Nina Nowakowska, Interia: pana książka przenosi nas w czasie dokładnie do 2141 roku, ale miałam wrażenie, że pomimo wizji wielkiego progresu - łącznie z koloniami ludzi na Marsie - opowiada o bardzo współczesnych problemach, takich jak zmiany klimatu, pandemia, czy nawet rosyjsko-ukraiński konflikt. Czy sądzi pan, że będziemy się z nimi mierzyć również w kolejnym wieku, czy to raczej opowieść o nas tutaj - tyle, że w nieco innej scenerii?
Max Kidruk, ukraiński pisarz: Moim zdaniem każda książka science-fiction tak naprawdę opowiada o teraźniejszości. Dodaje się inne otoczenie i nieco dekoracji, które przypominają “przyszłość", ale zawsze chodzi o to, co jest tu i teraz. Cała seria “Nowe wieki ciemne" mówi o tym, że ludzkość jako gatunek się nie zmienia, nieważne jak rozwinięta jest nasza cywilizacja i jakie mamy technologie. Nawet jeśli staniemy się gatunkiem multiplanetarnym, to nic w nas nie zmieni - nadal pozostaniemy chciwi, terytorialni itd. Cała seria jest właściwie o tym.
Czytając “Kolonię" odniosłam wrażenie, że przedstawione przez pana mechanizmy kolonizacji jako takiej, również wydają się znajome. Mam na myśli wykorzystywanie ludzi jako taniej siły roboczej i stracona pozycja osób, które zamieszkują kolonię względem obszaru, z którego wywodzą się kolonizatorzy.
- Cóż, nie do końca. Kiedy mówimy o procesach kolonizacji na Ziemi, zawsze w grę wchodzą jakieś inne narody czy społeczności. Są kolonizatorzy i uciskani. Na Marsie przedstawiłem nieco inny rodzaj kolonizacji. Jak wiadomo, nie istnieje tam żadna rdzenna społeczność, żadni Marsjanie.
A jednak roztacza pan wizję pracy w quasi-niewolniczych warunkach, robienia z ludzi, którzy urodzili się na Marsie, taniej siły roboczej. To klimat rodem z europejskich kolonii minionych wieków.
- To jest kolejny ważny aspekt mojej książki, wokół którego kręci się konflikt bohaterów zamieszkujących Marsa. Jest to w pewien sposób “naturalny konflikt". Chodzi mi o to, że jako autor nie musiałem wymyślać niczego wyjątkowego, żeby go urealnić. Konflikt zachodzi między superspecjalistami, którzy pochodzą z Ziemi, a ludźmi, którzy już urodzili się na Marsie. Ci drudzy dorastali w warunkach słabej marsjańskiej grawitacji, przez co w ich organizmach zaszły morfologiczne zmiany: mają słabsze serca i cieńsze kości. Ich system odpornościowy wykształcał się w bardzo sterylnych warunkach. Przez wzgląd na to wszystko nie są zdolni do funkcjonowania na Ziemi.
Na Ziemi mamy więc dużo zdrowszych, lepiej wyedukowanych i wykwalifikowanych ludzi, cieszących się lepszą kondycją psychiczną, którzy mają większe zasoby i więcej pieniędzy. Jednocześnie zaś ci, którzy urodzili się już na Marsie są tymi samymi ludźmi, ale gorzej wykształconymi, bez takiej ilości zasobów i pieniędzy. Są zmuszani do ciężkiej, niemal niewolniczej harówki, wykonując fizyczną, niewymagającą kwalifikacji pracę. To nie jest stabilny system, ponieważ ci, którzy żyją na Ziemi, mogą przylecieć na Marsa żeby trochę popracować, zarobić mnóstwo pieniędzy i wrócić. Jest też telomid, lek, który ogranicza negatywne skutki promieniowania, ale przy okazji wydłuża życie. Wrócą więc na Ziemię bogatsi, młodsi i piękniejsi. Ci, którzy urodzili się na Marsie są skazani, żeby zostać tam na zawsze. Na tym polega cała tragedia. To nie była łatwa książka do napisania. Z tyłu umieściłem nawet bibliografię ze wszystkimi pozycjami, z jakich korzystałem przy pracy nad nią, ale kwestia konfliktu na Marsie była akurat prosta. Wydała mi się czymś naturalnym.
