Reklama

Jak kino kinem kategoria "remake" nigdy nie cieszyła się dobrą sławą. I trudno się dziwić, skoro to nowa wersja już istniejącego, zwykle uznanego filmu. Nie sposób zaprzeczyć też, że pomysłodawcy remake’ów z premedytacją planują odcinanie kuponów od cudzych sukcesów.

Dziś z remake’ami jest trochę tak, jak z...12, 13 i dalszymi sezonami popularnego serialu - niby wydawało się, że w poprzednim sezonie pożegnaliśmy bohaterów, a okazuje się, że znów wracają. W obu przypadkach przyczyna powrotu zwykle jest taka sama - ktoś uznał, że jeszcze wciąż da się na nich zarobić. I choć niemal zawsze kolejne, na siłę kręcone sezony są dużo słabsze od wcześniejszych, czasem trudno uświadomić twórcom, że czas powiedzieć: "stop".

Reklama

W przypadku remake’ów trudno uświadomić reżyserom, że istnieją filmy, których ruszać nie należy, a wręcz nie wolno. Jak powiada stare porzekadło: "lepsze jest wrogiem dobrego", a pomysły przerabiania dzieł wybitnych, najczęściej kończą się klęską. Do dziś trudno uwierzyć, że można było porwać się na nową wersję jednego z najwybitniejszych thrillerów w historii kina - "Psychozy" Alfreda Hitchcocka. Jeszcze dziwniejsze, że zrobił to zdobywca Złotej Palmy Gus Van Sant, twórca "Słonia" i "Obywatela Milka". Nakręcony w 1998 roku "Psychol", co ciekawe - w oparciu o nowy scenariusz autora oryginału, mimo gwiazd w obsadzie poniósł klęskę. Skończyło się na dwóch Złotych Malinach - dla reżysera i odtwórczyni głównej roli - Anne Heche. I choć nie był filmem złym, bliżej mu do "średniaka", w zestawieniu ze znakomitym oryginałem, który obrósł legendą, był bez szans. Ten, kto w wytwórni Universal przyklepał projekt, powinien stracić pracę następnego dnia.

Podobny los spotkał twórcę nowej wersji kultowego "Dnia szakala" (1973) Freda Zinnemanna z życiową rolą Edwarda Foxa. Nakręcony 24 lata później przez Michaela Caton-Jonesa "Szakal", mimo Bruce’a Willisa w głównej roli, nawet nie zbliżył się do poziomu oryginału. Los dwóch wspomnianych remake’ów powieliła "Różowa pantera" w nowej odsłonie. Kultowa komedia Blake’a Edwardsa z Peterem Sellersem, 40 lat później odgrzana przez Shawna Levy’ego ze Stevem Marinem w roli inspektora Clouseau, to żenująca porcja gagów, nie mającą nic wspólnego z pierwowzorem. Mimo miażdżących recenzji MGM nakręcił jej kontynuację. Potrzeba było katastrofy finansowej drugiego filmu, by porzucono pomysł trzeciego.

Na szczęście zdarzają się wyjątki od tej reguły. Wbrew logice i prawu serii kino może się też poszczycić remake’ami, które powtórzyły sukces oryginałów. Ba, nawet takimi, którym jakimś cudem, udało się je przebić. Co ciekawe, nie o wszystkich powszechnie wiadomo, iż to remaki.

Oto najciekawsze z nich - według subiektywnego wyboru autorki.

Remake z zaskoczenia, czyli "Pół żartem, pół serio"

Na początek mocne uderzenie. Idę o zakład, że większość kinomanów nie ma pojęcia o tym, iż "Pół żartem pół serio" to klasyczny remake.

To nie żart - nakręcona w 1959 roku kultowa komedia Billy’ego Wildera, w jego reżyserii, według napisanego z I.A.L. Diamondem scenariusza, powstała w oparciu o francuski film "Fanfare d’amour" w reżyserii Richarda Pottiera, z 1935 roku. Amerykańską wersję tej historii Wilder pisał na podstawie scenariusza Roberta Thoerena i Michaela Logana do wspomnianego filmu. I to właśnie ten, zdawałoby się niemożliwy przypadek - filmowiec udowodnił, że remake może o niebo przewyższyć jakością oryginał. Gdy ma się na niego porywający pomysł.

