Reklama

Michael Collins znalazł się w najbardziej elitarnym klubie świata. Zaledwie 24 ludzi w historii dotarło tam, gdzie on. Rekrutacja astronautów była niezwykle rygorystyczna: jako że nikt do końca nie wiedział, jakie efekty mogą wywrzeć na człowieka siły, z którymi wiąże się lot na Księżyc, byli badani pod niemal każdym kątem. Poddano ich ponad 30 testom laboratoryjnym, testom na spostrzegawczość i próbom wytrzymałości, które każdy sąd na świecie uznałby za tortury. Wreszcie sadzano ich przed swoistym plutonem egzekucyjnym psychologów i psychiatrów. I właśnie tutaj Collins oblał test. Przez poczucie humoru. 

- Pokazywali mi serię kart z kleksami. Każdą bardzo ostrożnie i właściwie opisywałem. Na końcu pokazali białą kartkę papieru. Powiedziałem "tak, to jasne, to 11 niedźwiedzi polarnych zabawiających się w zaspie". Kto by pomyślał, nie przyjęli mnie właśnie z tego powodu - wspominał 50 lat później. Dwa lata później spróbował jeszcze raz. Tym razem, trzymając język na wodzy. - Kiedy dotarliśmy do tego samego miejsca powiedziałem "widzę moją matkę i mojego ojca. Mój ojciec jest nieco większy od matki. Oboje są bardzo surowymi, ale cudownymi ludźmi" i tym razem zdałem.

Reklama

Przejście testów było dopiero początkiem drogi. Niemal wszyscy astronauci byli wówczas pilotami myśliwskimi i doświadczalnymi - Armstrong i Aldrin walczyli w Korei, Collins uczył się zrzucać bomby atomowe w jednostce stacjonującej we Francji. NASA musiała nauczyć ich wszystkiego innego - astronomii, geologii i innych, o wiele dziwniejszych umiejętności. - Gdyby ktoś mi powiedział na wstępie, że będziemy uczyli się jeść iguany w dżungli w Panamie, zapytałbym, czy to aby na pewno konieczne - żartował po latach.

0,00026 centa za milę

Żaden astronauta nie wzbogacił się jednak szczególnie na swojej pracy. Collins tak wspominał ostatnie chwile przed startem Apollo 11. - Myślałem o naszych dniówkach, przeliczałem, ile dolarów dostaniemy za każdą przebytą milę.

Odpowiedź? 0,00026 centa. Astronauci byli pracownikami rządowymi, a lot na Księżyc formalnie był podróżą służbową, choć na dość znaczącym dystansie 240 tys. mil. Jako że rząd zapewniał im dach nad głową i wyżywienie, należało im się dokładnie 8 dolarów za dobę.  

Oczywiście to nie były ich jedyne zarobki. Astronauci zarabiali przyzwoicie, jak na rządowych urzędników - Collins dostawał w 1969 roku pensję w wysokości 17 tys. dolarów (w przeliczeniu na dzisiejszą wartość dolara daje to około 120 tys. dolarów rocznie). Nie było ich jednak stać nawet na to, by wykupić ubezpieczenie na życie, a tego ich rządowy kontrakt nie obejmował. Przed wylotem podpisali więc dziesiątki fotografii, które miały stanowić zabezpieczenie finansowe dla ich bliskich. 

Co ciekawe, Collins poleciał na Księżyc... w okresie wypowiedzenia. Już przed misją zapowiedział przełożonym, że chce odejść z agencji. NASA chciała dać mu szansę na postawienie stopy na Księżycu, miał zostać dowódcą misji Apollo 17, ale on uznał, że poświęcił lotom w kosmos już wystarczająco dużo czasu. Wolał zająć się rodziną. Po powrocie na Ziemię został zastępcą sekretarza stanu USA. 



Kto będzie następnym Neilem Amstrongiem?

Czasy tamtych, legendarnych astronautów odchodzą już do historii. Dziś przy życiu zostało już tylko dziesięciu astronautów, którzy z bliska zobaczyli Księżyc. I tylko czterech, którzy na nim stanęli. Ostatnim z załogi Apollo 11 jest 90-letni Buzz Aldrin. Spośród ich radzieckich odpowiedników, jedyną pamiętającą pierwsze, pionierskie loty w kosmos jest 84-letnia Walentyna Tierieszkowa. 

Na całym świecie w czynnej służbie jest dziś około 142 aktywnych astro-, kosmo- i taikonautów (rosyjska i chińska agencja kosmiczna wybrały własne nazwy dla kosmicznych podróżników). Są zupełnie inni od swoich poprzedników z lat 60. i 70. Wtedy szukano błyskotliwych twardzieli. Dziś - wszechstronnie utalentowanych naukowców i inżynierów. Wśród astronautów są oceanografowie, biolodzy, geolodzy i lekarze. Wszyscy są wybitnymi specjalistami. Ale nie ganiają za nimi paparazzi. 