Kiedy sama zastanawiałam się nad kolonizacją kosmosu zazwyczaj wyobrażałam sobie odwrotny scenariusz - że superbogacze pod wodzą Elona Muska, udadzą się na Marsa, gdzie będą wieść bardzo komfortowe życie, a cała reszta zostanie tutaj, próbując radzić sobie ze skutkami zmian klimatu, za które w większości odpowiada ten 1 procent możnych. W pana książce jest zupełnie na odwrót, ponieważ to ludzie zamieszkujący Ziemię są na wygranej pozycji. Skąd się bierze pana intuicja w tym aspekcie?
- Tutaj musimy rozróżnić mnie, jako pisarza fantastyki naukowej i mnie, jako człowieka. Jako pisarz fantastyki naukowej napisałem opasłe tomiszcze o marsjańskiej kolonii, której liczebność przekracza ponad 100 tys. mieszkańców, niemal uniezależniła się od Ziemi itd. Jednak jako człowiek nie wierzę, że ludzie jako gatunek będą w stanie zasiedlić jakąkolwiek inną planetę niż Ziemia.
Dlaczego?
- Jest wiele powodów. Po pierwsze: szkodliwe promieniowanie. W mojej książce sprawę załatwia telomid, ale to jest fikcja i prawdopodobnie coś podobnego nigdy nie powstanie. Po drugie: słaba grawitacja i to jest prawdziwy problem, z którym nie można sobie poradzić. Do tego dochodzi również kwestia braku zasobów itd. Jednak głównym powodem, dla którego nigdy nie będziemy mieć rozwiniętych siedlisk na Marsie, jest ekonomia. Nie ma tam absolutnie niczego, co moglibyśmy wydobywać, przerabiać i rozwijać taniej niż na Ziemi.
Wierzę, że na pewnym etapie historii ludzkości będą ludzie na Marsie. Wydaje mi się jednak, że ta obecność ograniczy się do naukowców na stacjach badawczych - na kształt tego, co funkcjonuje obecnie na Antarktydzie. Mam więc na myśli niewielkie stacje, całkowicie zależne od zasobów pochodzących z Ziemi. Wiem, że to może brzmieć dziwnie, jak na faceta, który niedawno napisał 1000-stronicową opowieść o kolonizacji Marsa, ale musimy zdawać sobie sprawę, że to jest fikcja. Realistyczna, ale fikcja.
Wspomniał pan o długości książki. W przypadku polskiego wydania to dokładnie 1095 stron. Jak wygląda praca nad tak długim dziełem?
- Przede wszystkim trzeba mieć gotową, dobrze przemyślaną historię na długo przed rozpoczęciem pisania. Na moją serię będą składać się cztery książki. Byłby samobójstwem porwać się na sagę, liczącą 4000 stron, bez wizji tego, jak się zakończy. Dla mnie coś takiego byłoby po prostu złą literaturą i brakiem szacunku do czytelników. Skoro jako pisarz nie umiem odpowiedzieć sobie jednym zdaniem na pytanie “o czym jest ta książka?", to znaczy, że nie warto zaczynać pisania. Ja przygotowałem ramy mojej opowieści, na długo przed zaczęciem pisania. Pozwolę sobie na szczerość: to jest dopiero wstęp do znacznie większej historii. Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, gdyż mówimy o ponad 1000 stronach, ale czuję, że dopiero rozstawiłem figury na szachownicy. Obecnie kończę drugi tom serii, gdzie wszystko zaczyna się walić, a figury zaczynają się poruszać.
Wróćmy jeszcze na moment do pierwszego tomu. Jednym z jego istotnych wątków jest pandemia clovis, która poniekąd przywołuje na myśl pandemię COVID-19. Czy to była pana inspiracja?
