Polska Żegluga Rzeczna "Vistula" Sp. z.o.o. nie była pierwszym armatorem, którego statki pływały po Wiśle. Spółka ta, założona w połowie międzywojnia, stała się jednak na tyle prężna, by swoją siedzibę mieć w centrum stolicy przy ulicy Mazowieckiej. Posiadała również liczne przedstawicielstwa, m.in. w Bydgoszczy, Gdańsku, Gdyni, Krakowie, Łodzi, Toruniu i Włocławku, a także w kilku mniejszych miejscowościach.
Jak można przeczytać w "Roczniku polskiego przemysłu i handlu" z 1938 roku, "Vistula" dysponowała wtedy 40 statkami, w tym czterema morskimi, a także siedmioma holownikami oraz barkami. Była trustem - założyli ją dawni konkurenci, którzy postanowili się zjednoczyć i wspólnie zarabiać pieniądze.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Dokąd można było się dostać, korzystając z jej usług? Jak wynika z historycznych akt, salonowe statki "Vistuli" wypływały z Warszawy w stronę Gdyni, Gdańska, Tczewa, Włocławka, Puław oraz do Krakowa. To ostatnie miasto przyjmowało jednak tylko mniejsze jednostki. Po drodze statki zawijały do przystani w innych miejscowościach. Wśród nich były Modlin, Leoncin, Dęblin, Wyszogród, Kępa Polska, Solec, Świniary, Płock, Grudziądz, Annopol, Zawichost czy Tczew.
Firma w prasowych anonsach chwaliła się, że oferowany przez nią koszt przewozu jest o połowę mniejszy niż cena biletu dyktowana przez ówczesne PKP. Wyboru między statkami a koleją nie było w zimie, gdy te pierwsze nie wypływały. "Bajka", "Goniec", "Halka", "Belgia", "Francja" albo "Bałtyk" czekały, aż stopią się lody.
"Vistula" wydawała także krótkie formy literackie, w których narrator, cytując poetów, ale i samemu używając bajkowo-lirycznego języka, opisywał, jak piękna jest Wisła, a jeszcze piękniejsze miasta przez nią przecinane, nie omijając jednak nieco kłopotliwych kwestii. Oto fragment pozycji "Wisła do morza" autorstwa pisarza i podróżnika Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego. Tę kilkunastostronicową książeczkę wydano nakładem Polskiej Żeglugi Rzecznej.
"Vistula" nie lokowała podróżnych w przedziałach, lecz dwu- lub czteroosobowych salonkach albo kajutach o niższym standardzie. Zapewniała ponadto, że dzięki jej usługom można transportować również towary, przywożone np. drogą morską do Gdyni.
Polska Żegluga Rzeczna posiadała też ściśle określony rozkład jazdy. Według rozpiski, której ważność przerwał wybuch II wojny światowej, z Warszawy w stronę Bałtyku statki wyruszały cztery razy dziennie. Kurs o 9:00, zwany Linią Gdańską, dopływał do celu po 46 godzinach. Co istotne, Gdańsk był wtedy Wolnym Miastem, więc podróżni musieli posiadać paszporty.
Następna jednostka odpływała o 17:30 w ramach Linii Tczewskiej, by na miejscu cumować o 5:10, lecz... dwa dni po starcie. Natomiast pasażerowie rejsu o trasie skróconej do Włocławka musieli zdążyć na 22:00, a ze statku schodzili o 10:40. Był też kurs przyspieszony do Gdyni - z Warszawy ruszał o 23:30, a na odcinku stolica - Płock zatrzymywał się jedynie w Wyszogrodzie.
Kto jednak wolał popłynąć na południe kraju, miał do dyspozycji Linię Sandomierską o 17:00 oraz Puławską o godz. 21:30. Musiał jednak brać pod uwagę, że rejs "pod prąd" trwał dłużej. To niekoniecznie musiało martwić - było więcej czasu na zabawę podczas dancingów przy dźwiękach orkiestry. Czas podróży wydłużały jednak przesiadki na statki lepiej przystosowane do danego odcinka Wisły.
Ile kosztowała przyjemność przemierzenia II Rzeczypospolitej na statku? Toruńskie "Nowiny" podawały przykładowe ceny: 7,40 zł za odcinek Toruń-Gdynia pokonany w salonce, a 5,50 zł, jeśli pasażer decydował się na "statek pasażerski". Ponadto większe grupy mogły liczyć na zniżki. Dodatkowo płatne było wyżywienie w restauracji.