Wilder - zdobywca aż 6 Oscarów - dwóch za reżyserię, dwóch za scenariusz, a także za najlepszy film, zamieniał zresztą w złoto wszystko, czego się dotknął. Aż trudno uwierzyć, że "Pół żartem...", bodaj najsłynniejsze z jego dzieł, musiało zadowolić się samymi nominacjami. (Nie licząc kostiumów).

Ale taki los łatwych i przyjemnych komedii, nawet wybitnych, choć dziś, ponad 60 lat później, Hollywood zaczyna ten gatunek doceniać. W oparciu o ten sam francuski oryginał, w 1951 roku powstała też wersja niemiecka historii - "Fanfaren der Liebe" Kurta Hoffmanna. Nieznana poza Niemcami.

Tymczasem w 1989 roku, jeszcze za życia Wildera, film został jednym z pierwszych 25 amerykańskich tytułów, wprowadzonych do Narodowego Rejestru Filmowego Stanów Zjednoczonych jako "dzieło znaczące kulturowo, historycznie bądź estetycznie".

Fabułę znamy chyba wszyscy, a film ogląda już trzecie pokolenie widzów. Jesteśmy w Chicago, w 1929 roku, w czasach Wielkiego Kryzysu. Dwaj bezrobotni muzycy stają się przypadkowymi świadkami gangsterskiej rozróby w dniu Świętego Walentego. W obawie, że będą chcieli ich zlikwidować, muzycy uznają, że jedynym ratunkiem jest ucieczka i zmiana powierzchowności. Przebierają się więc za kobiety. Jako saksofonistka Josephine - Jerry (Jack Lemmon) i kontrabasistka Daphne - Joe(Tony Curtis) zatrudniają się w damskim zespole jazzowym, który wyrusza na tournee do Miami. Nie wiedzą tylko, że tam właśnie odbywa się spotkanie gangsterów.

Podróż obfituje w nieprzewidywalne zdarzenia. Jerry -Josephine szybko zakochuje się w uwodzicielskiej wokalistce Sugar (Marylin Monroe) i aby ją zdobyć, zaczyna udawać milionera. Daphne - Joe znajduje natomiast wielbiciela w osobie autentycznego milionera. Gdy docierają do Miami, chicagowscy gangsterzy są już na miejscu. Zaczyna się niebezpieczna gra w kotka i myszkę...

W tej komedii Wildera jest wszystko to, co stanowi o wielkości jednego z najbardziej wszechstronnych filmowców w historii Hollywood: perfekcyjna reżyseria, wspomniany wcześniej wybitny scenariusz, gdzie każdy dialog to perełka, do tego świetni aktorzy - Curtis I Lemmon. Marilyn Monroe wystarczy, że po prostu jest, śpiewa i się porusza, by się w niej zakochać. W filmie mamy misz masz wielu gatunków  - od kina gangsterskiego po wyrafinowaną komedię, w której Wilder był mistrzem. Jeśli dołożymy jeszcze parodię i autoparodię w wydaniu całej trójki, całość można jeść łyżkami. Wbrew kompleksom Monroe udowodniła, że ma potencjał komediowy, który odtąd reżyserzy zaczną doceniać.

Kto choćby raz widział film, nie zapomni finałowej riposty- gdy na wyznanie zrozpaczonego Joego w przebraniu Daphnie:"Ale ja jestem mężczyzną!", zakochany milioner, niezrażony odpowiada "Nikt nie jest doskonały!". Ten cytat, jak wiemy, wszedł na stałe do języka potocznego kinomanów na całym świecie.

Film Wildera niemal w ogóle się nie zestarzał, co jest cechą dzieł wybitnych.

"Infiltracja", czyli remake mistrza

Kto nie ogląda azjatyckiego kina, mógł nie słyszeć o jednej ciekawszych serii filmowych, zrealizowanych przez twórców z Hongkonku. "Infernal Affairs: Piekielna gra", w reżyserii duetu -  Andrew Lau i Alan Mak to historia psychologicznego pojedynku pomiędzy policyjnym informatorem działającym w strukturach mafii i gangsterem, który przeniknął do policji. Podczas jednej z akcji obie strony niespodziewanie odkrywają, że są infiltrowane. Zaczyna się przebiegła gra, której stawką będzie życie zdemaskowanego szpiega. Prawda, że brzmi znajomo?