Margaret Weitekamp, kuratorka historii kosmosu w Smithsonian National Air and Space Museum, powiedziała magazynowi "The Atlantic":

Nieliczni stają się gwiazdami. Scott Kelly, dziś senator stanu Arizona, trafił na pierwszą stronę magazynu "Time" dzięki misji, w ramach której spędził rok na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Chris Hadfield nagrał w kosmosie piosenkę i teledysk (cover "Space Oddity" Davida Bowie), który obejrzało na youtube 75 milionów ludzi. To wciąż niewiele w porównaniu choćby z "Despacito", ale już wkrótce astronauci mogą znów stać się gwiazdami największej jasności, bo jeśli spełnią się realizowane już plany, najbliższa dekada może być pełna przełomowych i widowiskowych kosmicznych dokonań. 

Człowiek może wrócić na Księżyc już w 2024 roku. NASA kończy właśnie montaż pierwszej z serii gigantycznych rakiet SLS, które mają zawieźć astronautów z powrotem na ziemskiego satelitę. W ubiegłym tygodniu agencja wybrała firmę, która ma zbudować księżycowy lądownik - będzie nim wielki, przypominający filmy fantastyczne z lat 40. i 50. pojazd Starship budowany i testowany już przez należącą do miliardera Elona Muska firmę SpaceX. 

Nowym Armstrongiem zapewne będzie kobieta. NASA podkreślała od początku, aby w składzie pierwszej załogi lądującej na Księżycu znajdzie się co najmniej jedna astronautka. Najprawdopodobniej pierwszy krok nowej księżycowej ery postawi biolożka Jessica Meir lub astrofizyczka i polarniczka Christina Koch - obie wspólnie wykonały w 2019 roku pierwszy spacer kosmiczny wykonany przez wyłącznie kobiecy zespół. 

Następny przystanek: Mars

Następnym krokiem będzie Mars. Na razie plany NASA zakładają, że załogowy lot na Czerwoną Planetę mógłby odbyć się w latach 30. Mogą one jednak ulec zmianie przez wymienionego już Muska. Miliarder twierdzi, że ten sam Starship, który ma wylądować na Księżycu, będzie też zdolny do lotów marsjańskich. Na razie pojazd przechodzi testy startów i lądowań na Ziemi. Te do tej pory kończą się mniej czy bardziej spektakularnymi wybuchami, ale to miliardera nie zraża - podobnie wybuchowo kończyły się pierwsze testy jego poprzednich rakiet Falcon, które dziś rutynowo wynoszą w kosmos ładunki i astronautów. Rakieta-rekordzistka ma już na koncie siedem bezpiecznych startów i lądowań. Dopracowany Starship miałby być w stanie odbyć marsjański lot już w 2026 roku. 

Pewne jest jedno. Chętnych nie zabraknie. Mimo że astronauci nadal nie zarabiają milionów - NASA płaci dziś swoim astronautom najwyżej 117 tys. dolarów rocznie, czyli nieco mniej niż w czasach Apollo, kandydatów do lotów w kosmos jest więcej niż kiedykolwiek. Podczas ostatniej amerykańskiej rekrutacji do programu kosmicznego w 2016 roku zgłosiło się 18,3 tys. chętnych. Przyjęto siedmiu mężczyzn i pięć kobiet. Europejska Agencja Kosmiczna pierwszą od dekady rekrutację rozpoczęła w kwietniu. Do 28 maja będzie przyjmować zgłoszenia z wszystkich krajów członkowskich. Po raz pierwszy w historii także z Polski. 

Droga w kosmos będzie dla nich długa i trudna. Ale sam Collins raczej nie wątpił, że jest warta poświęceń. "Mogę czuć, że jestem tą samą osobą, którą byłem, ale wiem też, że jestem inny od pozostałych ludzi"- pisał w swojej wydanej w 1972 r. autobiografii "Niosąc ogień - podróże astronauty" (wydanej w języku polskim w 2019 roku). "Byłem w miejscach i robiłem rzeczy, w które ludzie po prostu by nie uwierzyli".

Z drugiej strony przyznawał, że nawet na orbicie Księżyca tęsknił za domem. "Nie budzę się co rano myśląc 'Apollo 11, bla bla bla'" - wspominał w 50 lat po misji. "Normalnie nie myślę o tym zupełnie przez miesiąc czy dwa, ale kiedy już sobie o tym przypominam, wszystko wraca do mnie z jasnością, której nigdy bym nie przewidział".

"Byłbym kłamcą albo głupcem, gdybym powiedział, że miałem najlepsze miejsce podczas tej misji" - wspominał w wywiadzie udzielonym dwa lata temu dziennikowi "New York Times". 

Przynajmniej dla niego najlepszą częścią podróży był powrót.