Jeśli ktoś chciałby sobie kupić rewolwer, karabin czy strzelbę, to przy odrobinie starań mógłby sobie z nich zrobić prezent jeszcze na tegoroczną gwiazdkę i to za jedyne 1650 zł. Kusząca perspektywa dla kogoś obawiającego się wizyty nieproszonych gości w domku na przedmieściach i dla kogoś, kto woli mieć przy łóżku sejf z pistoletem zamiast komórki, z której być może uda mu się dodzwonić na policję.
Ustawa o broni i amunicji pozwala na posiadanie broni w tzw. uzasadnionych przypadkach, a jednym z nich jest kolekcjonerstwo potwierdzone przynależnością do stowarzyszenia kolekcjonerskiego. Powyższe nie oznacza wcale zbierania szrotu z II WŚ. Posiadacz takiego cieszącego się obecnie największą w Polsce popularnością pozwolenia może sobie kupić najnowszą broń i większość kolekcjonerów tak właśnie robi.
W pierwszym kroku wystarczy zapisać się do stowarzyszenia kolekcjonerskiego i zapłacić za kurs przygotowujący do egzaminu. W największym polskim stowarzyszeniu całość kosztuje 300 zł, a kursy odbywają się co najmniej raz w tygodniu, w kilku miastach w Polsce.
Po odbyciu kursu udajemy się do akredytowanych przez policję lekarza i psychiatry, którzy, o ile jesteśmy zdrowi na ciele i umyśle, chętnie wystawią potwierdzające to zaświadczenia za 450 zł.
Z zaświadczeniami lekarskimi i o członkostwie w klubie kolekcjonera składamy na policję wniosek o pozwolenie na broń i dopuszczenie do jej posiadania wraz z opłatą 252 zł. Największy wydatek to 648 zł za policyjny egzamin. To dużo, ale warto wspomnieć, że przed wejściem w życie ostatniego rozporządzenia przez 12 lat było to aż 1150 zł. MSWiA wyciągnęło rękę do potencjalnych posiadaczy broni, obniżając im poprzeczkę finansową.
Kolejny etap, to egzamin teoretyczny. Nowością jest tutaj to, że zdający odpowiadając na 20 pytań mogą się 2 razy pomylić. Do tej pory najmniejsza pomyłka oznaczała powtórkę z egzaminu i co za tym idzie konieczność uiszczenia opłaty za kolejny egzamin.
Jeśli nie popełniliśmy więcej niż 2 błędów na egzaminie teoretycznym przychodzi czas na praktyczny. Jeśli ktoś chce sobie tylko kupić pistolet do domu, to wystarczy, że zdobędzie 35 pkt., strzelając z niego do tarczy oddalonej o 15 m, pokaże, że zna zasady bezpiecznego obchodzenia się z bronią, opisze, z czego się składa itd.. W tym momencie zakończy wszystkie procedury niezbędne do zdobycia pozwolenia na broń. Trochę trudniejsze zadanie mają chętni do kupna karabinów i strzelb, ale egzamin na nie też nie jest szczególnie trudny.
Po zdanym egzaminie pozostanie nam już tylko czekać na pismo z Wydziału Postępowań Administracyjnych policji z informacją o przyznaniu pozwolenia i wstępny rekonesans w sklepach. Przyzwoity pistolet np. najpopularniejsze pistolety policyjne Glock 17 i 19, to ok. 3 tys. zł. Najtańszy karabin AR w natowskim kalibrze 5,56 × 45 kosztuje 3,5 tys. zł. Nową turecką strzelbę można zaś kupić nawet za tysiąc złotych.
Posiadacz pozwolenia "kolekcjonerskiego" może nabyć niemal każdą broń palną. Jedynym znaczącym ograniczeniem jest to, że nie może jej nosić załadowanej. Magazynek z amunicją musi być wypięty z pistoletu i znajdować się osobno, np. w kieszeni.
