Nazywają go dworkiem, choć małostkowi powiedzą, że to błąd. I będą mieli rację. Dom, bo tak należy mówić o budynku, w XIX wieku książę Eustachy Sanguszko podarował małżeństwu Kostasiów. Skąd tak hojny gest? Tadeusz Kostaś był majordomusem księcia, jego żona z kolei cenioną w mieście akuszerką. Wyróżniający się architekturą dom stanął na wiejskim terenie u podnóża miasta. Miał dwie kondygnacje i cztery niezależne izby. Z tyłu, za domem, postawiono przybudówkę, którą tarnowianie o żydowskim pochodzeniu dzierżawili na sklep.
Pokryty najpierw drewnianym gontem, później papą dom przetrwał burzliwe stulecia - wojnę, zmiany ustrojowe, a także niełaskawy dla zabytków okres PRL-u. Do samego końca mieszkała w nim rodzina Kostasiów: najpierw majordomus z żoną, później ich córka - znana matematyczka Zofia Weryńska - a na końcu wnuczka Kostasiów, nauczycielka muzyki Danuta Gryl.
Zdawało się, że śmierć artystki, będącej ostatnią lokatorką, położyła kres 200-letniej historii tego miejsca. Po 2011 roku wpisany do rejestru zabytków dom zaczął rozpadać się w oczach. Zarośnięty, zawilgocony budynek majaczył w centralnej dziś części miasta latami, a po jego dumnej prezencji zostały już tylko wspomnienia starszych mieszkańców Tarnowa.
- Obiekt kupił mój teść, który tak jak cała nasza rodzina, jest lokalnym patriotą - mówi w rozmowie z Interią Witold Kisała, prezes zarządu spółki Hotel Crystal Park, która zarządza "dworkiem" Kostasiów. - Bolał go widok tego, co stało się z domkiem, który zdołał oprzeć się nieszczęsnym czasom "radosnej twórczości socjalistycznej". Przeżył PRL, więc nie można było pozwolić, by teraz, w XXI wieku, zamienił się w ruinę - opowiada.
Witold Kisała dobrze pamięta dzień, w którym po raz pierwszy przekroczył próg "dworku". - Drewniane podłogi były zbutwiałe, w wielu miejscach się pozapadały. Ochoczo ruszyliśmy na poddasze, a tam, niestety popełniłem duży błąd. Na końcu pomieszczenia leżały rzeczy, które uznałem za interesujące: jakiś cebrzyk, dzban. Nie bacząc na to, że strop był drewniany, poszedłem w tamtym kierunku. Skończyło się to załamaniem sufitu. Na moje szczęście, tylko jedna moja noga wpadła do środka. Inaczej znalazłbym się na dole szybciej, niż się spodziewałem - opowiada właściciel.
Noga ocalała, pamiątki również udało się zabezpieczyć. Niestety, oprócz wspomnianych naczyń, kilku książek i gazet, nic więcej nie przetrwało w zetknięciu z pochłaniającą dom wilgocią. - Najbardziej żal mi fortepianu. Próbowałem zachować z niego jakieś elementy na pamiątkę, ale było to niemożliwe. Biorąc je w dłonie, można było wręcz wyciskać wodę z drewna. Nawet z klawiszy odchodziła okładzina - opisuje Kisała.
Od początku było wiadomo, że remont będzie karkołomnym wyzwaniem. Dom z zawalonym dachem nadawał się do rozbiórki, zburzenie go i postawienie w jego miejscu nowego byłoby najprostszym rozwiązaniem. Nie o to jednak właścicielom chodziło. Zapadła decyzja, by spróbować przywrócić go do życia w oryginalnej formie.
Nad całym procesem czuwał konserwator zabytków. - Zezwolił, by usunąć elementy, które nie nadawały się do użytku i dokonać drobnych modyfikacji, by można było wykorzystać poddasze, które nie było do tej pory użytkowe. Stanowiło strych. My natomiast staraliśmy się ze wszystkich sił zachować mury. Było to trudne, bo dom ewidentnie nie powstał z myślą o wielopokoleniowej roli. Nie miał solidnych fundamentów, izolacji itp. Te rzeczy trzeba było punkt po punkcie odtwarzać - wspomina właściciel.
Rozpoczęło się usuwanie, osuszanie i to, co najtrudniejsze, czyli rekonstrukcja dachu. - Jeszcze pod koniec XIX wieku pojawiła się papa jako nowoczesny materiał budowlany i wtedy ktoś postanowił nałożyć ją na pokrywający dom drewniany gont. Konserwator zdecydował, że zastosujemy alternatywne rozwiązanie, które mogło już być dostępne w tamtym czasie. To dachówka, tzw. karpiówka, która finalnie jest teraz na budynku - tłumaczy Kisała.
Oprócz adaptacji poddasza właściciele - za zgodą konserwatora - zdecydowali się także otworzyć cztery osobne izby, by stworzyć wspólną przestrzeń użytkową. - Od lat 30. dom był wynajmowany, można było wejść do niego od frontu lub od tyłu i przejść do czterech osobnych pomieszczeń, które de facto tworzyły cztery małe mieszkanka. Z naszego punktu widzenia było to niepraktyczne - mówi.