- Nie do końca. Pisałem tę książkę niemal trzy lata, a zacząłem ją wymyślać jeszcze pięć lat wcześniej. Wówczas zbierałem informacje, rozbudowywałem historię, tworzyłem całą strukturę. Wątek pandemiczny powstał na długo przed wybuchem covidu, także to podobieństwo jest raczej zbiegiem okoliczności. Nie żebym był jakimś prorokiem - po prostu wiem, jak działają dane mechanizmy. Jeśli chodzi o samą pandemię, to była ona kierunkiem, w jaki zmierzał wówczas świat. Składały się na to zmiany klimatu, deforestacja, wymuszone migracje wielu gatunków zwierząt. Z tych samych powodów, które właśnie wymieniłem, będziemy mieć więcej pandemii w przyszłości.
Mówi pan o latach pracy nad pierwszym tomem "Nowych wieków ciemnych". Drugi jest niemal skończony, ale zostały jeszcze kolejne dwa. Zastanawiam się nad pana strategią - praca nad całą sagą prawdopodobnie zajmie co najmniej dekadę. Czy nie jest to dosyć ryzykowne, postawić 10 lat swojego życia na projekt, który z różnych powodów może nie wypalić?
- Myślę o tym cały czas. Nawet bez pełnoskalowej rosyjskiej inwazji to i tak był ryzykowny projekt. To więcej niż 10 lat mojej kariery, ale jestem pewien, że - nieważne jak dobra lub zła będzie - ta seria będzie moim opus magnum. Jednocześnie jestem także czytelnikiem i podczas swojej pisarskiej kariery zrozumiałem, że nie powinienem myśleć o publiczności, ani o żadnym innym czytelniku, poza sobą samym. Sądzę, że powinienem pisać takie książki, jakie sam pragnąłbym przeczytać - nawet jeśli oznacza to sagę na 4000 stron.
Teraz łatwiej mi o tym mówić, bo sprzedaliśmy już 58 000 egzemplarzy w Ukrainie. Obecnie książka po raz pierwszy wchodzi na polski rynek, mamy też umowę na Węgrzech i w kilku innych krajach. Pierwsza edycja ukazała się w Ukrainie 1 stycznia 2023 r., a przygotowywaliśmy ją jesienią 2022 r. To były naprawdę mroczne czasy i one trwają, ale wówczas nie mieliśmy wielu systemów obrony przeciwlotniczej ani przeciwrakietowej. Rosjanie bombardowali naszą infrastrukturę energetyczną na potęgę, były totalne blackouty. Pamiętam listopad 2022 r. Nasze wydawnictwo znajduje się w mieście Równe w zachodniej części Ukrainy, a moja wydawczyni przebywała wówczas w Kijowie i były takie dni, że po prostu nie mogłem się z nią skontaktować. Nie było światła, nie było internetu, a my w tamtym momencie szykowaliśmy książkę do wydania w Ukrainie. Wtedy nie było mi do śmiechu. Teraz łatwiej mi mówić o tym wszystkim, bo daliśmy radę, zrobiliśmy to. Wówczas było bardzo ryzykownie i stresująco.
Próbuję przez to wszystko powiedzieć, że pisarz zawsze musi słuchać siebie i nie zwracać uwagi na głosy z zewnątrz, nieważne do kogo należą. One po prostu nie mają znaczenia. Ja jako czytelnik uwielbiam wielkie, rozbudowane historie, jak "Pieśń lodu i ognia" George'a R.R. Martina. Ja jej nie czytałem, ja nią żyłem. I obecnie staram się stworzyć coś podobnego. Nie mówię, że jestem Georgem R.R. Martinem, ale staram się najlepiej, jak tylko potrafię.
Wspomniał pan o pracy nad wydaniem książki w trakcie wojny. W “Kolonii" również wielokrotnie pojawia się wątek rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Czy pomysł na ten aspekt historii pojawił się przed początkiem pełnoskalowej rosyjskiej inwazji?