Takich ograniczeń nie ma drugie pod względem popularności i droższe o ok. 150 zł pozwolenie na broń dla celów sportowych, które dzięki rozporządzeniu także łatwiej zdobyć. Do tej pory, aby przystąpić do egzaminu na tzw. patent, potrzebny był 3-miesięczny staż w klubie strzeleckim. MSWiA skróciło go w sierpniu do zaledwie 1 miesiąca. Po zmianie rozporządzenia otwierający drzwi do pozwolenia na broń egzamin przeprowadzany przez Polski Związek Strzelectwa Sportowego jest jednak znacząco trudniejszy niż policyjny dla kolekcjonerów.
Strzelcy mówią, że zbieranie broni jest jak narkotyk, że nie ma czegoś takiego, jak za duży sejf. Obowiązujące prawo pozwala osobom fizycznym na posiadanie do 50 sztuk broni palnej. Kolekcjoner może oczywiście kupić więcej niż 50 sztuk pistoletów, karabinów i strzelb, ale wtedy do ich przechowywania musi już posiadać wydzielone pomieszczenie spełniające opisane w rozporządzeniu warunki tzw. magazynu broni. Wydaje się, że 50 sztuk to dużo, ale niektórzy pasjonaci, gdy niebezpiecznie zbliżają się do tej liczby, a nie mają pokoju, który mogliby poświęcić wyłącznie na ten cel, zmuszają np. współmałżonka do zrobienia kolejnego pozwolenia w rodzinie, dzięki czemu małżeństwo może już posiadać legalnie 100 sztuk pistoletów i karabinów.
Mimo dynamicznego rozwoju strzelectwa w Polsce od 2011 roku, kiedy weszła w życie ustawa ułatwiająca zdobycie pozwolenia na broń, legalni posiadacze broni nie byli bohaterami żadnych skandali. Nie doszło u nas nigdy do żadnych masowych zabójstw, jak choćby to ostatnie w Lewiston w stanie Maine. Ilość broni w rękach Polaków co roku rośnie, ale od kiedy policja zaczęła w 2003 roku prowadzić takie statystyki, liczba przestępstw z jej użyciem maleje. Według danych z serwisu statystyki.policja.pl to spadek o ponad 42%
Te liczby mimo znaczących ułatwień w dostępie do broni, to zasługa dobrego prawa i jeszcze lepszych praktyk polskiej policji. I tak np. posiadacz broni w Polsce musi być osobą niekaraną za przestępstwo z winy umyślnej. Teoretycznie osoba, której wyrok uległ zgodnie z prawem tzw. zatarciu, nie powinna mieć problemu z uzyskaniem pozwolenia, ale starający się rutynowo sprawdzani są także w Krajowym Systemie Informacyjnym Policji. A stamtąd wyroki, także te zatarte oraz wykroczenia same nie znikają. Przed decyzją o wydaniu pozwolenia na broń swoją opinię wydaje też dzielnicowy, który wie, kto w jego rewirze nadużywa alkoholu, bierze narkotyki, co także wyklucza aplikującego z grona osób, które mogą zdobyć pozwolenie na broń.
Jeśli policjanci uważają, że ktoś w żadnym wypadku nie powinien posiadać broni, choć spełnia ustawowe warunki, stosują z sukcesem różne triki m.in. z odwołaniem się od pozytywnych wyników badań psychiatrycznych do Wojewódzkiego Ośrodka Medycyny Pracy. A tamtejsi psychiatrzy często czytając między wierszami wniosku odrzucają z powodów medycznych, osoby, które policja uważa za niebezpieczne dla siebie i innych.
Jedyny znany w Polsce przypadek morderstwa dokonanego z legalnie posiadanej broni palnej, do którego doszło w Poznaniu, paradoksalnie pokazuje skuteczność prawa i policji. Zabójca Michał B. został zidentyfikowany jako potencjalnie niebezpieczny, broń mu odebrano i skierowano na powtórne badania psychiatryczne. Policja przeciągała też, jak mogła procedury administracyjne, przesłuchując absurdalnie dużą liczbę świadków. Zabójca był prawnikiem i w końcu broń odzyskał, ale dopiero po zdobyciu pozytywnej dla niego opinii psychiatrycznej.
