Najpierw dostrzegł nad podwórkiem dziwny cień. Później usłyszał trzepot skrzydeł, który szybko zaczął się oddalać poza płot. Krzyś bez zastanowienia pobiegł za intrygującym stworem. Na łąki, za rzekę Świder. W końcu dobrnął do małej wysepki. I tam go ujrzał. Siedział na trawie. Miał niezwykły dziób, tak samo długi jak nogi.
Wniebowzięty Krzyś rejestrował oczami nieznanego ptaka. W końcu skrzydlata zagadka odfrunęła i pięciolatek zaczął wracać do domu. Po drodze natknął się jeszcze na czajki, a nie chcąc ich spłoszyć, zagrzebał się w stojącym na łące stogu siana. Wykopał sobie w nim norę. Leżał w niej dwie, trzy godziny. Było bezpiecznie i ciepło. Po chwili zasnął, przeszczęśliwy, że ma swój świat.
W nocy ze snu wyrwały go krzyki "Krzysiu, Krzysiu". To rodzice poruszyli całą wieś, która zmierzała nad rzekę. Sąsiedzi szli tyralierą i nawoływali, choć każdy myślał, że dzieciak posiadający opinię bagiennego szwędacza utopił się niechybnie.
Ta historia to najodleglejsze wspomnienie z dzieciństwa Krzysztofa Podgórzaka. Wspomnienie z niebezpiecznej eskapady, choć zakończonej szczęśliwie. Podwójnie.
- Kiedy usłyszałem krzyki, obudziłem się i w końcu odezwałem. Rodzice zaczęli mnie przytulać. Choć następnego ranka inaczej to się skończyło. Tato przypomniał sobie wszystkie rozmowy z zakładem rymarskim i chciał mi pasem wymierzyć sprawiedliwość. Z mojego punktu widzenia to się szczęśliwie skończyło, bo mnie nie złapał - śmieje się pan Krzysztof, przypominając sobie chwile sprzed kilkudziesięciu lat.
Ale jako dziecko wciąż nie wiedział, co to za dziwny ptak z długim dziobem. To nie był świat internetu, nawet do książek nie było łatwego dostępu. - A ja w głowie miałem tylko rozwiązanie zagadki.
Tajemnicę odkrył dopiero rok później, kiedy zaczął podstawówkę. Jednym z jego pierwszym kroków było pójście do biblioteki. - Dopadłem w niej atlas ptaków - na szczęście szybko nauczyłem się czytać, bo już w przedszkolu to potrafiłem - i przeglądając kartkę po kartce, w końcu widzę. Jest! Jest gość, który kiedyś mnie wyciągnął z podwórka. Był to rycyk. Do tej pory jeżdżę za nim każdej wiosny. Szukam i fotografuję. Najczęściej nad Biebrzą, bo to jest jego główna ostoja.
Z dzieciństwa spędzonego we wsi Świdry Małe, dzisiaj część Józefowa koło Otwocka, pan Krzysztof pamięta jeszcze śmiechy kolegów niepodzielających jego pasji. - Bywało nieraz, że graliśmy w piłkę, a ja zobaczyłem gdzieś siadające bociany czarne - to były czasy, kiedy jeszcze pojawiały się częściej w tych okolicach - dla mnie kończył się mecz z kumplami i już leciałem, podchody robiłem, żeby zobaczyć je z jak najbliższej odległości. Wtedy była oczywiście awantura, obrażanie się. Ja ich rozumiałem, natomiast oni mnie kompletnie nie. Dla nich liczyła się tylko piłka.
Później przyszedł czas pierwszej komunii świętej, a wraz z nią fotografia. - Wtedy dzieci dostawały zegarki elektroniczne, rowery i aparaty fotograficzne. Ja dostałem i zegarek, i rower składak, i aparat. Tylko wywołanie filmów było wówczas dość kosztowne.
Pierwszym aparatem był Ami 66, średnioformatowy typu box produkowany przez Warszawskie Zakłady Fotooptyczne, następca Druha.
- Ami 66 to była taka zabawka. Łażąc po tych moich świdersko-wiślanych błotach i bagnach zawsze podczołgiwałem się do ptaków. Dużo zdjęć nie robiłem, ale i tak potem mama na mnie krzyczała, że tylko latam, pstrykam, a ona musi wydawać na to pieniądze, a za dużo ich nie mieli.
