Jej życie to gotowy scenariusz na film fabularny i aż dziwne, że żaden z filmowców nie pokusił się o to, by go nakręcić. Historia outsiderki ze słynnego, artystycznego rodu, która wyjeżdża na odludzie, do puszczy, by żyć po swojemu i realizować wielką pasję. A do tego poznaje tam miłość swojego życia. Czy trzeba jeszcze czegoś więcej?
Simona Kossak miała zwyczaj podkreślać, że jest z "tych" Kossaków, choć uciekła z rodzinnej Kossakówki, gdzie indziej szukać szczęścia. Była córką malarza Jerzego Kossaka, wnuczką Wojciecha Kossaka i prawnuczką Juliusza Kossaka, artystów, którzy zapisali się w historii polskiego malarstwa jako twórcy monumentalnych obrazów batalistycznych i historycznych. (Któż nie zna "Bitwy pod Racławicami" czy "Olszynki Grochowskiej"?). Była również bratanicą wspaniałej poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej oraz zdolnej pisarki Magdaleny Samozwaniec.
Sama jednak o zgrozo, nie dość, że nie urodziła się chłopcem, na którego czekali rodzice, to jeszcze nie miała żadnego artystycznego talentu. To dlatego matka faworyzowała jej starszą siostrę Glorię Kossak, która okazała się nie tylko zdolną malarką, ale i poetką. Młodsza córka wybrała zupełnie inną drogę. I to o niej opowiada niezwykły dokument Natalii Korynckiej - Gruz zatytułowany po prostu "Simona", który właśnie trafił do kin. A czyni to z pomocą dwóch bliskich Simonie kobiet - siostrzenicy, Joanny Kossak i jej córki Idy Matysek, która została spadkobierczynią dorobku życia ciotecznej babki.
Ida na stałe mieszka w Finlandii, przyjechała do Białowieży, właśnie po to, by uporządkować to, co dostała w spadku. Tysiące wspaniałych zdjęć autorstwa Lecha Wilczka, uznanego fotografa i partnera Simony, sterty zapisków, książek. W Białowieży Ida spotkała ludzi, którzy pamiętali Simonę z różnych okresów jej życia. Opowiadają o niej w dokumencie Korynckiej-Gruz. Słucha się tych opowieści z otwartymi ustami, także dlatego, że bohaterami tych najciekawszych, są nie ludzie, lecz zwierzęta.
Simona Kossak poświęciła im swoje całe życie. Ona sama obruszyłaby się zapewne na słowo "poświęciła". Miłość do zwierząt, była bowiem tym, co ją definiowało.
Z wykształcenia biolog, z zamiłowania leśnik Simona Kossak wśród najbliższych od dziecka miała status ekscentryczki. Zamiast malować albo pisać wiersze, jak najsłynniejsi przedstawiciele jej rodu, od najmłodszych lat znosiła do Kossakówki chore jeże, ptaki z przetrąconymi skrzydłami. Jerzy Kossak, malarz kojarzony najbardziej z obrazami wojen, pozwalał jej na to, choć matka stukała się w czoło. Miała wyrosnąć na damę, a w jej pokoju zawsze cuchnęło zwierzęcymi kupkami lub w najlepszym wypadku pokarmem dla ptaków.
Nie dość, że wolała zwierzęta od ludzi i nie miała talentu do pędzla, (choć powinna mieć go w genach), to w dodatku urodziła się z rozszczepionym podniebieniem i krzywicą. To był wojenny czas, (1943 rok), i być może złe odżywianie matki dało znać o sobie. Utalentowana i do tego urodziwa starsza Gloria patrzyła na nią z pogardą, nierzadko czyniąc ją obiektem bolesnych żartów i kpin. Mimo to Simona postanowiła udowodnić rodzinie, że też jest coś warta.
Z sukcesem zdała na Wydział Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Jagiellońskiego. Okazała się studentką nieprzeciętną. Nagle też znalazła się wśród ludzi, zyskała wielu przyjaciół, odżyła, po latach spędzonych w domu, w którym czuła się obco. Udowodniła nieprawdziwość teorii, że "dzieci i ryby nie mają głosu". Podczas badań zanurzyła ukryty w prezerwatywie mikrofon do akwarium z wodą. Usłyszała język ryb i napisała o tym pracę swoją magisterską. Przyszła profesor nauk leśnych w pracy naukowej zajmowała się między innymi ekologią behawioralną ssaków. Sama siebie określała mianem zoopsychologa, czyli psychologa zwierząt.