Po wielkim sukcesie filmu powstały jeszcze dwa kolejne, kontynuujące losy bohaterów- sequel oraz prequel, traktujący o wydarzeniach sprzed pierwszego. Obejrzał je bacznie śledzący konkurencję Martin Scorsese. Zachwycił się azjatycką serią i postanowił przenieść historię w amerykańskie realia, do Bostonu. Reżyser posiłkował się głośnymi historiami kryminalnymi, a do pracy zaprosił współscenarzystę oryginału, Felixa Chonga.

Od początku chciał mieć na planie duet Jack Nicholson-Leonardo DiCaprio. Gdy ten pierwszy, już wtedy (2006) rzadko przyjmujący nowe propozycje, odrzucił rolę Franka Costello, autentycznego nowojorskiego gangstera, Scorsese spytał, czy chciałby coś w tej postaci zmienić. Wówczas Nicholson zdecydował, że jego bohater ma być "wcieleniem zła w czystej postaci", bo ostatnimi laty grał w komediach i chciał odmiany. I tak Costello stał się jednym z najbardziej bezwzględnych gangsterów, w bogatym zestawie arcyłotrów, jakim szczyci się reżyser. W policjanta, który infiltrował gang Costello, Billy’ego Costigana, (też postać prawdziwa), wcielił się DiCaprio. Informatora mafii w jednostce dochodzeniowej toczącego rozgrywkę z Costiganem, zagrał Matt Damon. To postać wzorowana częściowo na historii skorumpowanego agenta FBI, Johna Connolly'ego.

Martin Scorsese wyczyścił film z naiwności, jakie znajdziemy w "Infernal Affairs". Ich miejsce zajęły ironia i dystans, w sporej mierze za sprawą Jacka Nicholsona, który przypomina diabła z piekła rodem. "Infiltracja" różni się od wcześniejszych gangsterskich opowieści mistrza  - Scorsese umiejętnie żongluje stereotypami na temat "policjantów i złodziei". Cięte riposty i słowne gry między bohaterami potęgują i tak wybuchowe napięcie. Ilość zwrotów akcji przyprawia o zawrót głowy. Jak wiadomo, film przyniósł twórcy "Taksówkarza" upragnionego Oscara za reżyserię. "Infiltracja" wygrała także w głównej kategorii: najlepszy film, ponadto -  scenariusz i dźwięk.

Ale Scorsese z "remake’owym Oscarem" nie był pierwszy. Prawie pół wieku przed nim, remake do poziomu oscarowego wywindował  reżyser "Ben Hura" William Wyler, zdobywając rekordowe 11 statuetek.

"Ben Hur" i oscarowy rekord

Niewiele dzieł w historii kina doczekało się tylu adaptacji, co "Ben Hur", jedna z najgłośniejszych powieści religijnych, pióra Lewisa Wallace'a z 1880 roku.

Pierwszy film fabularny będący jej adaptacją w reżyserii Freda Niblo i J.J.,  Cohna, powstał już w 1925 roku. Był oczywiście filmem niemym, w dodatku najdroższym w historii. Dodajmy - niezwykle widowiskowym, z artystycznymi ambicjami. W tytułowej roli wystąpił Ramon Novarro, nazywany od premiery "nowym Valentino". Wyścig rydwanów czy sceny z Jezusem, nawet dzisiaj robią wrażenie. Nakręcony w 1959 roku "Ben Hur" w reżyserii Williama Wylera czerpał z niego obficie, zwłaszcza że reżyser asystował przy jego realizacji.

Podobnie jak powieść, film Wylera opowiada historię tytułowego Judy Ben Hura, (Charlton Heston), osadzoną w czasach, gdy ziemie Judei były okupowane przez Imperium Rzymskie. Juda jest bogatym żydowskim księciem, kupcem z Jerozolimy. Wraz z nowym gubernatorem przyjeżdża jego stary przyjaciel Messala (Stephen Boyd) -  teraz dowódca legionów rzymskich. Radość ze spotkania pryska, gdy mężczyzn podzielą ich poglądy polityczne. Messala prosi Ben Hura o pomoc w zdławieniu żydowskiej rebelii, a kiedy słyszy odmowę, uważa ją za zdradę. Gdy podczas parady gubernatora cudem nie trafia w gościa spadająca z dachu Judy dachówka, Messala wykorzystuje to i  wysyła dawnego przyjaciela na galery, a jego matkę i siostrę wtrąca do więzienia. Ben Hur przyrzeka zemstę.

