Było lato 1970 roku. Po sukcesie "Hrabiny Cosel" Jerzy Antczak z żoną Jadwigą Barańską odpoczywali na wakacjach w Jugosławii. Któregoś dnia na plaży pani Jadwiga wyznała mężowi, że przed wyjazdem słyszała, jak Gustaw Holoubek - prywatnie bliski przyjaciel małżeństwa - czytał w radiu powieść "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej.
- Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Może byś i ty ją w końcu przeczytał? - rzuciła do męża.
W odpowiedzi usłyszała, że przecież tyle razy próbował i zawsze go ta książka śmiertelnie nudziła.
- Ale Jadzia ani myślała odpuścić - opowiadał mi Jerzy Antczak. - Zaczęła zachwycać się tym, jak niezwykłe frazy o życiu i przemijaniu można tam znaleźć. Na przykład: "Żyjemy, umieramy, a życia wciąż wystarcza" albo: "W życiu są noce i dnie, ale są i niedziele, te jednak zdarzają się rzadziej niż w kalendarzu". No i zepsuła mi wakacje, bo jak zacząłem czytać, nie mogłem się już od książki oderwać. Chyba musiałem do niej dojrzeć. Wiedziałem, że nie spocznę, nim nie przeniosę jej na ekran - dodaje.
Dobrym duchem projektu okazał się Jerzy Kawalerowicz, szef Zespołu Filmowego Kadr. To dzięki jego determinacji, mimo niechęci środowiska, "Noce i dnie" powstały. Filmowi, w którym główną rolę - Barbary Niechcic, zagrała, jak wiemy Jadwiga Barańska, wróżono wielką klapę. Ówczesny gigant naszej kinematografii Aleksander Ścibor-Rylski, publicznie opowiadał, że "Barańska rozłoży Antczakowi film".
W książce poświęconej kulisom powstawania filmu i jego aktorom "Jak ja ich kochałem" Jerzy Antczak pisał: "Świadom tego wszystkiego, rozpoczynając zdjęcia, musiałem postawić sobie pytanie: jak Barańska powinna zagrać rolę Barbary, by obalić te podłe insynuacje? Dobrze? Za mało. Bardzo dobrze? Też za mało".
W wywiadzie, jaki przeprowadziłam z obojgiem artystów na festiwalu w Gdyni w 2015 roku, dopowiadał: "Wiedziałem, jaka odpowiedzialność spoczywa na Jadzi. Gdyby położyła rolę, rozjechano by nas walcem. Pewnie bym się załamał. Wiedziałem, że potrzebuję kreacji o sile bomby atomowej i taką dostałem. Geniusz Barańskiej mnie uratował. Oddała całą złożoność postaci Barbary, bo choć Dąbrowska jej nie lubiła, ja chciałem pokazać kobietę, którą publiczność zrozumie. Kobietę, uporczywie szukającą sensu życia".
"Noce i dnie" okazały się filmem wybitnym. Po nagrodach zdobytych w kraju ich wielkość potwierdziły: nominacja do Oscara w kategorii "film nieanglojęzyczny" oraz Srebrny Niedźwiedź dla najlepszej aktorki, zdobyty przez Jadwigę Barańską na Berlinale. Cztery dekady później, podczas jubileuszu Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, "Noce i dnie" zdobyły Diamentowe Lwy dla najlepszego polskiego filmu 40-lecia. Ponadto Barańskiej przypadły drugie Diamentowe Lwy - za najlepszą rolę kobiecą. Kreacją Barbary Niechcic pokonała m.in. Krystynę Jandę z rolą w "Przesłuchaniu" Ryszarda Bugajskiego. Głosowała publiczność.
Moim zdaniem był to jedyny możliwy wybór.
Jadwiga Barańska przyszła na świat 21 października 1935 roku. Rodzina mamy pochodziła z Kurlandii i miała niemieckie korzenie. Ojciec zmarł zamęczony przez niemieckich okupantów w 1943 roku.