Joanna Kossak, córka Glorii, mówi, że jej matka bywała okrutna dla siostry, ale status "utalentowanej" sprawiał, że babka zawsze brała jej stronę. Cały artystyczny Kraków opowiadał sobie o tym, jak wraz ze znajomym, wycięli jej "numer", który Joanna nazwała "pierwszym zabiciem Simony". Był to paskudny zakład między siostrą, Glorią a wspomnianym mężczyzną. Starsza siostra, od wczesnej młodości uzależniona od alkoholu, założyła się z nim o skrzynkę wódki, że nie zdoła rozkochać w sobie Simony. Najokrutniejsze było to, że ów zakład usankcjonowała matka sióstr. Po wielu miesiącach zabiegów (doszło do tego, że mężczyzna oświadczył się Simonie i wybrał się prosić o jej rękę z kwiatami i pierścionkiem), udało mu się sprawić, że dziewczyna uwierzyła w jego uczucie i odwzajemniła je. Zakład oczywiście wygrał i jak gdyby nigdy nic o wszystkim opowiedział Simonie, podczas zorganizowanej z tej okazji przez Glorię imprezy. A potem ją zwyczajnie rzucił.
Wówczas coś pękło w Simonie. Nie słuchając znajomych, którzy namawiali ją na asystenturę na Uniwersytecie Jagiellońskim, spakowała się i wyjechała do odległej Białowieży, gdzie w Zakładzie Badania Ssaków, właśnie szukano pracownika.
To było kompletne pustkowie. Jak opowiada Simona w zachowanych wspomnieniach, najpierw musiała znaleźć mieszkanie. Ktoś powiedział jej o pustej leśniczówce w lesie, zwanej "Dziedzinką". Była sroga zima, jaka w latach 70. były rzeczą zwyczajną. Wraz ze znajomym pojechali saniami obejrzeć ten przybytek.
- Było już na wpół ciemno, gdy na śniegu po raz pierwszy w życiu zobaczyłam pięknego żubra. Potem podjechaliśmy pod leśniczówkę i gdy tylko otworzyłam drzwi, od razu wiedziałam, że to będzie mój dom - wspomina.
"Dom" pachniał stęchlizną, bo od lat nikt w nim nie mieszkał i o niego nie dbał, miał dziury w podłodze, nie było w nim też prądu. Nic nie było jednak w stanie jej zniechęcić. Tyle że z czasem okazało się, że od dawna starał się o niego też znany fotograf i plastyk z Warszawy, Lech Wilczek. I także zgodę na nie dostał.
Żadne z nich nie było zachwycone towarzystwem, ale szybko doszli do wniosku, że dom jest na tyle duży, że można go podzielić na dwie części i każde będzie miało swoją. Na początku nie przepadali za sobą - drobniutka, młodsza od Lecha o kilkanaście lat Simona, zaskakiwała buńczucznością. Piła piwo pod sklepem, jeździła na motorowerze w czapce pilotce na głowie, co dla niego było dość ekstrawaganckie. Nawet zwrócono jej uwagę, że pracownicy naukowej picie piwa na dworze nie przystoi.
Nietrudno się domyślać, że z czasem Lecha z Simoną połączyła miłość. Nie tylko do zwierząt. Pewnego dnia on wziął piłę i wyciął otwór, który pozwolił połączyć również z sobą oba mieszkania. Zostali najbardziej niezwykłą parą tamtych czasów. Przeżyli wspólnie 36 lat, aż do śmierci Simony. Dzięki Lechowi powstała ogromna ilość niezwykłych fotografii Simony ze zwierzętami i zarazem dokument ich wspólnego życia w leśniczówce. W filmie Natalii Korynckiej-Gruz można zobaczyć wiele z nich.
Na początku spalili płot, by się ogrzać, bo oprócz wody brakowało także ogrzewania i światła. Były za to lampy naftowe, co Simona uznała za "romantyczne". Z czasem na okres letni zaczęła dołączać nawet matka wraz z wozem mebli i obrazów z Kossakówki. W Dziedzince, gdzie pień drzewa udawał stół, a ogromna locha dzika zwana Żabką jadła chleb wespół z Simoną robiły wrażenie, jakby nagle spadły z nieba.
Po wyjeździe matka zażyczy sobie, by wszystko wróciło do Kossakówki, ale najpierw przez dwa lata córka robiącą profesurę, była jej służącą, gosposią i źródłem utrzymania w jednym. "W nagrodę" tuż przed śmiercią z nieznanych nikomu powodów, zdążyła ją jeszcze wydziedziczyć.