W 1938 roku statki całej żeglugi śródlądowej w Polsce przewiozły niemal milion pasażerów. Rozwój tej gałęzi transportu przerwała II wojna światowa, lecz pierwszy cios zadała budowa linii kolejowej ze Śląska na Pomorze. Szlak ten otwarto na początku lat 30.
Po zakończeniu wojny z pozoru nic na Wiśle się nie zmieniło. W rzeczywistości było inaczej - flotę statków znacjonalizowano. Do tych, które przetrwały okupację, dołączyły wyremontowane niemieckie jednostki. Komunistyczne władze zmieniały ich nazwy na takie kojarzące się z systemem narzuconym ze Wschodu - tak więc pasażerowie zaczęli wsiadać na pokłady "Generała Świerczewskiego" albo "Pstrowskiego".
W pierwszych dekadach PRL-u chętni mogli popłynąć z Sandomierza do Gdańska włączonego w granice Polski, jednak z biegiem lat było ich coraz mniej. Mało kto mógł pozwolić sobie na kilkudniową wyprawę, gdy nieporównywalnie szybszą alternatywą były PKP oraz zdobywające coraz większą popularność autobusy PKS.
Państwowe spółki opiekujące się statkami stopniowo zmieniały więc ich rolę: zamiast zapewniać transport na długie dystanse, przeistaczały się w turystyczne atrakcje zabierające mieszkańców miast na kilkugodzinne wyprawy po okolicy. Takie wycieczki organizowano jeszcze w międzywojniu, jednak nie pełniły dominującej roli w całym biznesie.
Jednocześnie rezygnowano także z parowców, zastępowanych przez jednostki napędzane silnikiem spalinowym. To jednak nie powstrzymało upadku wiślanej żeglugi. Era długodystansowych rejsów zakończyła się wraz z transformacją ustrojową.
Idea, by Polskę przemierzać za pomocą nurtu rzeki, zmartwychwstała w 2004 roku, gdy niemiecki armator postanowił uruchomić rejsy luksusowym statkiem wycieczkowym z Gdańska do Warszawy. Jednostka ochrzczona "Frederic Chopin" mieściła na pokładzie ponad 80 pasażerów, którzy za pokonanie całej trasy płacili do 2,5 tys. euro.
Koszt biletu na "rzecznego boeinga", bo tak statek nazywał jego kapitan Stanisław Piraciński, zależał od czasu trwania wycieczki - a był to co najmniej tydzień - jak i zakresu zamówionych usług. Poza 40 eleganckimi kajutami, goście "Frederica Chopina" mogli korzystać z biblioteki, kawiarni, baru oraz restauracji. Potencjalnym klientom obiecywano również, że z pokładu będą podziwiać piękne krajobrazy, zatapiać wzrok w dzikich, nieuregulowanych brzegach Wisły, a kolejnych niezapomnianych wrażeń zmysłowych dostarczy im śpiew ptaków.
Bilety na pierwszy rejs z Gdańska do Warszawy kupili przede wszystkim turyści z Niemiec oraz Wielkiej Brytanii. Jednym z planowanych przystanków podczas ich podróży był Tczew, gdzie - co mogło być niemałym zdziwieniem - przywitał ich występ "Wesołej Kapeli" oraz tłum mieszkańców, spośród których wyłonili się przedstawiciele lokalnych władz.
Po tym, jak pierwszych trzech podróżnych zeszło z pokładu na tczewską ziemię, otrzymali oni od oficjeli kwiaty oraz pamiątkowe albumy. Innym wręczono informacyjne broszurki, a następnie całą ferajnę zabrano na tour po okolicznych zabytkach, zwłaszcza świątyniach. "Turystów interesowało szczególnie Muzeum Wisły. (Później) autobusem pojechali do zamku w Malborku" - relacjonował "Dziennik Tczewski".
Początkowo zakładano, że statek będzie pływał po królowej polskich rzek co najmniej do listopada 2004 roku. Dzikość Wisły brutalnie zweryfikowała te plany, bo w trakcie trzeciego rejsu "Frederic Chopin" utknął w Fordonie, dzielnicy Bydgoszczy. Niski stan wody nie pozwolił mu dopłynąć do Mazowsza, więc jednostka zawróciła do Trójmiasta, razem z Niemcami, Francuzami i Szwajcarami na pokładzie.
"To, co miało być największą atrakcją żeglugi na Wiśle, okazało się przekleństwem. Marzenia o żegludze pasażerskiej na Wiśle pękły jak bańka mydlana" - pisał sześć lat temu portal infofordon.pl, wspominając wydarzenie, które "zelektryzowało" lokalną społeczność. W jego efekcie niemiecka firma wycofała się z rejsów po najdłuższej polskiej rzece, a "Frederica Chopina" wysłała na Łabę.