Pamięta, że podchodził blisko do mew, których wtedy nad Świdrem też krążyło sporo. - Byłem całkiem zadowolony ze zdjęć, fajne mi wychodziły, jak na takiego małego dzieciaka.
Ale po powrocie do domu zawsze miał spięcia. - Bo podczołgując się po błocie i trawie do ptaków, wyglądałem na przeszczęśliwe dziecko, umorusany, w kamuflażu. Bez zrozumienia rodziców - śmieje się.
Jakiś czas później do pieniędzy zebranych z komunii dorzucił jeszcze oszczędności i kupił Smienę. A następnie przyszedł czas na Zenita i inne.
Poważniejsza fotografia zaczęła się w życiu Krzysztofa Podgórzaka przed ośmioma laty. - Miałem już zaawansowany sprzęt. A od pięciu lat mam w pełni profesjonalny. Kiedyś pracowałem na Nikonie, teraz na Canonie.
Zmianę systemu wymusiła kolejna pasja - astrofotografia. - Sprzęt Nikona mi się nie sprawdził. W czasach Nikonów P90, przy długich czasach, klatki naświetlałem np. trzy minuty lub nawet pięć, przy ISO 800, to we włączonym aparacie dawało takie duże poziomy szumów, zabarwienia matrycy na różowo, że później miałem problem w postprodukcji, chcąc się pozbyć tego zafarbu. Przesiadłem się na Canona. Dziś najczęściej to R5, czasem 5Ds R, bo ma bardzo dużą matrycę - 50 megapikseli - nawet jak sfotografuję ptaka i on jest z dużego dystansu, to mam jak zrobić cropa i zdjęcie nadal jest dobre jakościowo (choć z szumem i prędkością nie radzi sobie tak dobrze jak R5).
To właśnie w ostatnich latach pan Krzysztof na poważnie zaczął jeździć za ptakami. Podkreśla, że to cały czas jest jego pasja, hobby. - Choć czasami zaczyna przekładać się na jakieś finanse. Ktoś kupuje zdjęcia, zdarza się, że zapraszają mnie do zrobienia prezentacji.
- Kiedyś miałem też zapędy, żeby startować w konkursach fotograficznych. Wziąłem udział chyba w trzech. Pierwszym był Wielki Konkurs National Geographic. Zdobyłem pierwsze miejsce w kategorii Krajobrazy. To bardzo duże wyróżnienie. Wysłałem też zdjęcie na konkurs Perły Polskiej Przyrody. Przez jurorów zostało wyróżnione, ale w głosowaniu internautów zdobyło pierwsze miejsce. To były sowy.
Jego sowy uszate są bardzo nietypowe. - Przejrzałem internet, szukając podobnych zdjęć w Polsce i na świecie. Nie ma takiego. Fotografowałem młode sowy uszatki. Były oświetlone tylko księżycem i stojącą opodal latarnią. Wszyscy robiący zdjęcia sów w nocy używają fleszy. A ja tego nie zrobiłem. Nikt inny takich nie ma.
Niedawno "polował" w Sobiborskim Parku Narodowym na puszczyka mszarnego. - Nie udało mi się znaleźć go w miejscach, które mi podpowiadano. Wracając piechotą przez las, obok jakiejś wsi, mignął mi zupełnym przypadkiem. Stałem w jednym miejscu niemal bez ruchu przez kilka godzin. A on cały czas krążył z jednego złamanego kikuta drzewa na drugi. Zrobiłem mu ze 30 giga zdjęć, pewnie kilkaset. Niektóre wyszły spektakularne.
- Ptak raz podlatywał nawet na 5-8 metrów, a później odlatywał na 30. I tak krążył. Widziałem nawet, jak polował, uderzał w nornice.
O wyjątkowości zdjęć świadczy to, że puszczyków mszarnych żyje dziś w Polsce najwyżej kilkanaście sztuk. Jego zdjęcia to unikaty.
Najchętniej bytują w lesie mszarnym - stąd ich nazwa - to teren podmokły, turzowisko. Pan Krzysztof wyjaśnia: - Człowiek w normalnych butach nie wejdzie, bo ugrzęźnie. A na turzowisku, na obszarze 20 metrów na 100, nierównomiernie rosną olchy i brzozy. Po przejściu wichury, która łamie nierównomiernie drzewa, stoją takie kikuty - to ulubione miejsce tych ptaków. Puszczyk siada na kikucie i rusza tylko głową. Jest praktycznie niewidoczny. Najlepszy moment, żeby go dojrzeć, to chwila, w której zmienia drzewo. Może to trwać z 15 minut.