Mimo katastrofalnego stanu, w jakim rodzina pana Kisały zastała dom, udało się zachować jego najbardziej reprezentacyjny element - dwustuletnie drzwi. - Z oryginalnym zamkiem! - wtrąca właściciel. - Czasami sprawiają nam kłopoty, bo goście myślą, że budynek jest zamknięty, a trzeba po prostu mocniej na nie naprzeć. W końcu mają te 200 lat - opisuje Kisała.
Mniej szczęścia miała przybudówka, w której przed laty mieścił się sklep. Z budynku nie zostało nic, prócz fundamentów. Nie było więc możliwe jego dokładne odtworzenie. Jedyne, co mogli zrobić właściciele, to postawić na oryginalnych fundamentach nowy. Zdecydowano, że posłuży jako kuchnia.
Gdy mogło się zdawać, że dom odsłonił przed nowymi właścicielami już wszystkie swoje tajemnice, zaskoczenie przyszło z ogrodu.
W Tarnowie krążyła legenda, że w czasie II wojny światowej jeden z najemców "dworku" Kostasiów pod osłoną nocy zakopał w ogrodzie skarb, którego nigdy nie znaleziono. Okazało się, że ziemia faktycznie skrywała cenne pod wieloma względami znalezisko. - Podczas prac wokół domu nadmiar ziemi wywieziono do dworu w Zgłobicach, by wykorzystać ją w ogrodzie. Przesiewając ziemię, pracownik natrafił na oblepioną błotem, uszkodzoną figurę. Matka Boska z Lourdes. Dość duża. Wykonana z bardzo dobrej porcelany. Niestety bez głowy i rąk - opowiada Witold Kisała. W środku znajdowało się sporo ziemi. Wraz z nią z wnętrza wypadł fragment starego różańca.
- Gdy przedstawiliśmy jej historię w internecie, skontaktował się z nami pan z północy kraju, który posiadał identyczną, ale lepiej zachowaną figurę. Na podstawie zdjęć postanowiliśmy odtworzyć brakująca głowę i dłonie, ale bez uzupełniania kolorów, by nie zatracić prawdziwych barw znaleziska. Figurę oddaliśmy do pracowni pani Beaty z Krakowa, sztukatorki, która wykonała dla nas wiele trudnych prac. Teraz też poradziła sobie doskonale - opowiada.
Czy to figura Maryi obrosła legendą o skarbie? - Może ktoś coś usłyszał, ktoś coś zobaczył. Nie wiemy - mówi właściciel. To, co natomiast wiadomo, to okres pochodzenia figury - przełom XIX i XX wieku. - Można przypuszczać, że figura trzymała w rękach różaniec i została uszkodzona. Upadła? Pękł różaniec i rozbiła się głowa? Być może w tym stanie nie nadawała się do naprawy. Figury przedstawiającej Matkę Boską właściciel nie mógł tak po prostu wyrzucić na śmietnik. Zgodnie ze starą tradycją symbole religijne należy spalić lub zakopać w ziemi i zapewne tak znalazła się ogrodzie - zgaduje Kisała.
Nowi właściciele domu widzieli dla budynku tylko jedno właściwe zastosowanie. - Budynki zabytkowe mają z punktu widzenia inwestora sporo wad. Stworzenie w tym miejscu mieszkania byłoby mało atrakcyjne. Ciekawe, z charakterem, ale niepraktyczne. Tak samo jak przeznaczenie go na obiekty biurowe. Współcześnie ludzie mają inne wymagania - potrzebujemy nowoczesnych technologii, pomieszczeń o innych niż dawniej gabarytach, więcej światła - wymienia Witold Kisała. Dlatego zdecydowano, że w "dworku" powstanie restauracja, czyli biznes, w którym właściciele spółki Hotel Crystal Park mają już doświadczenie.
Od 2020 roku restauracja przyjmuje gości pod szyldem "Różana", bo tak właśnie nazywała się przed laty obecna ulica Batorego, przy której stoi budynek.
- W ten sposób ludzie mają szansę wejść do środka, obejrzeć wnętrzne, poznać jego historię, nacieszyć się nią, a potem wrócić tam, gdzie na stałe mieszka się wygodniej - tłumaczy właściciel.
Jak reagują goście? Przekraczają próg Różanej ochoczo. Często nie dla kuchni, choć ta ma sporo do zaoferowania, lecz właśnie z ciekawości wnętrza domu, którego opłakany stan wiele osób ma wciąż przed oczami.
- Mamy dużo gości, którzy nie przychodzą jeść, lecz zamawiają filiżankę herbaty, by móc poznać budynek - przyznaje Kisała.
Niektórzy goście dopisują do opowieści o domu coś od siebie. Są tacy, którzy przed laty przychodzili do "dworku" na korepetycje z matematyki, których udzielała córka Kostasiów. - Jeden starszy człowiek opowiadał, że pomieszkiwał w domu w okresie wojennym - dodaje Kisała.
- Dla nas największą frajdą jest dziś to, że budynek, który umarł, udało się z powrotem przywrócić do życia i nadać mu funkcję, która - jeśli wszyscy się postaramy - sprawi, że będzie przynajmniej sam na siebie zarabiał i mógł kolejny rok przyjmować gości. A przede wszystkim istnieć - skwitował właściciel "dworku".