W książce Łukasza Maciejewskiego "Aktorki", w której opowiedziała szczerze o swoim życiu, mówiła: "Urodziłam się w Łodzi. Jestem jedynaczką. Ojciec osierocił mnie, kiedy miałam osiem lat. Zabrali go na roboty do Niemiec. Tam zachorował na tyfus. Uciekł. Złapali go i przetransportowali do Polski. Znalazł się w Łodzi, na Radogoszczy, w szpitalu tylko dla Polaków. Umarł. Mama mówiła mi, jak już byłam dorosła, że robili na nim medyczne doświadczenia. Był rok 1944, Niemcy wycofywali się i podpalili szpital razem z chorymi. Zapach palących się ludzkich ciał pamiętam do dziś".
Do szkoły poszła zaraz po wojnie. To, co zapamiętała z tego okresu, to trupy radzieckich żołnierzy leżące na ulicach. I głód, który sprawił, że mama wysłała ją do bogatego sąsiada, by sprzedała mu medalik od Pierwszej Komunii Świętej - z Matką Boską Częstochowską, co bardzo przeżyła. Przez resztę życia w poczuciu skruchy tylko do niej się modliła.
Z mamą łączyła ją przez całe życie niezwykła więź i to jej zawdzięczała miłość do teatru. W cytowanych "Aktorkach" Maciejewskiego wspomina: "Wszystkie oszczędności, jakie miała, mama wydawała na teatr. Kiedy zakomunikowałam w domu: ‘Mamusiu, ja chcę być aktorką’, nie było zaskoczenia. Usłyszałam: ‘Dziecko, jeżeli tobie się wydaje, że będziesz szczęśliwa, to bardzo proszę’.
Egzamin na wydział aktorski do łódzkiej Szkoły Filmowej za pierwszym podejściem oblała. Usłyszała, że jest za chuda, za brzydka i do tego niezdolna. Najlepiej, żeby zapomniała o aktorstwie, bo to nie dla niej. Ten surowy werdykt wygłosił zasiadający w komisji egzaminacyjnej Jerzy Antczak, który zablokował jej przyjęcie. Dzisiaj brzmi to jak anegdota. (Warto dodać, że Antczak także ukończył studia aktorskie i grywał już wtedy z sukcesami na łódzkich scenach. Reżyserią zajął się dopiero później).
18-letnia Jadzia po klęsce w Łodzi pojechała zdawać do Warszawy, ale tam też jej nie przyjęli. Tym razem po egzaminie wyszedł za nią profesor Aleksander Bardini (potem jej wielki przyjaciel), który zobaczył w nieśmiałej, chudziutkiej dziewczynie przyszłą aktorkę. Uznał jednak, że jest jeszcze zbyt niedojrzała. Poradził, by poszła do jakiejkolwiek pracy i za rok podeszła do egzaminu ponownie. Tak właśnie zrobiła.
Ale najpierw przepracowała ten rok...w łódzkiej fabryce, przy taśmie produkcyjnej. Tam również miała pod górkę, bo ktoś "życzliwy" napisał na nią donos: że zadziera nosa i nie brata się z klasą robotniczą. W efekcie POP (Podstawowa Organizacja Partyjna) urządziła jej przesłuchanie. Z pomocą przyszedł jej życzliwy człowiek o nazwisku Sobiś - kazał obiecać poprawę i na wszystko się zgadzać. Zapewnił też wystraszoną Jadzię, że gdy przed egzaminem do szkoły potrzebna jej będzie opinia, on się tym zajmie. Słowa dotrzymał. Jego opinia pomogła dostać się na wymarzone studia zdolnej dziewczynie "z niewłaściwym" pochodzeniem. Gdy po latach świętowali gigantyczny sukces "Nocy i dni", przysłał jej na adres Telewizji Polskiej list z gratulacjami. Odpisała wzruszona i wdzięczna.