Podczas transportu na statek wycieńczonych więźniów do mdlejącego Judy podchodzi mężczyzna i podaje mu wodę, ratując życie. Później odkrywamy, że był to Jezus. To spotkanie odmienia duchowo bohatera, a nauki Jezusa, którego będzie spotykał w przełomowych dla siebie momentach, stają się dla niego drogowskazem. W finale role się odwrócą, to Ben Hur podaje wodę konającemu na krzyżu Jezusowi. Bo trzeba jasno powiedzieć - "Ben Hur" to głęboko uduchowione kino religijne, w którym donośnie wybrzmiewa przesłanie o potrzebie chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie ma w nim bliskiej Hollywood dosłowności. Na prośbę Wallace’a i jego spadkobierców, nie pokazano np. wcale twarzy aktora grającego Chrystusa.

Wypada również wspomnieć o idealnie obsadzonych aktorach. Nade wszystko  o charyzmatycznym Charltonie Hestonie w głównej roli i nieustępującym  mu w roli antagonisty, Stephenie Boydzie. (Obaj odebrali Oscary). Choć w chwili realizacji była to największa produkcja w historii kina, widowiskowość nie jest najważniejsza. Owszem sceny batalistyczne - walka galer, nie mówiąc o wyścigu rydwanów, nawet dziś imponują. To nie one jednak dostarczają największych emocji, lecz rodzinne i uczuciowe zawirowania Ben Hura, kręcone z taktem intymne sceny spotkań i rozstań z ukochaną matką i siostrą, czy romans bohatera z byłą niewolnicą, Esterą. A nade wszystko jego duchowa ewolucja.

Zdobyte przez twórców 11 Oscarów okazało się rekordem nie do powtórzenia przez cztery dekady. Dogonił "Ben Hura" dopiero w 1997 roku "Titanic" Jamesa Camerona, zdobywając tyle samo statuetek. I wreszcie w 2004 roku również 11 Oscarów odebrał Peter Jackson za "Władcę Pierścieni: Powrót króla". Jedenastka okazała się jak na razie nie do przeskoczenia dla filmowców.

"Ben Hur" doczekał się jeszcze kilku ekranizacji- w tym niezłego serialu z 2010 roku. W 2016 roku na remake arcydzieła odważył się Timur Bekmambetow - kazachsko-rosyjski reżyser znany z głośnej serii o wampirach "Straż nocna" i "Straż dzienna". Jak można było przewidzieć film, okazał się kompletną klapą, nie tylko artystyczną. Nie zwrócił się nawet jego budżet - kosztował 100 mln dolarów.      

"Człowiek z blizną", czyli droga do samozniszczenia

Blisko podium, tuż za pierwszą trójką tytułów sytuuje się głośny film gangsterski Briana De Palmy ze znakomitą kreacją Ala Pacino - "Człowiek z blizną".

Reżyser "Carrie" porwał się pół wieku po powstaniu oryginału, na remake niemniej głośnej produkcji Howarda Hawksa z 1932 roku. Wybuchła awantura, a fani tego pierwszego dzieła oskarżyli De Palmę o przemoc i... szarganie świętości. Krytycy zmiażdżyli film, jedynie nieliczni odważyli się go chwalić. Niejako "za karę", uważany dziś za jedno z najwybitniejszych dzieł reżysera obraz, nagrodzono...Złotą Maliną. Właśnie za reżyserię. Ćwierć wieku później Amerykański Instytut Filmowy umieścił obraz na liście 10 najlepszych filmów w 10 klasycznych, gatunkach filmowych - w kategorii "film gangsterski". Zasłużenie, bo film przebił klasą oryginał. Ale po kolei.

Kręcąc "Człowieka z blizną" Hawks, dopiero zaczynał swoją karierę, a film uczynił z niego jedną z najważniejszych postaci w Hollywood i zarazem współtwórcą nowego gatunku - filmu gangsterskiego, popularnego w latach 30 XX wieku. W głównej roli obsadził odkrytego przez siebie Paula Muni, który z dnia na dzień stał się sławny. Droga Tony’ego Montany do samozniszczenia wygląda podobnie, jak  w przypadku dzieła De Palmy, ale Pacino przyćmił Muniego swoją kreacją. Późniejszy twórca, wybitnego "Wielkiego snu" czy westernu "Rio Bravo" dopiero się jednak rozkręcał.

