Reklama

Karolina Olejak: W górach ginie więcej ludzi niż zwykle?

Andrzej Marasek, TOPR: - Statystyki ciągle nam rosną.

Reklama

Znacznie?

- W 2019 roku TOPR wyjeżdżał do 739 zdarzeń, w 2022 roku było ich 938. Rośnie systematycznie. Wyjątkiem był pandemiczny 2020.

Z czego to wynika?

- Brakuje podstawowej wiedzy.

Mamy nieograniczony dostęp do informacji. Trudno w to uwierzyć.

- Ludzie nie wiedzą, że zimą, w górach o godzinie 16 jest całkowicie ciemno. Nie mają świadomości, że gdy kolejką wjadą na Kasprowy Wierch, to znajdują się w strefie alpejskiej. Jest tam ekspozycja na wysokość i zimno. Myślą, że będzie podobnie jak na dole. Może mi pani nie wierzyć, ale tak jest.

Potrzebuje dowodów (śmiech).

- Wczoraj ściągaliśmy ze Świnicy dziewczynę. Twierdziła, że jest przygotowana. Ma czekan i raki. Problem polegał na tym, że owszem miała raki, ale w pudełku w plecaku, a nie na nogach.

Już wierzę.

- Ja mogę tak w nieskończoność. Wczoraj mieliśmy zgłoszenie do dwóch mężczyzn. Kolega zgłosił upadek swojego towarzysza. To było 300 metrów. Chłopak przeżył, więc miał ogromne szczęście. Nie mieli ze sobą raków, czekanów i kasków, ale i tak poszli zdobywać Rysy.

Czyli turyści w klapkach to nie mit.

- Spotkałem kiedyś zakonnice w bamboszach, takich kupionych na Krupówkach. Poruszała się o kulach, ale dała radę i weszła na szczyt. Śmiałem się, że to prawdziwy cud. Prawda jest jednak taka, że gdy spojrzymy w nasze statystyki, to takich historii nie ma wiele. Żartujemy, że jak ktoś idzie w klapkach, to musi bardziej uważać. Jednak to właśnie te są bardzo medialne. Ktoś wchodzi w nieodpowiednim obuwiu, inny zrobi zdjęcie i jest oburzenie. Większość wypadków to turyści, którzy mają się za profesjonalistów, ale nimi nie są. Brakuje im doświadczenia, sprzętu, a jak ten jest, to umiejętności korzystania z niego.

Oszczędność czy brawura?

- Dziś to już nie jest kwestia oszczędności. Sprzęt jest bardzo łatwo dostępny.

To czego?

- Przekonania, że wszystko mogę. Nie ma pokory wobec gór, świadomości, że trzeba ją znać. Często jest tak, że turyści mają drogi sprzęt, ale zupełny brak doświadczenia, a "pchają się" tam, gdzie wielu profesjonalistów zachowuje ostrożność.

Co ich tam ciągnie?

- Moim zdaniem dużą rolę ogrywają media społecznościowe. Ludzie patrzą na zdjęcia znajomych, zrobione w ładnym miejscu, w górach i myślą sobie "skoro mój kolega dał radę, to ja nie dam?" i idą. Zalewają nas zdjęcia i filmiki z nawet najbardziej niedostępnych szczytów świata, więc wydaje się, że mamy to na wyciągnięcie ręki. Czym przy tym są takie Rysy?

Kiedyś tak nie było?

- Oczywiście zawsze byli nierozważni ludzie, ale turystyka, zwłaszcza ta górska nie była tak powszechna. Osoby, które wybierały się w góry czuły respekt, bo nie były tak "oswojone" i "opatrzone" to naprawdę zmienia perspektywę.

W innych miejscach świata to wygląda inaczej?

- Na zachodzie normą jest mieć przewodnika. On jest buforem bezpieczeństwa. Monitoruje pogodę, trasę. Trzeba wiedzieć, że w górach to nie jest takie proste. Nie wystarczy aplikacja, która pokazuje, ile jest stopni. Za godzinę wszystko może się zmienić. Nikt się z nimi nie kłóci.

U nas to raczej wstyd iść z przewodnikiem. To znaczy, że się nie znasz.

- Tatry są też wyjątkowo dostępne. W Alpach, żeby podejść pod szczyt, trzeba się nieźle nałazić. To zwykle kilka godzin marszu. U nas wystarczy mieć nocleg pod Morskim Okiem i rekordziści wchodzą i schodzą z Rys w 4h. Gdyby najpierw trzeba było się zmęczyć dojściem, to pewnie wyglądałoby to inaczej.

Jak wygląda dzień TOPR-owca?

- Czekamy

I co przerywa ciszę?

- Telefon do dyspozytora. Nazywamy go telefonistą.

Co jest wtedy ważne?

- Żeby poznać możliwie dużo szczegółów. W jakim stanie jest poszkodowany, kto z nim jest, gdzie dokładnie się znajduje. Dzięki temu możemy łatwo szybciej dotrzeć do miejsca z odpowiednim sprzętem.

Wcześniej jesteście podzieleni na zespoły?

- Mamy zmianowy tryb pracy. Rano zawsze jest odprawa, tam dzielimy się zadaniami. Później jest czas na wykonanie prac gospodarczych, administracyjnych. Przygotowujemy sprzęt, żeby, gdy zadzwoni telefon nie stracić ani chwili.

Ile osób jest na zmianie?

- Kierownik, telefonista, kierowca, 3 ratowników do działań, pies. Mamy też dyżurnych w schroniskach.

Dostaliście zgłoszenie i co wtedy?

- Pakujemy potrzebny sprzęt i ruszamy. Wszystko zależy od tego, gdzie był wypadek. Czasem  ruszamy samochodem, a czasem śmigłowcem. Na miejscu udzielamy pomocy i tak każdego dnia. Niemal codziennie spotykamy się z tragedią.

Jest jakiś dzień, który na zawsze zostanie w pamięci?

- Dzień urodzin mojego syna (śmiech). Trudno mi znaleźć jeden dzień. W naszym zawodzie działa prawo serii. Albo nie dzieje się nic, albo wszystko na raz.

Kiedy był ten drugi?

- Chociażby wczoraj. Jednego dnia jechaliśmy do bardzo niebezpiecznego wypadku na Rysach, drugiego na Świnicy. Inne zdarzenie miało miejsce w dolinie Dolina Pięciu Stawów Polskich, a kolejny nad Morskim Okiem - ktoś poślizgnął się i uderzył głową o asfalt.

Jak się zostaje ratownikiem TOPR?

- Mamy jasne wymagania, trzeba doskonale jeździć na nartach, wspinać się zarówno latem, jak i zimą. Znać topografie Tatr. Najlepiej, gdy ratownik jest stąd, dzięki temu jest świetnie zorientowany. Każdy kandydat musi też zdobyć dwa podpisy ratowników, którzy już działają. To ważne, żeby nie trafiały do nas osoby anonimowe. W tym zawodzie zaufanie jest kluczowe.

No i robi się hermetycznie. Często zarzuca się ją środowisku. Istnieje przekonanie, że ratownikami zostają tylko ci, którzy mieli w TOPR ojców i dziadków.

- Bzdura! Mamy sporo osób z innych miejsc Polski. Dopiero po rozpoczęciu pracy przeprowadzili się tu. Zdradzę pani, że jeden z kandydatów to obywatel Słowacji. Nauczył się polskiego i może się rekrutować. U nas drzwi są otwarte, chociaż nikomu nie życzę częstych spotkań z nami (śmiech).