Za drugim podejściem egzamin do Szkoły Filmowej w Łodzi zdała śpiewająco. Gdy była na drugim roku studiów, surowy egzaminator, który oblał ją na starcie, odkrył, że był w błędzie odmawiając Barańskiej talentu - okazała się niezwykle zdolną aktorką. Dziś Jerzy Antczak ma na ten temat własną teorię.
- To było przeznaczenie, ona miała dostać się do szkoły za drugim podejściem - tłumaczył mi. - Dlaczego? Otóż gdyby dostała się za pierwszym podejściem, cały ten rok trafił na prowincję i wszyscy przepadli. Nie dość, że nie zaistniałaby jako aktorka, to zniknęłaby mi na zawsze z oczu! A ona zaraz po studiach grała na wielkiej scenie w Warszawie. Gdzieś po roku zobaczyłem, że jest nie tylko utalentowana, ale też przepiękna! Zakochaliśmy się w sobie. Minął kolejny rok i ku zaskoczeniu wszystkich, wzięliśmy ślub.
Pobierając się byli biedni, jak przysłowiowe myszy kościelne. Jadwiga Barańska, wtedy 20-letnia, na drugim roku studiów, nie miała w co się ubrać na ślub. Musiała się zadowolić jedyną wizytową sukienką, zakładaną na wszelkie ‘wyjścia". W pamięć zapadły jej brudne i połamane deski na podłodze w lokalu gdzie świętowali akt ślubu.
Wkrótce Jerzy Antczak rozpoczął współpracę ze studiem telewizyjnym założonym w Łodzi. W 1958 roku z jego inicjatywy powstał w łódzkim studiu telewizyjnym, kierowany także przez niego Teatr Popularny, który zyskał wielkie uznanie. To był moment, w którym porzucił aktorstwo na rzecz reżyserii. Młodziutka Barańska grała już wtedy z sukcesami na scenie Teatru Klasycznego w Warszawie. Potem można ją było oglądać także na deskach Teatru Polskiego.
Gdy w 1963 roku Antczak przyjął stanowisko Naczelnego Reżysera Telewizji Polskiej i Dyrektora Teatru Telewizji przenieśli się na dobre do stolicy. Wszyscy, którzy spodziewali się, że Antczak będzie obsadzał głównie żonę, musieli czuć się jednak zawiedzeni.
- Ja wyreżyserowałem 130 Teatrów Telewizji, Jadzia zagrała chyba w dziesięciu. Nigdy nie zdarzyło się, by poprosiła "Jerzy, daj mi tę rolę". To nie było w jej stylu - opowiadał Jerzy Antczak.
Wszystkie jej role nakręcone dla Teatru Telewizji to były to wybitne kreacje, które stawały się artystycznymi wydarzeniami. Wystarczy wymienić "Skowronka" Jean Anouilha z 1966 roku - opowieść o Joannie d'Arc ukazująca ją jako młodą wieśniaczkę opanowaną mistyczną wiarą w uwolnienie Francji, ale też jako nieświadomego człowieka rzuconego między ścierające się w kraju siły polityczne.
Podobnie było w przypadku roli nieśmiałej, zakompleksionej Laury z głośnej, szalenie popularnej, autobiograficznej "Szklanej menażerii" Tennessee’a Williamsa. Partnerował jej Ignacy Gogolewskim, z którym potem pracowała jeszcze wielokrotnie.
Klasyką gatunku jest niezapomniana rola Barańskiej w jednoaktówce Antoniego Czechowa "Oświadczyny", w reżyserii Antczaka, u boku Tadeusza Fijewskiego i Mieczysława Pawlikowskiego. Znakomite studium charakterów ilustrujące absurdalność i przewrotność ludzkich poczynań, aktualnych do dziś. Z doklejonym sztucznym nosem, na pomysł którego wpadła po miesiącach walki z rolą, której "nie czuła", Barańska stworzyła w roli Natalii wielką, komediową kreację. Oto Łomow (Fijewski) zamierza jej się oświadczyć. W uroczystym dniu wybucha jednak między nimi kłótnia o Wołowe Łączki, a rezolutna panna jest bliska ataku furii. To właśnie jedna z tych ról "strasznych kobiet" jak o nich powie, w których czuła się jak ryba w wodzie.