- Ta książka w około 90 proc. była gotowa przed pełnoskalową inwazją, także pomysł na włączenie w historię trwającego konfliktu między Rosją a Ukrainą znalazł się w niej na długo przed tymi wydarzeniami. Moim celem było uczynienie tej książki tak realistycznej, jak to możliwe, napisałem więc kilka rozdziałów o Ukrainie, m.in. o obwodzie charkowskim, który funkcjonuje obecnie jako “szara strefa" między oboma krajami. Jeszcze przed pełnoskalową inwazją wracałem do tych fragmentów, dopracowywałem je i myślałem: “to nie brzmi dobrze". Oczywiście są realistyczne, ale kiedy redagowałem je w tamtym czasie, miałem wrażenie, że czytelnikom mogą się nie spodobać, że mogę zostać przez nie scancelowany.
Byłem nawet gotowy do tego, żeby napisać je od nowa - nieco złagodzić ich ton, sprawić, żeby były bardziej proukraińskie i patriotyczne. Byłem gotowy to zrobić, ponieważ sam spoglądałem z niepokojem na mroczny klimat świata, który tworzyłem. Jednak potem wydarzył się 24 lutego i zrozumiałem, że moje najczarniejsze wizje były gorsze, niż to, co wówczas miało miejsce. Ostatecznie zostawiłem te rozdziały i, jak się okazało, nie miało to większego znaczenia. Nadal pojawiają się ludzie, którzy wystawiają tej książce jedną na pięć gwiazdek na goodread.com, ponieważ pojawiają się w niej Rosjanie oraz przez wzgląd na to, co napisałem o przyszłości wschodnich ukraińskich obwodów. To jednak nie ma dla mnie znaczenia, bo moim celem nie jest zabawianie czytelników, ale przedstawienie im najbardziej realistycznej wizji przyszłości. Chodzi o ostrzeganie. Jestem pewien, że Rosjanie nie wyparują i będziemy borykać się z tym problemem jeszcze przez kolejne dekady.
Jak pana rodzinne Równe zmieniło się na przestrzeni trzech lat pełnoskalowej wojny?
- Moje doświadczenie życia w Równem nie jest reprezentatywne dla większości mieszkańców Ukrainy, ponieważ to zachodni region. Ukraina jest naprawdę gigantyczna, a Równe od linii frontu dzieli niemal 1000 kilometrów. Jest więc relatywnie bezpiecznie - tak, jak może być dziś w Ukrainie. Zdarzyło się kilka ostrzałów rakietowych na okoliczne stacje. Najbardziej widoczną zmianą są jednak wewnętrzni uchodźcy, którzy opuścili swoje zniszczone domy i przybyli tutaj. Z pozytywnego punktu widzenia, ożywiają oni ekonomię miasta - otworzyło się mnóstwo nowych sklepów, restauracji, z których wiele przeniosło się tu z Charkowa. Zupełnie inny klimat panuje w miastach położonych bliżej linii frontu. W Kijowie nie jest już tak wesoło, nie mówiąc już o Charkowie, Zaporożu, czy Dnieprze.
A jak pan się zmienił przez ten czas?
- Nie sposób pozostać tym samym człowiekiem, kiedy wstajesz, włączasz wiadomości i widzisz sześcioletnią dziewczynkę rozerwaną przez rakietę. To było jakieś pół roku temu. Jeśli kogoś takie rzeczy nie zmieniają, to jest albo zwierzęciem albo kamieniem. Gdy obudziłem się rankiem 24 lutego 2022 r. myślałem, że moja kariera się skończyła. Nie jestem już ani pisarzem, ani wydawcą. Pomyślałem sobie, że jestem tu i teraz, rzeczywistość się zmieniła i nie ma w niej miejsca na książki, a zwłaszcza na fantastykę. To było trudne, nie wiedziałem, co mam zrobić. Moja żona zarządzała wówczas w Równem organizacją pozarządową, zajmującą się szpitalami dziecięcymi. Kiedy doszło do pełnoskalowej inwazji wszyscy jej partnerzy natychmiast zaangażowali się w pomoc uchodźcom, żołnierzom, szpitalom polowym itd. Przez kilka tygodni, może nawet miesięcy, byłem po prostu kierowcą, dowożącym leki i produkty do szpitali. Ale życie biegło dalej i w ciągu kilku miesięcy kraj zaczął się odradzać - i tak samo rynek książki.