Inną z wyjątkowych fotograficznych zdobyczy Krzysztofa Podgórzaka jest sowa jarzębata. Gatunek niezwykle rzadko pojawia się w naszym kraju. W tym wieku widziano ją raptem kilkadziesiąt razy.
W styczniu 2021 r. zawitała w okolice Olsztyna. Odkrył ją przypadkowy biegacz. Był to jej 43. "występ" w Polsce. Spakował się w kilkanaście minut i w środku nocy ruszył z Warszawy na północ. - Pamiętam, w nocy położyłem się spać, ale nie mogłem zasnąć, męczyła mnie praca. Zacząłem więc przeglądać internet. I wtedy natrafiłem na informację, że przyleciała. Bez namysłu zadzwoniłem do kolegi z Olsztyna. Obudziłem go, myślał, że coś się stało. Mówię - stało się, sowa jest. Odparł, że może mi wysłać namiary, bo też się o niej dowiedział, ale nie chciał mnie już budzić.
Efekt jego wyprawy widać na zdjęciach. - Siedzi sobie beztrosko, przeciąga się, pręży, zmienia destynacje na drzewach i doskonale wychodzi na fotografiach.
Przyznał, że miał idealne warunki. - Szara pogoda plus delikatnie padający śnieg. Marzenia jednak się spełniają - mówi i dodaje, że warto było dla niej jechać setki kilometrów.
W pod koniec 2021 roku była jeszcze jedna okazja do uchwycenia sowy jarzębatej. Po raz 44. w Polsce pojawiła się pod Krynkami. Tuż po tym, jak 2 września wprowadzono na Podlasiu stan nadzwyczajny. Trzy dni przed przybyciem sowy, ok. 1,5 km od strefy zamkniętej.
- Znajomy wziął wolne w pracy i ruszyliśmy razem. Sowa jarzębata to ptak, który ma "totalnie wywalone" na ludzi, w ogóle się nimi nie przejmuje. Na początku obserwowaliśmy ją z odległości 15 metrów, kiedy siedziała na czubku sosny. Zawsze między godz. 11:30 a 12 startowała, miała deadline na jedzenie. Staliśmy na polu przy rokitnikach. Czasami podlatywała na odległość trzech metrów od nas, badając teren. Fotografowałem ją teleobiektywem 400 mm, musiałem się odsuwać, bo tak blisko siadała, w ogóle się nie bała.
Ponownie miał szczęście do warunków atmosferycznych. - Przez cały jej pobyt w Polsce tylko raz pojawił się mróz i była szadź, co pozwoliło na zrobienie ładnych zdjęć. Inni fotografowali przy odwilży, gdy było błoto, i już im tak nie powychodziło, a mi się przyfarciło.
Inne trofea poza sowami? - Dwa lub trzy lata temu odnalazłem pomurnika w Dolinie Kościeliskiej. Druga para lęgowa tych ptaków jest na przełomie Dunajca. Bo w Polsce są tylko cztery sztuki tych ptaków (niektóre źródła podają, że o kilka więcej).
By "zdobyć" tego najrzadziej występującego ptaka w Polsce, Krzysztof Podgórzak pojechał na tydzień w Tatry. Wiedział, że ten mniejszy od szpaka ptak uwił gniazdo na jednej z turni.
- Ma przepiękne truskawkowo-malinowe skrzydła. W locie jest trochę nieporadny. Kiedy go zobaczyłem za pierwszym razem, od razu wiedziałem, że to on, bo ma inny lot niż wszystkie ptaki, troszeczkę jak motyl. Przez chwilę pomyślałem, że zaraz spadnie.
Zrobienie mu zdjęć nie okazało się łatwe, bo był dość wysoko. - W linii prostej miałem do niego jakieś 150 metrów, a może nawet więcej. To duży dystans, ale sprzęt w miarę sobie poradził. Zdjęcia jakieś zrobiłem, nazywam je dokumentacyjnymi.