W "Aktorkach" Maciejewskiego, Barańska wspomina z rozrzewnieniem: "Polski Teatr Telewizji był czymś niezwykłym na skalę europejską. Tam spełniłam się najbardziej. Otrzymaliśmy szansę pracy z największymi aktorami epoki, którzy dla nas młodych - byli cudowni".
Po latach dziwi fakt, że nie licząc filmów Jerzego Antczaka, polskie kino niemal w ogóle jej nie zauważało. Nigdy jednak nie narzekała, podkreślając, że spełniała się pracując dla telewizji.
- Zagrałam tych ról tyle, że starczyło tego na całe życie - zapewniała mnie podczas rozmowy w Gdyni.
W 1964 r roku na świat przyszedł jedyny syn Barańskiej i Antczaka, Mikołaj. Z pomocą artystycznej parze przyszła wówczas ukochana matka pani Jadwigi (nazywana przez nich Minią), dzięki której oboje mogli bez przeszkód kontynuować karierę. Barańska często podkreślała, że gdyby nie fakt, że prowadziła im dom i wychowywała syna, tak intensywna praca oboga nie byłaby możliwa. Mama była też niezmordowaną archiwizatorką ich karier - zbierała recenzje, wycinała, wklejała do albumów. Przez całe życie mieszkała z Antczakami, także później, gdy wyjechali z Polski do Stanów Zjednoczonych.
Barańska często podkreślała, że jej idolką była wielka Bette Davis. W czasach, gdy główne role grały same słodkie, potulne dziewczyny, Davis konsekwentnie wybierała role kobiet - potworów, dominujących nad otoczeniem. Silnych.
W 1968 roku Barańska zagrała tytułową hrabinę Cosel, kochankę Augusta II Mocnego, którą najpierw rozwiódł z mężem, a potem porzucił i uwięził na długie lata. Anna Cosel była bowiem zbyt zależna i próbowała postawić na swoim. Film był adaptacją powieści Kraszewskiego i podobnie jak później "Noce i dnie" doczekał się zarówno wersji kinowej, jak również serialu nakręconego dla telewizji. W Augusta Mocnego wcielił się Mariusz Dmochowski. Po latach widać pieczołowitość realizacyjną, budzącą podziw, ale również świetnie nakreśloną od strony psychologicznej postać głównej bohaterki.
Z jakiegoś powodu krytyków początkowo film nie zachwycił, a najbardziej nie podobała im się rzekoma "zbytnia wyniosłość" Anny Cosel w wydaniu Barańskiej. Najbardziej bolało, jednak gdy któryś napisał, że "Barańska jest tak brzydka, że nie powinna grać hrabiny Cosel". Trudno dziś w to uwierzyć, oglądając film i serial, bo aktorka zachwyca urodą i wewnętrznym żarem emanującym z jej postaci.
Publiczność jednak pokochała jej Annę Cosel. W kinach adaptację powieści obejrzało 16 milionów widzów. Ciekawostką jest fakt, że aktorka za rolę otrzymała Złotą Apsarę na nieznanym szerzej, festiwalu w Phnom Penh w... Kambodży. W miarę upływu lat opinie na temat filmu mocno ewoluowały i dziś ma status produkcji zaliczanej do sukcesów naszej kinematografii. Jak najbardziej zasłużenie zresztą.
Prawdziwe trzęsienie ziemi nadeszło jednak w 1975 roku, gdy na ekrany weszły "Noce i dnie".
O tym, że nikt nie wierzył w sukces "Nocy i dni", Antczaka już mówiliśmy, ale mało kto dziś zdaje sobie sprawę z rozmiarów niechęci, jaka towarzyszyła temu projektowi.