Jak to możliwe, że Polska stała się Teksasem Europy z bardziej liberalnym prawem w tej dziedzinie, niż w wielu stanach USA, gdzie np. dostępne w Polsce na Allegro 30-nabojowe magazynki do pistoletów czy karabinów są zakazane w niemal połowie z nich?
Wszystko zaczęło się w 2011 roku od zmiany ustawy o broni i amunicji likwidującej uznaniowość w wydawaniu pozwolenia na broń. Od tego momentu policja miała ustawowy obowiązek wydania pozwolenia na broń każdemu Polakowi spełniającemu kilka, niezbyt trudnych warunków. Wystarczyło zapisać się do jakiegokolwiek stowarzyszenia kolekcjonerskiego, klubu sportowego, zdać policyjny egzamin lub przed komisją Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego i jeśli lekarz, lub psychiatra nie stwierdzili, że możemy zrobić krzywdę sobie lub innym policja nie miała już wyjścia i pozwolenie musiała wydać.
Przez kilka pierwszych lat obowiązywania nowej ustawy policja i sądy decyzjami administracyjnymi tworzyły wykładnię nowych przepisów. Sędziowie wydawali czasami sprzeczne ze sobą wyroki, ale wkrótce w NSA ukształtowała się korzystna dla chętnych do posiadania broni linia orzecznicza.
Aby strzelectwo w Polsce mogło się rozwijać, należało już tylko zlikwidować ostatnią barierę powstrzymującą Polaków przed staraniem się o własną broń - barierę pieniądza.
Wpisowe, składka członkowska kursy na egzamin w tzw. starych klubach strzeleckich oznaczały początkowy koszt kilku tysięcy złotych. Do tego dochodziło kolejne 1000-1500 zł opłat administracyjnych i za egzamin.
Wyłomu w tej tamie dokonał w 2015 roku Prezes Nadwiślańskiego Stowarzyszenia Strzeleckiego Maciej Szadkowski. Oferta 300 zł za wpisowe oraz roczną składkę wywołała trzęsienie ziemi na rynku strzeleckim. W pierwszym roku funkcjonowania stowarzyszenie przyciągnęło ponad 1000 osób chętnych do zdobycia pozwolenia na broń.
Potem było już jak u Hitchcocka – po trzęsieniu ziemi wywołanym ofertą NTS napięcie jeszcze bardziej wzrosło, gdy swoje stowarzyszenie kolekcjonerów broni palnej „KS „Amator”, znane szerzej jako Braterstwo.eu (nazwa pochodzi od istniejącego wcześniej stowarzyszenia w ogóle bez składek członkowskich) założył we Wrocławiu Paweł Dyngosz. Jeśli bariera wejścia w NTS w wysokości 300 zł była akceptowalna dla większości chętnych, to KS „Amator” obniżył ją jeszcze bardziej – do 10 zł rocznie za członkostwo w klubie kolekcjonera i 50 zł w klubie sportowym i to bez wpisowego. To uruchomiło lawinę.
Stowarzyszenie KS "Amator" rozwijało się wolno, ale w postępie geometrycznym, by już w 5 roku działalności zdominować rynek strzelecki w Polsce i nadal rosnąć. Jest prawie niewidoczne, bardzo rzadko organizuje pikniki, nie ma go na targach strzeleckich czy łowieckich, ale skalę wzrostu widać w corocznych sprawozdaniach, które składa jako Organizacja Pożytku Publicznego.
W 2019 pozyskało 9415 nowych członków, rok później 13400, by po wybuchu wojny na Ukrainie odnotować 29900 chętnych do zdobycia pozwolenia na broń.
Zapytany o aktualną liczbę członków Prezes KS "Amator" odpowiedział, że 31 października 2023 roku było ich aż 71 000. Przy utrzymaniu dotychczasowej dynamiki wzrostu, a trwająca na Ukrainie wojna czyni to bardzo prawdopodobnym, liczba jego członków może dojść w przyszłym roku nawet do 100 000 osób. Po rosyjskim ataku w marcu kwietniu i maju 2022 roku do stowarzyszeń strzeleckich w Polsce zapisało się średnio 3 razy więcej chętnych, niż rok wcześniej. Później zainteresowanie powoli opadało, ale wciąż utrzymuje się na wyższym niż wcześniej poziomie.