De Palma i scenarzysta remake’u Oliver Stone, pracując na tekście z 1932 roku, sprytnie uczynili Tony’ego Montanę wydalonym przez Fidela Castro imigrantem z Kuby. W 1980 roku rząd Castro, podczas akcji łączenia rodzin, pozbył się przy okazji 20 tysięcy kryminalistów, których przymusowo deportowano do USA. Jednym z nich był Tony, który ma wytatuowany na ręce znak, oznaczający w przestępczym kodzie mordercę. Podaje się jednak za antykomunistę. Spragniony pieniędzy, władzy i krwi szybko wykorzystuje kontakt z lokalnym baronem narkotykowym - sam tworzy w Miami narkotykowe imperium i  pnie się na szczyt. Uzależnienie od władzy, ale także od kokainy, stanie się początkiem drogi do autodestrukcji.

Grany przez Roberta Loggię jeden z szefów narkotykowego biznesu wprowadza go w światowe życie. Montana zazdrości mu jednak pozycji, majątku i pięknej Elviry (Michelle Pfeiffer) i zrobi wszystko, by zająć jego miejsce. Niebawem tworzy własną, potężną organizację i żeni się z Elvirą. Im większą zyskuje władzę, tym większa staje się jego obsesja - strach o własne bezpieczeństwo, który nakręca uzależnienie.

Występ Pacino jest niesamowity - już pierwsza scena, podczas przesłuchania przez amerykańskich gliniarzy imigracyjnych, powala. Nawet nie usiłuje dać nam do zrozumienia, że w jego bohaterze jest coś, co zasługujące na szacunek, a jednak za sprawą jego charyzmy postać Montany fascynuje. Chemia między nim a Pfeiifer, (Al był w niej zakochany), uwiarygadnia wątek miłosny. De Palma był już po sukcesie horroru "Carrie", ale udowodnił, że w każdym gatunku czuje się jak ryba w wodzie. Jego remake to brutalne kino, ale znawca gatunku, Martin Scorsese ocenił, że prawdziwe.

Ten film wciąż się świetnie ogląda, a status dzieła kultowego zapewnia mu nieustanne powtórk,i także w Polsce. Oby tylko nikt nie uparł się, by poprawiać doskonałe dzieło De Palmy.

Fenomen prostej historii

Są filmy, które niczym muzyczne evergreeny nie starzeją się zupełnie, a historie w nich opowiedziane, pasują do każdej epoki. Takim filmem są właśnie "Narodziny gwiazdy" - klasyczny przykład  uniwersalności dość prostego scenariusza.

Nakręcony w 2018 roku przez Bradleya Coopera film, to już trzeci (!) jego remake. Oryginał pochodzi z 1937 roku (występowali w nim Janet Gaynor i Fredric March), a w 1954 roku miłosny duet odgrywali z powodzeniem Judy Garland i James Mason. W 1976 roku poruszającą opowieść w reżyserii Franka Piersona wykreowali Barbra Streisand i Kris Kristofferson - para autentycznych, świetnych muzyków. Obraz zdobył Oscara za piosenkę Streisand "Evergreen" i trzy nominacje. I gdy wydawało się, że już przebrzmiała historia, Cooper trzy dekady później udowodnił, że ani trochę.

Historia obdarzonej wielkim talentem, skromnej dziewczyny, która osiąga sławę za sprawą chylącego się ku upadkowi gwiazdora, znów okazała się nader aktualna. Lady Gaga w głównej roli to był wybór wprost idealny.

Ona jest całkiem zwyczajna - niewysoka, drobna, o zielonych oczach, zdradzających radość życia. Ma dziewczęcy wdzięk i trochę za duży nos, główne źródło kompleksów. Ma też głos jak dzwon, którym hipnotyzuje publiczność w knajpie, w której pracuje jako kelnerka. On - kilkanaście lat starszy, właśnie wszedł w smugę cienia. Jest gwiazdorem country, którego kariera podupada za sprawą alkoholu i dragów. Do tego traci słuch, co zwiastuje nieuchronny koniec. Kompletnie nie radzi sobie z życiem, poharatany w dzieciństwie przez ojca alkoholika, który zrobił z niego kumpla do picia. Pewnego wieczora, gdy butelka pokaże dno, przypadkiem trafia do knajpy, gdy ona śpiewa "La Vie En Rose" Edith Piaf. Słucha jej zdumiony skalą talentu nikomu nieznanej dziewczyny. Widzi to, czego sam już nie czuje - wielką miłość do muzyki i wiarę w jej moc. Zakochują się w sobie wielką, romantyczną miłością, choć nie będzie to łatwy związek.