- Największe emocje budził fakt, że rolę Barbary grała Barańska. W Polsce reżyser może obsadzić w głównej roli kochankę, konkubinę i kogo tam jeszcze, ale nie wolno mu obsadzić żony! Tymczasem od początku było jasne, że to rola jakby napisana dla Barańskiej - wspominał Jerzy Antczak.
Ten wybór cieszył także Jerzego Kawalerowicza, szefa Zespołu Filmowego Kadr, produkującego film. Był jednak wyjątkiem, bo generalnie branża filmowa spodziewała się spektakularnej klęski.
- Film miał premierę na festiwalu w Gdańsku i cała Warszawka przyjechała, żeby umrzeć ze śmiechu. Spodziewano się nie dość, że klęski, to nudy: Bogumił sadzi buraki, a Barbara truje mu d..ę - opowiadał Antczak. - Wiem, co mówiono za moimi plecami, gdy go robiłem. Choć pracowało się nam wspaniale - ja sam siałem dezinformację. Rozpowiadałem, że fatalnie idą zdjęcia z Barańską, więc wszyscy wiedzieli, że robię gniota, w którym główną rolę gra moja żona i czekali, by się turlać ze śmiechu .
Film miał 513 dni zdjęciowych, a prace na planie trwały z przerwami dwa i pół roku. Dziś to przedsięwzięcie niewyobrażalne. Reżyserowi rzucano jednak kłody pod nogi.
- Żeby uzyskać upragniony efekt, reżyser robi kilka dubli, prawda? Ja nie mogłem sobie na nie pozwolić, bo ograniczono mi taśmę, a przecież rzadko zdarza się aktor, któremu wystarcza jeden dubel - z goryczą opowiadał Antczak.
Barańskiej jednak wystarczał.
- Jak ona grała! - opowiadał mi. - W najbardziej dramatycznych dla Barbary momentach potrzebowała tylko chwili skupienia - żadnej gliceryny, łzy ciekły same, twarz wykrzywiała się w grymasie bólu. To było mistrzostwo! Pokazała, że jest aktorskim zwierzęciem.
Jerzy Antczak nakręcił kinową wersję "Nocy i dni" jako pokazywane w retrospekcjach wspomnienia Barbary Niechcicowej, która opuszcza okupowany przez Niemców Kaliniec. I była to genialna koncepcja, pozwalająca umieścić w filmie jej refleksje i przemyślenia, tak ważne w powieści Dąbrowskiej. Żyd Szymszel wiezie ją do majątku Borowno, którego właściciel, Józef Toliboski był wielką miłością Barbary. Bohaterka w czasie podróży wspomina przeszłość, życie z Bogumiłem Niechcicem, za którego wyszła za mąż bez miłości, w obawie przed staropanieństwem. Doceniała jego szlachetność i prawość, uczucie, jakim ją darzył, ale do końca życia nie wiedziała, czy go kocha, czy też nie. Nigdy tez nie przestała wspominać Toliboskiego, a scenę powieści, w której ten wchodzi do wody, zrywa pływające w niej nenufary i kładzie u jej stóp, Antczak uczynił leitmotivem filmu, pokazywanym w różnych konfiguracjach.
- Ten motyw uczyniłem przewodnim, by usprawiedliwić szorstkość Barbary, czasem złośliwość wobec Bogumiła - tłumaczył mi Antczak. - Wydaje mi się, że to dało jej drugą twarz, pokazało inną stronę bohaterki i uratowało ją przed niechęcią widzów.
Barańska stworzyła kreację w pełni oddającą targające Barbara sprzeczności. Na przemian czuła to gruboskórna i szorstka, na co dzień mocno stąpająca po ziemi, choć liryczna w swej tęsknocie za mężczyzną-marzeniem, stworzyła niepowtarzalną kreację. Gdyby grała w filmie anglojęzycznym, bez wątpienia otrzymałaby za nią Oscara. Za oceanem krytycy zresztą pisali: "Aktorki amerykańskie całe życie marzą o takiej roli".