Dla pana Krzysztofa bieganie za pomurnikiem wiąże się też z pewną przygodą. - Wychodziłem o 4 rano, godzinę, półtorej zabierało mi dojście do miejsca, gdzie jest. O 11 schodziłem ze zdjęć, bo słońce już tak się przesuwało, że nie było sensu dłużej siedzieć. Poznałem na szlaku fotografa, który razem z synem też "cykał" pomurnika. Oni widzieli, jak schodziłem powoli z turni. Nagrali mnie. Później pokazali mi to wideo. Zdębiałem. Za mną po szlaku szła niedźwiedzica ze swoi młodym, co jakiś czas zatrzymywała się. Całe szczęście, że się nie obejrzałem, bo pewnie ten szlak zrobiłbym w pięć minut.
W poniższym materiale wideo można zobaczyć, jak Krzysztof Podgórzak przygotowuje się do robienia zdjęć ptaków.
Mężczyzna jest z wykształcenia elektronikiem. Zawodowo zajmuje się instalacjami elektrycznymi, automatyką, wykonuje instalacje w biurach, robi sieci komputerowe, elektryczne, oświetlenie, kontrolę dostępu. Firmę prowadzi od 1994 roku.
Czy nie myślał o studiach przyrodniczych? - Myślałem. Moim marzeniem z dzieciństwa było zostać leśniczym. Ale dorastając, zacząłem myśleć też o żonie, domu, sondować wśród koleżanek, która chciałaby mieszkać w lesie z gajowym. No i nie było amatorek. Kojarzyło im się to z facetem z sumiastymi wąsami, z Michałem Sumińskim prowadzącym "Zwierzyniec". Dlatego zdecydowałem się na elektronikę, która też mnie interesowała. Wiele lat później spotkałem koleżankę, była młodsza ode mnie, ale zawsze mi się bardzo podobała, okazało się, że studiowała przyrodniczy kierunek z myślą o tym, żeby pracować jako leśniczy w parku. Tak sobie wówczas pomyślałem, co za pech, a mogło być tak fajnie - żartuje.
Przyznaje jednak, że elektronika w fotografii bardzo mu się przydała. Po pierwsze dlatego, że kiedy założył działalność gospodarczą, zaczął budować instalacje na większą skalę, co przynosiło przyzwoite pieniądze. - Stać mnie było na lepszy sprzęt, bo ten tani nie jest.
Pomaga też w astrofotografii. - Ona wymaga technicznego, elektronicznego podejścia. Mnóstwo rzeczy jest opartych na bazie podzespołów elektronicznych, bo to zupełnie inna fotografia, innego rodzaju sprzęt. Wiele rzeczy robi się samodzielnie.
Podkreśla, że gdyby nie interesował się elektroniką, to niewiele by wiedział o ogniwach Peltiera, o migawkach, procesie naświetlania, o tym jak fotografuje się z różnymi czułościami.
Najbliższy plan? - Pojadę nad morze popływać zimą kutrem, żeby fotografować ptaki przylatujące do nas na zimowisko. Nie byłem nigdy na takiej wyprawie.
Nad morzem są wyspecjalizowani rybacy, którzy zimą nie wypływają na połowy, ale wiedzą, gdzie najwięcej ptaków siada na morzu.
Krzysztof Podgórzak przyznaje, że ptaki taki to motor. - Za czworonożnymi już tak nie biegam, "robię je" przy okazji. Nosiłem się wprawdzie w tym roku, by pojechać na rykowisko jeleni i bukowisko łosi, ale nie wyszło, musiałem przypilnować pracy, bo na rynku jest coraz trudniej.
Zapewnia jednak, że w przyszłym roku na pewno nie odpuści. - Pojadę gdzieś w Dolinę Baryczy, nad Biebrzę, znam jedno miejsce.
Jak już wspomnieliśmy pan Krzysztof wciąż traktuje fotografię jako hobby. Choć od dawna jest członkiem Związku Polskich Fotografów Przyrody i Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii, to dopiero ostatnio zaczął myśleć, by czerpać z pasji coś więcej niż tylko satysfakcję. Dlatego coraz śmielej sprzedaje swoje zdjęcia. Od pewnego czasu zajmuje się również fotografią portretową. - Urządziłem sobie własne studio i mam już umówionych kilka sesji.
Najbardziej interesują go kobiety i ludzie starzy. - Mówi się, że są brzydcy, pomarszczeni. Tymczasem rys czasu na ich twarzach sprawia, że są piękni. Fotografia z takimi ludźmi jest fantastyczna.
Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz: grzegorz.lepak@firma.interia.pl