KS "Amator" działa jak odkurzacz, wciągając w swoje szeregi chętnych do posiadania broni z całej Polski, organizując 740 szkoleń przygotowujących do egzaminu, czyli średnio 2 szkolenia dziennie, w kilku największych miastach.
Po każdym pikniku, imprezie strzeleckiej organizowanej przez mniejsze kluby pojawiają się nowi chętni do zdobycia pozwolenia na broń. Tyle że zamiast wstąpić w szeregi klubu czy stowarzyszenia, który to zainteresowanie bronią wzbudził, odpalają Google i szukają, gdzie można to zrobić najszybciej i najtaniej.
Mniejsze kluby, stowarzyszenia przegrywają konkurencję cenową z KS "Amator", niczym małe sklepiki z Lidlem czy Biedronką. Chętni do posiadania broni nie chcą też czekać miesiąca albo i dłużej na okazjonalnie organizowane szkolenia przygotowujące do egzaminów policyjnych lub PZSS. Stare i nowe kluby i stowarzyszenia nie chcą lub nie potrafią stworzyć prawdziwej konkurencji dla coraz liczniejszego wrocławskiego klubu.
Co na to sami zainteresowani? Prezes Paweł Dyngosz komentuje to krótko: "quasi-monopol" to bzdura. Nie ma żadnego monopolu na poziomie klubów strzeleckich. Każdy może otworzyć zarówno stowarzyszenie kolekcjonerskie (wystarczy 7 osób i rejestracja w KRS), jak i klub sportowy. Klub wymaga więcej wysiłku, ale nie jest to niemożliwe: w Polskim Związku Strzelectwa Sportowego jest zapisanych ponad 400 klubów.
Strzelnicę otwartą można wybudować w kwocie 50 tys zł, to łatwiejsze niż budowa domu, o ile dysponujemy odpowiednią lokalizacją. Przykład: w 2021 roku uruchomiliśmy strzelnicę w Kwietnie, gmina Malczyce. Kilkaset złotych rocznie za dzierżawę terenu, 30 tys zł na prace ziemne i z zarośniętego terenu poniemieckiej strzelnicy powstało legalne, bezpieczne miejsce do ćwiczeń. Co roku powstają nowe stowarzyszenia, kluby i strzelnice. Ich sukces zależy wyłącznie od zarządzających nimi osób.
Jeśli jakaś część strzelców nie chce należeć do lokalnych klubów, to winy nie szukałbym w strzelcach, a raczej w klubach. Jakie zajęcia prowadzą? Dla kogo? Ile kosztują? Jak klub zachęca nowe osoby?
Nie słyszałem, żeby basen z Warszawy narzekał na baseny z Łodzi, że odbierają im klientów. W strzelectwie słyszymy, że klub z Wrocławia "zabiera strzelców" klubom ze Szczecina, Krakowa, czy innego miejsca
oddalonego o setki kilometrów. To nie tak. Dobre kluby nie muszą przejmować się KS Amator: działanie lokalne, blisko zainteresowanych strzelców i z dobrą organizacją zawsze się obroni. Jest sporo dobrych klubów strzeleckich, które rosną jak na drożdżach, a ich członkowie ani myślą przechodzić w inne miejsca.
Dodaje - Stowarzyszenie KS Amator nie jest i nie będzie siłą polityczną. Statut wyklucza tego typu działania, nigdy nie było takich planów. Strzelcy nie są monolitem, mają bardzo różne poglądy polityczne i nie da się ich przypisać do jednego szyldu. W naszych szeregach są wyborcy każdej polskiej partii politycznej.
Do organizacji należą tysiące funkcjonariuszy służb mundurowych. Prawo zakazuje im uczestnictwa w inicjatywach politycznych. Nie planujemy żadnych działań, które mogłyby negatywnie rzutować na członkostwa funkcjonariuszy. Sugerowanie czegoś przeciwnego, bez żadnej podstawy faktycznej, stanowi manipulację i może powodować nieuzasadnione reperkusje służbowe u niektórych funkcjonariuszy, którzy są naszymi członkami. Całkowicie się odcinamy od takich insynuacji.