W Polsce także zapanowała euforia, czego dowodem było wysłanie filmu do Oscara. O filmie przepięknie pisał m.in. wybitny krytyk filmowy Waldemar Chodołowski. "Jadwiga Barańska dała popis kunsztu: bardzo dobra w scenach lirycznych, w scenach rozpaczy i kłótni jest wręcz znakomita. (...) Barbara Jadwigi Barańskiej jest kobietą-trwaniem, biologicznym, niestannym czekaniem, które rozbijają wydarzenia niespodziane (...). Kobieta, która na pozór jest spokojem i tylko spokojem. Pod nim kryje się jednak gwałtowność, skłonność do histerii, zachłanna władczość".
Barbara to była rola, która zachwyciłaby się sama Bette Davis.
Sukces "Nocy i dni" obok splendoru i mnóstwa nagród niósł jednak z sobą także zawiść mniej utytułowanych filmowców. W 1979 roku dobiegający 50-tki Jerzy Antczak poczuł, że niewiele może jeszcze zdziałać w Polsce, gdzie blokowano jego kolejne projekty.
Małżeński duet postanowił budować swoje życie za oceanem. Jadwiga Barańska w Polsce pozostawiła świetnie rozwijającą się karierę aktorską. Przed wyjazdem zdążyła jeszcze zagrać świetną rolę hrabiny Elzonowskiej w melodramacie Jerzego Hoffmana "Trędowata".
Trudno uwierzyć w to, że porzuciła karierę zupełnie bez żalu. Było przecież jasne, że granie w obcym języku, w dodatku w Ameryce, dla aktorki po czterdziestce, jest tylko mrzonką. - Nagle zrozumiałam, że to nie granie jest najważniejsze, ale rodzina - tłumaczyła po latach. Postanowiła jej się poświęcić.
- Nie znam drugiej aktorki, która by z taką pokorą zrezygnowała z kariery, będąc w jej rozkwicie. Dobiegałem pięćdziesiątki, wsiadając do samolotu lecącego do Los Angeles, czułem paniczny strach i miałem potworny wyrzut sumienia. Od Jadzi nie usłyszałem cienia takiego wyrzutu - mówił mi Jerzy Antczak.
Na początku było im bardzo ciężko. Barańska także poszła do pracy, by dołożyć się do niewysokich dochodów męża. Zajęła się na jakiś czas grafiką.
- Przez pierwszych pięć lat żyliśmy tam od czeku do czeku, a ja się chwytałem każdej czarnej roboty - poprawiałem scenariusze, robiłem reklamówki. Aż któregoś dnia Jadzia znalazła ogłoszenie, że jest posada profesorska do wzięcia na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles - mówił Antczak.
Udało się. Jerzy Antczak przepracował 25 lat jako wykładowca na prestiżowym kalifornijskim uniwersytecie, docierając do tytułu "Full Professor step VII". - Pochwalę się, że wyżej ode mnie to już tylko są laureaci Nagrody Nobla - mówił żartem.
Czy możliwe, że Barańska nie żałowała swojej decyzji?
W rozmowie tłumaczyła, że nie ma w sobie "genu" rywalizacji, potrzeby ścigania się z kimkolwiek na sukcesy, może dlatego nie cierpiała po rozstaniu z aktorstwem. Ale wróciła jeszcze raz na duży ekran, gdy w 2001 roku Antczak nakręcił film "Chopin. Pragnienie miłości". Zagrała matkę Fryderyka, Teklę Justynę Chopin. Była też współautorką scenariusza do filmu wraz z mężem.
Wcześniej samodzielnie napisała także scenariusz do "Damy Kameliowej", która była powrotem do Kina, po 20-letniej przerwie.
Nie czuła niedosytu.