Joanna Kossak nazywa ten postępek "drugim zabiciem Simony". Ona sama wraz z Idą w Dziedzince czuła się o wiele lepiej niż we własnym domu. Czuła i ciepła Simona, dawała jej to, czego nigdy nie dostała od matki.
- Gromadzenie przez nas "dzikiego inwentarza" zaczęło się chyba od chorej sowy, ze złamanym skrzydłem. Potem przywieźli nam drugą, Z czasem rozeszło się po wsi, że w Puszczy Białowieskiej mieszka para, która przygarnia "nieudane" zwierzęta i zaczęto nam je znosić - wspomina w zachowanym nagraniu Simona.
Najsłynniejszy był chyba kruk Korasek, opisywany przez przyjaciół pary jako "paskudne ptaszydło" przez wszystkich nielubiane, tolerujące jedynie parę właścicieli, ze szczególnym wskazaniem na Simonę. Zabawa jej długimi warkoczami, jakie nosiła przez lata, była jego ulubioną czynnością. Potrafił "wyżreć" wielką dziurę w siodełku motocykla, zrzucać dzieciom bereciki z głów, a nawet kraść z kieszeni kurtek ukraść portfele robotnikom, co wymagało szczególnych zdolności. Przynosił je potem Simonie, która chodziła po wsi, szukając właścicieli. W końcu w okolicy zaczęły krążyć opowieści o wielkim ptaszysku, które napada na ludzi.
Imiona zwierzęta wybierały sobie same - w zależności od gestów, jakie wykonywały, czy dźwięków, jakie wydawały, "przydzielano" im je. Jak choćby oślicy Hepuni, która miała zwyczaj parskać dźwiękiem:"hep, hep".
Rekordzistką była hodowana przez Simonkę od urodzenia locha dzika, (wzięta z zoo, nie z lasu) zwana Żabką, co gdy osiągnęła nader słuszne wymiary i wagę, brzmiało dość zabawnie. "Zarabiała" na swoje utrzymanie ryjąc w kolejnych ogródkach, wyjadając szkodniki i spulchniając ziemię, dzięki czemu warzywa uprawiane przez Simonę były najdorodniejsze w okolicy. Zdjęcia, na których Żabka wraz z ogromnym psiakiem śpi na wersalce, a jej pani na dywanie, mogą jednak zaskakiwać. Poza tym po mieszkaniu i podwórku wędrowały okoliczne i "domowe" sarny, jeże, lisy czy zwyczajne kury.
Z niektórymi zwierzętami Simona nawiązywała szczególną więź emocjonalną. Jak choćby z młodymi łosiami - Pepsi i Cola, które straciły matkę. Na fotografiach widzimy, jak karmi sieroty mlekiem ze szklanych butelek po Coca-Coli. Traktowała je jak matka ukochane dzieci. Po śmierci Agaty - rysiczki, która była jej wyjątkowo bliska, Simona przechodziła prawdziwą żałobę, jak po śmierci ukochanego dziecka. Zerwała kontakt z otoczeniem, wywołując nawet poważny kryzys w swoim związku z Lechem.
Opiekując się zwierzętami, Simona nieustannie prowadziła badania. Zauważyła, że człowiek to takie zwierzę, które nie chce dostrzec żadnego podobieństwa do innych stworzeń, i siebie na piedestale. Od tego momentu do końca życia robiła wszystko, by zasypywać, przepaść dzielącą człowieka i zwierzęta. Podkreślała, że zwierzęta nas, ludzi, z którymi łączy ich więź, traktują jak jednego spośród nich. W gawędach radiowych, które przyniosły jej wielką popularność, nieustannie podkreślała, że musimy nauczyć się z nimi współżyć także na ich, nie tylko naszych zasadach.
- Powinniśmy przyjąć do wiadomości, że ziemia nie jest naszą własnością. My jesteśmy współlokatorami i możemy w sposób nie bardzo kosztowny dla nas samych, ograniczyć nasze apetyty i pozwolić tym innym istotom żyć - napisała w "Sadze Puszczy Białowieskiej", jednej z wielu swoich książek. Od tej najbardziej chyba znanej myśli biolożki, zaczyna się zresztą dokument Natalii Korynckiej-Gruz "Simona".
Za sprawą ogromnej wiedzy i empatii, jaką była obdarzona, przewidziała problemy, z którymi dziś się zmagamy - fakt wyginięcia wielu gatunków zwierząt, masowe zanieczyszczenia rzek powodujące ich wymieranie, a wreszcie pod koniec niedługiego życia, (zmarła w 2007 roku, w wieku 63 lat) zwracała też uwagę na gwałtowny wzrost temperatur jako wynik nierozważnych działań człowieka.
