie te, co trzeba. Przez to porusza się wyłącznie przy pomocy wózka inwalidzkiego. Dziś Basia żartuje ze swojej sytuacji mówiąc, że co jak co, ale miejsce zawsze ma siedzące. 

Idę w świat

Niektórym trudno pojąć, dlaczego kobieta z zaawansowaną niepełnosprawnością mieszka sama. Decyzja o wyprowadzce kosztowała ją dużo, rodzice, co zrozumiałe, chcieli mieć ją w domu. Jak mogli się poczuć, słysząc, że ich dziecko, które jeździ na wózku i pije przez rurkę, chce się wyprowadzić? Nic dziwnego, że się przejęli. Choć kochający, nie zawsze umieli się z córką porozumieć. Ona długo bała się ruszyć gdziekolwiek, a oni bali się o nią.  

Zauważyła, że była "sklejona" z mamą, aż za bardzo. Takie relacje zależnościowe to bolączka wielu rodzin, generują napięcia, zwłaszcza na linii matka-córka. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest idealnie, ale gdyby tak trochę podrążyć... Basia radzi każdemu, kto ma, jak to nazywa, "gaz w chacie", by w miarę możliwości się wyprowadził. Wie, co mówi. Po obronie, gdy pokój w akademiku już jej nie przysługiwał, dwa tygodnie pomieszkiwała w leciwej skodzie, którą sprezentował jej kolega. Uściślając - w aucie trzymała swój majdan i spędzała dni, a nocowała u znajomych. Aż w końcu się udało, z pięcioma przyjaciółkami wynajęła pierwsze mieszkanie. Potem było jeszcze kilka innych, aż w końcu trafiła do dwudziestometrowego lokum przy Garbarskiej, nazwanego później "sanktuarium". 

Każdy dobrze się tam czuje, nawet niewierzący. Ale Basia i tak nie kategoryzuje ludzi w ten sposób. Tu krzyż, tu dewocjonalia, tu hasło "MIŁOŚĆ" na plakacie, a na kuchennym stole Biblia w niebieskiej okładce. Mieszkanie jednak niebawem trzeba będzie zmienić. Trudno manewrować wózkiem w tak niewielkiej przestrzeni. 

Bariery

Gdy Basia chce spotkać się ze znajomymi i wybiera lokal, nie zastanawia się, gdzie polewają najlepszy alkohol, tylko gdzie nie będzie schodów. A takich lokali prawie nie ma. Zawsze albo schodzi się w dół, albo wchodzi do góry. Głos na "nie". 

Ale to nic. Basia z ekipą przeszli samych siebie w Małym Cichym, podczas jednego z duszpasterskich wyjazdów integracyjnych. W góralskiej chatce, w której zamieszkali, wyciągnęli drzwi z zawiasów, ale niewiele jednak mogli poradzić na schody przypominające drabinę. Nobla temu, kto to wymyślił. Dwóch kolegów ściągnięto na miejsce tylko po to, by Basię po tych stopniach nosić. I tak przez trzy dni. 

Mało? Proszę bardzo - dziewczyna, która nie jest w stanie podnieść kubka do ust wymyśliła sobie, że pojedzie do papieża Franciszka autostopem. I naprawdę to zrobiła. Zebrała się mała grupka zapaleńców i odbyła podróż w ważnym celu. 72 godziny, zmienianie środków transportu, usłużni kierowcy oraz intencje - zebrane od ludzi, spisane i wiezione w płóciennej siatce. 

Ekipa Basi uczestniczyła w nabożeństwie, ale Franciszka widzieli tylko z oddali. No, ale od czego są żołnierze Gwardii Szwajcarskiej, jak się okazało, cudne chłopaki? Zaprowadzili trójkę pielgrzymów z Polski do człowieka, który zbierał przesyłki adresowane do papieża. Po powrocie otrzymali list z Watykanu, z rodzaju tych, które chwytają za serce. Papież Franciszek odprawił mszę świętą w intencjach, które mu przywieźli.  

Kradzież wózka

Basia bardzo lubi męskie towarzystwo. Zawsze lubiła. Już w przedszkolu lale poszły w kąt. Dziewczyńskie zabawy nudziły ją śmiertelnie, zresztą to z chłopakami lepiej się bawiło i rozrabiało.  

Gdy goszczę w "sanktuarium", dołącza do nas Grzesiek, kolega. Krząta się w kuchni, robi nam herbatę. Planują wyjście i załatwianie kolejnych spraw, bo ciągle się coś dzieje. Widać, że Basia "obrosła" w ludzi. To w końcu oni wypchnęli ją w świat, pomagają oswajać codzienność, pomogli też, gdy zdarzył się kataklizm - skradziono jej wózek.  

Stało się to, gdy rezydowała w pierwszym wynajętym mieszkaniu. Sprzęt, wart sporo, stał przez chwilę na klatce schodowej kamienicy. Miał odstać tyle tylko, by stopniał śnieg, który przykleił się do niego podczas spaceru, ale zniknął. Współlokatorki przeszukały dom od piwnic po strych. "Niemożliwe" - myślały - "To się nie dzieje". Basia ugrzęzła w mieszkaniu, musiała wykonać telefon na policję, później jeszcze jeden, o wiele bardziej stresujący - do rodziców. A mama zawsze mówiła, żeby nie zostawiać wózka na klatce bez dozoru. Ktoś poradził, by zwrócić się do mediów. Zbiórkę na nowy wózek zorganizowała Fundacja Malak. A dziennikarze i tak Basię znaleźli. Telewizja, radio, internet. Przez chwilę dziewczyna była niczym celebrytka. Taka trochę nietypowa, bo na kółkach. 