Podejmując się podwójnej roli reżysera i odtwórcy głównej roli męskiej - Bradley Cooper ryzykował, ale świetnie się sprawdził. Na ekranie oglądamy duet, przy którym te znane z wcześniejszych wersji, wypadają blado. Lady Gaga - pozbawiona scenicznego makijażu, inna od tej, jaką znamy, obdarza swoją bohaterkę taką naturalnością i charyzmą, że spycha na dalszy plan Coopera. To w pełni zasłużona nominacja do Oscara. A przecież rola Jacksona Maine'a, autodestrukcyjnego, staczającego się muzyka, należy do świetnych kreacji Coopera. I choć sama historia jest banalna i znana, dzięki przejmującym aktorskim kreacjom zostaje na nowo wskrzeszona i zyskuje wymiar uniwersalny.

Siedem nominacji do Oscara, w tym ta najważniejsza - za sam film, skończyło się statuetką za przebojową piosenkę śpiewaną przez oboje "Shallow". W dosłownym tłumaczeniu tytuł oznacza mielizny, na których jednak nie wylądował jeden z bardziej przekonujących melodramatów ostatnich lat.

"Nie kręć już tego, Sam"

Lista filmów, których remaki - wbrew logice - okazały się sukcesami i dały dziełom nowe życie, jest znacznie dłuższa, ale zabrakło dla nich miejsca. Warto jednak choćby wspomnieć o bardzo ciekawej interpretacji - remake’u  dzieła Chilijczyka Alejandro Amenábara "Otwórz oczy", której podjął się Cameron Crowe, kręcąc "Vanilia Sky". W obu wystąpiła w tej samej roli, rozpoczynająca wtedy karierę Penelope Cruz. Crowe obsadził zamiast pięknego Hiszpana z oryginału Toma Cruise’a, który poradził sobie nadzwyczaj dobrze, w nietypowym dla niego gatunku.

W obu przypadkach mamy do czynienia z melodramatem z elementami thrillera, ale film Crowe’a skręca w stronę science-fiction, co jest ciekawym wyborem. Opowieść o miłości, zdradzie i cierpieniu nieoczekiwanie zmienia się w specyficzną grę twórców z widzem, który zaczyna gubić się odróżnianiu realnych  zdarzeń od marzeń sennych. I nie jest to wcale wadą obrazu, wręcz przeciwnie. Tytuł filmu nawiązuje do obrazu Claude’a Moneta. Finalnie obie produkcje mają zagorzałych fanów.

Na koniec wypada wymienić tytuł z rodzimego podwórka, który okazał się bodaj największym zaskoczeniem ostatnich lat. Nie jest on może typowym remakiem, bo  twórcy "folgują" sobie w zestawieniu z wcześniejszymi dziełami, ale nie sposób nie porównywać go z nimi.

Mowa oczywiście o  nakręconym dla Netflixa  nowym "Znachorze" w reżyserii Michała Gazdy, adaptacji dzieła Tadusza Dołęgi-Mostowicza z lat 30. XX wieku. Ta nakręcona w 1983 roku przez Jerzego Hoffmana z wielkim Jerzym Bińczyckim w głównej roli i ze zjawiskową Anną Dymną w roli Marysi Wilczurówny, ma u nas status świętości - jest czczona i podziwiana niezmiennie od 40 lat. Trzeba było wielkiej odwagi, by odważyć się na nową wersję tego dzieła, i nikt chyba nie wierzył w sukces.

Tymczasem twórcy nakręcili po prostu zupełnie inny film. Mocno uwspółcześniony, kładący nacisk na kwestie społeczne, w dodatku z nowymi wątkami, których nie było ani w literackim pierwowzorze, ani w żadnej z dwóch ekranizacji. (Pierwsza pochodzi z 1937 roku). Sprawdził się inny, mniej nostalgiczny Leszek Lichota w roli znachora, pojawili się też nowi bohaterzy, co przydało filmowi świeżości i płynnie wpisało go w czasy współczesne.

Jaki z tego wniosek? Parafrazując cytat z innego kultowego filmu - "Casablanca" Michaela Curtiza, (oby nikt nie odważył się na remake!), chciałoby się westchnąć: "Nie kręć już tego więcej Sam". Ale też gwoli uczciwości zastrzec: " Chyba że twój pomysł rzuci wszystkich na kolana".