Nie ma drugiego takiego małżeństwa w środowisku polskich filmowców. Nie sposób myśleć o nich inaczej jak o Jedności, choć zawsze byli jak ogień i woda. Jadwiga Barańska - za sprawą niemieckich korzeni uporządkowana, stąpająca po ziemi i stonowana, Jerzy Antczak - pełen egzaltacji, kąpany w gorącej wodzie i bujający w obłokach. On nazywał ją żartobliwie z powodu pedanterii "kancelarią III Rzeszy", ona śmiała się z tego określenia, przyznając, że wie na pamięć, w jakiej szufladzie, w którym miejscu, co leży. Oboje zgadzali się, że przy jego bałaganiarstwie to szczęśliwe zrządzenie losu. On - brat-łata po chwili rozmowy ‘zakumplowany" niemal z każdym, ona - dystyngowana i zachowująca dystans w stosunku do ludzi.
- Dokładnie na odwrót niż ja, jakby nas ulepiono z całkiem różnej gliny. Chociaż gdy mowa o uwielbieniu dla sztuki - dla muzyki, malarstwa, dla naszych aktorów, nadajemy na tych samych falach - podkreślał Antczak.
Chyba najlepiej ten godny zazdrości i podziwu związek opisał przed laty Gustaw Holoubek. "Mówią jednocześnie na ten sam temat, przy czym każde z nich zachowuje swoją indywidualność. Antczak jest reżyserem, płonie od energii, rozjarzony do czerwoności, nawet gdyby mówił o tym, że herbata była zimna. A Jadzia wtrąca delikatnie, pewne stanowisko intelektualne. Tak bym to nazwał. I z lekka go koryguje, przy czym są dla siebie niezmiernie uprzejmi".
Potwierdzali słuszności teorii o przyciąganiu się przeciwieństw. Zabawnie brzmiało, gdy mówiąc o sobie nawzajem, oboje używali nazwisk. A więc nie "Jurek albo Jadzia" tylko "Antczak i Barańska".
Na moje pytanie: czy żona nigdy nie wypominała mu, że nie od razu się na niej poznał, Jerzy Antczak odpowiedział: "Przenigdy! Barańska ma wielką klasę, jest niesamowitym człowiekiem. Zmieniła mój świat. Gdyby nie zjawiła się w moim życiu, to nie wiem, jakby się ono potoczyło. Kiedy jeszcze grałem u Jadwigi Chojnackiej w teatrze w Łodzi, regularnie przepuszczałem wszystko z kolegami w knajpie Malinowa. Dopiero Jadzia powiedziała temu: stop. Jadzia to szczere złoto, u niej nie ma zachowawczości, zawsze mówi wszystko wprost, podczas gdy ja po wołyńsku owijam w bawełnę, żeby nikogo nie zranić".
Barańska i Antczak zaczęli odwiedzać Polskę regularnie od lat 90. Oboje mówili o przeraźliwej tęsknocie. W rozmowie w 2015 pani Jadwiga powiedziała, że za każdym razem gdy tu przyjeżdża, ma uczucie, jak gdyby nigdy z Polski nie wyjechała. Oboje zresztą żyli zawsze polskimi sprawami - zwłaszcza dotyczącymi sfery kultury.
Jadwiga Barańska odeszła 25 października. Bardzo ciężka chorowała przez ostatnie dwa lata. Jerzy Antczak regularnie dzielił się w mediach społecznościowych wiadomościami o jej stanie zdrowia. Przeżywaliśmy jej chorobę i jego niepokój wspólnie. Oni za oceanem, i my wielbiciele ich twórczości tutaj w Polsce. Przeżyli wspólnie jako małżeństwo 68 lat. Mam poczucie, że myślenie o duecie Barańska-Antczak w kategoriach "osobności" jest wręcz niemożliwe. Ja w każdym razie, jak każdy kto miał szczęście poznać bliżej oboje, nie potrafię.
Jest w książce Marii Dąbrowskiej i w filmie Jerzego Antczaka "Noce i dnie’ fragment-scena, w której Barbara Niechcic, wspominając niespełnioną miłość do Toliboskiego, pyta samą siebie: "Czy możliwe, że człowiek kocha tylko raz i na całe życie?".
Byli, są i będą dowodem na to, że to chyba możliwe.