O dziwo, miała jednak Simona wrogów w środowisku naukowym. Popadła w konflikt z Zakładem Badań Ssaków, w którym pracowała. Uznano ją za "oszołomkę", gdy usunęła potrzaski na zwierzęta rozstawione w lesie, używane do łapania zwierząt dla założenia im obroży telemetrycznych. Naukowcy oskarżyli ją o kradzież pomocy naukowych, zarzucili blokowanie badań.
Kiedy chodziło o łamanie praw zwierząt, nie szła na żadne kompromisy.
Simona Kossak całym swoim niezwykłym życiem udowadniała słuszność poglądów, które głosiła. Na każdym kroku pokazywała, że relacja ze zwierzętami może być bardzo silna i czerpać radość z tego mogą obie strony. W pewnym momencie zdała sobie jednak sprawę z tego, że lepiej rozumie - z wzajemnością - zwierzęta i świat natury, niż ludzi.
- Znam tak dobrze mowę zwierząt, że należałoby mnie spalić w lesie, jako czarownicę - powiedziała kiedyś.
Wspomniane gawędy Simony o zwierzętach, które prezentowała już jako profesor na antenie Polskiego Radia Białystok pod nazwą "Dlaczego w trawie piszczy" przyniosły jej ogólnopolską sławę. Słuchano ich z zapartym tchem. Czekano na nie jak spotkanie z istotą obdarzoną wiedzą tajemną, trudno o drugiego popularyzatorka nauki, który posiadłby równy jej dar opowiadania. Za osobę wyjątkową uchodziła nie tylko w środowisku przyrodników. Nie umiała jej docenić jedynie własna rodzina.
"Utalentowana" starsza siostra w popadła w alkoholizm tak głęboki, że jej córka, Joanna Kossak, musiała patrzeć jak matka wynosi z Kossakówki najcenniejsze, rodzinne pamiątki, by zdobyć pieniądze na wódkę.
Najgorsze jednak wydarzyło się gdy młodszy syn Joanny, (brat Idy) ciężko zachorował. Sama będąca naukowcem Simona, nie mogła pojąć, dlaczego jej siostrzenica zabiera go z akademickiego szpitala, w którym leżał bliski śmierci, by zawieźć na wizytę do człowieka, zajmującego się medycyną niekonwencjonalną. Może łut szczęścia, przypadek, a może nieznana medykom metoda leczenia sprawiły jednak, że to on właśnie zdołał chłopca uratować. Wcześniej jednak zrozpaczona, rozdarta między chorym synem i urażoną Simoną Joanna, wbrew własnym uczuciom, ucięła z nią kontakt.
Jak się miało później okazać, na zawsze. Żadna z kobiet nie była zdolna odnowić tak bliskich przez lata relacji. Ból w oczach Joanny, gdy opowiada o tym w dokumencie mówi wszystko. Trzecie zabicie Simony zostawiło niezaleczoną ranę. Gdy sześć lat później umierała na nowotwór nie było przy niej rodziny. Joanna z Idą, dzięki uczynieniu tej ostatniej spadkobierczynią, za sprawą zdjęć, albumów i wspomnień, nadrabiają teraz stracony czas.
Był jednak przy Simonie do końca, niemal mieszkający w szpitalu przez ostatnie tygodnie jej życia, Lech Wilczek. Ukochany mężczyzna. Trzy lata po jej odejściu opublikował "Spotkanie z Simoną Kossak" wspaniały, wypełniony zdjęciami i wspomnieniami z czasów "Dziedzinkowych" album, poświęcony pamięci kobiety swojego życia.
Stworzona przez Simonę Dziedzinka stała się miejscem kultowym, przyciągającym m.in. dyrektorów europejskich ogrodów zoologicznych. Przyjeżdżali, żeby zobaczyć, jak żyje, w niezwykłym kontakcie z naturą, najpierw młoda kobieta, potem dojrzała profesor nauk leśnych, która wybrała życie wśród zwierząt. Po jej śmierci mieszkańcy Podlasia nie zapomnieli o swojej Simonie. Dzięki ich staraniom w 2021 osada Dziedzinka w Puszczy Białowieskiej oficjalnie została uznana za zabytek.
Simona Kossak znacznie wyprzedziła czasy, w jakich żyła. Była jedną z pierwszych osób na świecie, która mówiła i pisała o tym, że zwierzę również ma prawo do szczęścia i bezpieczeństwa, nie tylko człowiek. Głośno i dobitnie mówi się o tym dopiero od niedawna.