Rozmawialiśmy o tym wiele z moją żoną, która była bardzo wspierająca. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę nadal być pisarzem, muszę się przystosować. Od tego miejsca nadal była długa droga do punktu, w którym zgodziłem się kontynuować pracę nad wydaniem książki w czasie wojny. Myślałem wówczas, że nikt nie będzie ich czytał, a tym bardziej nikt ich nie kupi. Mówimy o książce, liczącej 1000 stron, która jest początkiem wielkiej serii. Ostatecznie jednak przekonała mnie i zgodziłem się wydać książkę w Ukrainie wczesną jesienią 2022 r. To był czas dotkliwych bombardowań i blackoutów, więc zaczęliśmy przygotowywać się do jej wydania w najgorszym możliwym czasie. Zgromadziliśmy wszystkie oszczędności, których akurat wystarczyło na wydrukowanie pierwszych 12000 kopii “Kolonii". Bez światła, bez ogrzewania, nie wiedząc, czy Ukraina będzie jeszcze istnieć w 2023 r., nie wiedząc czy będzie internet, za pomocą którego ogłosimy wydanie książki, ani poczta, która pomoże ją rozprowadzić. To było po prostu szalone. Spodziewałem się, że skończymy z tonami nowych książek i okrągłym zerem na koncie. W listopadzie 2022 r. ruszyliśmy jednak z przedsprzedażą i w ciągu trzech tygodni mieliśmy już 6000 zamówień. Dostaliśmy taki zastrzyk gotówki, że byliśmy w stanie pokryć wszystkie konieczne wydatki na magazyny, papier, druk itd.
Czy po rozpoczęciu pełnoskalowej agresji czuł pan jakiś rodzaj zobowiązania jako ukraiński pisarz?
- Nie. Myślę, że to by było bardzo patetyczne.Ta inwazja uzmysłowiła mi, że literatura zawiodła, a kultura nic nie znaczy. Kultura nie zagwarantuje, że twój sąsiad nie obudzi się któregoś dnia i nie postanowi cię zabić. Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć, ludzie nadal potrzebują książek. To dobra rozrywka, mogą nas zaciekawić, zauroczyć, poruszyć - to jest okej. Książki są dobre i chciałbym, żeby polscy czytelnicy poznali moje. Nie powinniśmy jednak oczekiwać od kultury czegoś, co nie jest jej zadaniem. W skali globalnej ona nic nie znaczy. Tak właśnie zmieniła mnie pełnoskalowa inwazja.
Rozważał pan pójście na front?
- To dość osobiste, ale mam problemy zdrowotne. Dwadzieścia lat temu przeszedłem dwie operacje serca. Właściwie dlatego jestem teraz tutaj, bo inni mężczyźni nie mogą wyjechać z kraju. To nie jest fajna historia, ale dzięki temu jestem tu, gdzie jestem i robię to, co robię. Odbyliśmy z książką trzy trasy - jedną po Ukrainie i dwie po Europie. Cały dochód z tych tras przekazaliśmy armii. To było ponad 2 mln hrywien (ponad 179 tys. 314 zł - red.), które zostały przeznaczone na zakup dronów FPV. To dało mi pewne poczucie celu; mogłem w taki sposób wyświadczyć jakąś pomoc.
Rozmawialiśmy o tym, że praca nad "Nowymi wiekami ciemnymi" zajmie panu przynajmniej dekadę. Czy wybiega pan w przyszłość do jakiś kolejnych projektów?
- Oczywiście, mam kilka pomysłów. Przechodzę jednak przez bardzo skomplikowane doświadczenia w moim życiu prywatnym i rodzinnym. Jestem pewien, że przez najbliższe 10 lat będę pisał tylko sagę, ale nadal przychodzą mi do głowy różne pomysły, które notuję. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a ja będę żył, nie zabije mnie jakaś rosyjska rakieta, wiem, że nadal będę pisał. Nie wiem jeszcze co, ale po skończeniu “Nowych wieków ciemnych" nadal chcę pisać.