Stary wózek się znalazł. Wprawne oko koleżanek wyhaczyło go w Galerii Krakowskiej; pewna pani uczyniła zeń wózek zakupowy. Potem wszystko potoczyły się szybko - telefon na policję, zeznania, odbiór sprzętu. Sprawa okazała się skomplikowana, ale Basia od początku powtarzała, że o człowieku, który sobie jej własność "pożyczył", nie jest w stanie pomyśleć źle. I nawet wtedy nie była w stanie zwątpić. Niech mówią, że to nie jest miłość! 

Droga do Kościoła

Do kościoła zabierała ją mama, co niedziela. Jednak im Basia była starsza, tym mniej chętnie się tam pojawiała. Rekolekcje w liceum chciała z kumplami pokazowo zbojkotować, ale nie do końca się to udało. Na wagarach spotkali księdza w cywilu, który zaprosił ich do świątyni, a paczka, choć nieprzekonana, zgodziła się uprzejmie. Duchownym był Sławek, pierwszy z wielu księży-kumpli, których Basia spotkała na swojej drodze.  

Potem przyszedł czas na krakowskie wspólnoty skupione wokół kościoła dominikanów przy ulicy Stolarskiej. Wspólnota Janki? Kiedyś myślała, że to szaleńcy, co to śpiewają głośno i wyrzucają ręce w górę. Gdy poznała ich bliżej, przekonała się, że wcześniejsze uprzedzenia da się pokonać. Poznała ludzi w swoim wieku, którzy modlą się wspólnie, potem rozmawiają o Bogu, a w tak zwanym międzyczasie parzą kolejne herbaty, sączą wino. Ot, dokonał się mały, prywatny przewrót kopernikański.  

Wymagająca publiczność

Basia wzięła się za głoszenie. Na poważnie. Zaskoczenie nie mogłoby być większe, bo jak przyznaje, samej siebie nigdy by nie postawiła przed ludźmi. Najpierw były rekolekcje w szkołach. Gimnazjaliści, wydawałoby się, publiczność nie do opanowania, milkli, gdy opowiadała o skradzionym wózku. Ale nie tylko o nim. 

Potem rekolekcji, konferencji i spotkań było coraz więcej, a publiczność się rozrastała. Prelegentka przemawiała już dla kilkunastotysięcznych grup. Dzieli się swoim doświadczeniem, inspiruje, uczy życia "pełnymi garściami", daje świadectwo wiary, mówiąc prościej, przyznaje się do Jezusa.  

Po kolejnym wyjeździe wróciła szczęśliwa, ale nieludzko zmęczona. Mimo to, przeszło jej przez myśl, że choćby miała teraz iść i głosić więźniom, to by poszła. Taka luźna myśl. Wpadła i wypadła, a Basia zapomniała o sprawie. Niedługo potem skontaktował się z nią Zakład Karny we Wronkach. Okazało się, że osadzeni słyszeli o jej wyprawie do Franciszka i chcieliby posłuchać więcej. Cóż, skoro powiedziało się "A", to trzeba też powiedzieć "men".

Na miejscu, z właściwą sobie dozą autoironii, Basia uznała, że mógłby ją tu teraz przebić chyba tylko niepełnosprawny więzień. Takowego ujrzała jako pierwszego w kaplicy, w której przyszło jej głosić Słowo, gdy zamknęła się za nią krata, a w zamku zazgrzytał klucz. Choć była zestresowana całą sytuacją, do czego zresztą na początku się przyznała, to spotkanie wygrała. Najpewniej dlatego, że nie wygłaszała żadnych natchnionych fraz. Zwyczajnie, opowiedziała zebranym, jak Jezus działa w jej życiu, a co oni z tym zrobią, to już ich sprawa. Koniec końców, mężczyźni, którzy bynajmniej nie odbywają wyroków za kradzież cukierka, przecierali oczy. Zapowiedzieli, że kiedyś to oni ją odwiedzą, chociaż wyroki mają bardzo długie, niektórzy dożywotnie.  

Wierzysz?

- Ja mam to szczęście, że non stop ktoś mi błogosławi - mówi Basia. - Na pewnym etapie życia pobłogosławiło mi trzech ojców dominikanów.  

Zaobserwowała, że większość katolików odpowiada twierdząco na pytanie: "Czy wierzysz w Boga?", ale wzięci pod włos i zapytani: "Czy wierzysz Bogu, nawet jeśli proponuje ci rzeczy absolutnie absurdalne?", mają już trudności. Basia głosi i świadczy nieustannie, także wtedy, gdy z telefonem w ręku kompletuje obsadę na następny poranek. Gdy ktoś zakrzyknie: "Nie powinno to tak wyglądać, niepełnosprawni tak nie żyją!", może będzie miał i rację. Dziewczyna, która potrzebuje pomocy przy każdej czynności, od jedenastu lat mieszka poza domem rodzinnym, od ponad trzech - sama. Umościła się całkiem nieźle. Nieprawda, że na tym kończy się jej lista potrzeb. Marzy jej się własny dom i więcej niezależności. 

Sama zapisuje, o co i dla kogo się modli, bo zdarza jej się zapomnieć. Teraz ma nawet specjalną aplikację w telefonie. Twierdzi, że na teologii się nie zna, ale prawda jest taka, że to wierna, od której wielebni mogliby uczyć się fachu.