Reklama

Prezydent Nixon sprawiał wrażenie wyjątkowo ponurego. Ale też przemówienie, które miał odczytać amerykańskim telewidzom, było przytłaczające. Był 21 lipca 1969 roku. Pierwsze lądowanie na Księżycu poszło dramatycznie źle. 

"Los postanowił, że ludzie, którzy udali się na Księżyc, aby w spokoju badać sytuację, pozostaną na Księżycu, aby spocząć w pokoju" - mówił amerykański przywódca. Neil Armstrong i Buzz Aldrin mieli już na zawsze pozostać na księżycowym gruncie. 

Reklama

Nagranie jest fałszywką. To projekt artystyczny przygotowany przez inżynierów i twórców na Massachusetts Institute of Technology: to deepfake, w którym prezydentowi włożono w usta słowa, których nigdy faktycznie nie wypowiedział przed kamerą. Ale przemówienie jest prawdziwe. Gdy załoga Apollo 11 wychodziła na powierzchnię Księżyca, tragedia była tylko o krok od tryumfu. Biały Dom musiał być przygotowany na każdą ewentualność. 

"Wiedzieliśmy, że katastrofa nie nadejdzie w postaci nagłej eksplozji" pisał w swojej biografii autor przemówień Nixona, William Safire. "Oznaczałoby to, że astronauci utknęliby na Księżycu, pozostając w kontakcie z Kontrolą Misji. Powoli umieraliby z głodu lub celowo "przerwali komunikację" - co jest eufemizmem oznaczającym samobójstwo".

NASA planowała w takiej sytuacji przerwać komunikację z osieroconymi astronautami i przeprowadzić oficjalny "pochówek na morzu". Ale nawet w takiej sytuacji nikt nie miał wątpliwości, że podbój kosmosu będzie kontynuowany. "Inni pójdą ich śladem i na pewno znajdą drogę do domu" - stwierdza niewykorzystane przemówienie Nixona. "Ludzkość nie porzuci poszukiwań. Ale oni byli pierwsi i oni pozostaną najważniejszymi w naszych sercach".

Ofiary na drodze w kosmos

Biorąc pod uwagę to, jak niebezpiecznym środowiskiem jest kosmos, i to, że aby się tam dostać, astronauta musi przetrwać kontrolowaną eksplozję, realnych śmierci w kosmosie było bardzo niewiele. W pojazdach kosmicznych zginęło łącznie 20 osób. Trzy z nich, załoga Apollo 1, padły ofiarą pożaru podczas naziemnych testów kapsuły. 14 astronautów na pokładach zniszczonych promów kosmicznych Challenger i Columbia straciło życie podczas startu i lądowania. Zaledwie trzy osoby rzeczywiście zginęły w przestrzeni kosmicznej. 

Żadnego z nich w zasadzie nie powinno tam być. Gieorgij Dobrowolski, Władysław Wołkow i Wiktor Pacajew byli załogą zapasową radzieckiego Sojuza 11. Trzy dni przed startem dowódca zasadniczej załogi, Walerij Kubasow, oblał jednak badanie medyczne. Lekarze wykryli u niego obrzęk płuca. Stery kapsuły musieli przejąć zmiennicy. 

Misja przebiegała normalnie. Kosmonauci dotarli na pokład stacji Salut-1, przez trzy tygodnie prowadzili na niej eksperymenty naukowe, po czym ruszyli w podróż do domu. 29 czerwca 1971 r. kapsuła, która posługiwała się w rozmowach z ziemią kodem wywoławczym “Jantar", oddzieliła się od stacji. “Powodzenia, Jantar, zobaczymy się na Matce Ziemi" - przekazała kontrola lotów. 

Gdy załoga ratownicza dotarła do kapsuły, która normalne wylądowała na radzieckim stepie, jej członkowie nie byli gotowi na to, co zastaną w środku. Wszyscy trzej członkowie załogi leżeli bez życia, ich twarze pokryte granatowymi wybroczynami. Dobrowolski miał być jeszcze ciepły, ale reanimacja nie przyniosła skutków. 

Śledztwo wykazało, że na pół godziny przed lądowaniem, gdy kapsuła znajdowała się ok. 170 km. nad Ziemią, zawiódł jeden z zaworów regulujących ciśnienie. Powietrze błyskawicznie uciekło w kosmiczną próżnię. Kosmonauci, którzy nie mieli na sobie ciśnieniowych kombinezonów, stracili przytomność w ciągu kilkudziesięciu sekund. 

Ciągłe zagrożenie

W sumie śmierć poniosło około 3 proc. ze wszystkich kosmicznych podróżników. Ale niebezpieczeństwo zawsze jest blisko. Zarówno stacja Mir, jak i Międzynarodowa Stacja Kosmiczna miały wiele awarii, które zagrażały bezpieczeństwu załogi. Pożary, kolizje czy uderzenia kosmicznych śmieci stanowią na orbicie śmiertelne niebezpieczeństwo. 

Choć astronauci i kosmonauci przechodzą na Ziemi serię intensywnych przygotowań i są stale monitorowani pod kątem jakichkolwiek problemów zdrowotnych, zawsze istnieje też ryzyko nagłego zachorowania jednego z członków załogi. 

W 2020 r. NASA przyznała, że jeden z członków załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej znalazł się w sytuacji potencjalnie zagrażającej życiu. Podczas rutynowego eksperymentu, astronauta lub astronautka (agencja, z troski o ochronę prywatności nie ujawniła nigdy tożsamości tej osoby) wykrył/a w jednej z żył swojej szyi zakrzep krwi. 

Gdyby zakrzep powędrował dalej, życie członka załogi znalazłoby się w poważnym niebezpieczeństwie. A opcji leczenia takiego problemu na orbicie nie ma zbyt wielu. Po konsultacjach z ekspertem od zakrzepów agencja zdecydowała się na terapię za pomocą leków rozcieńczających krew. Astronauta pozostał na stacji jeszcze przez 90 dni - w połowie tego okresu agencja uzupełniła zapas leku na stacji. 

Mimo zagrożenia sami astronauci twierdzą, że śmierć na orbicie nie jest czymś, o czym regularnie myślą, czy rozważają. "W ciągu 16 lat mojej pracy jako astronauta nie pamiętam, żebym rozmawiał z innym astronautą o możliwości śmierci" - mówi magazynowi “Popular Science" były astronauta Terry Virts. "Wszyscy rozumiemy, że jest to możliwe, ale po prostu o tym nie rozmawiamy".

Plany awaryjne

Ludzie przygotowujący misje kosmiczne nie mogą sobie jednak pozwolić na komfort niemyślenia o najgorszym. 

Co prawda amerykańska agencja kosmiczna, zapytana przez dziennikarzy Popular Science odpowiedziała jedynie zdawkowym oświadczeniem, stwierdzającym, że:

"NASA nie przygotowuje planów awaryjnych na wypadek wszystkich zagrożeń. Reakcja na każdą nieplanowaną sytuację na orbicie zostanie określona w procesie współpracy w czasie rzeczywistym pomiędzy Dyrekcją ds. Operacji Lotniczych, Dyrekcją ds. Zdrowia Człowieka i Wydajności, kierownictwem NASA i naszymi międzynarodowymi partnerami." Były dowódca stacji Chris Hadfield przyznaje jednak, że plany awaryjne istnieją. "Mamy takie rzeczy, zwane 'symulacjami awaryjnymi', podczas których omawiamy, co zrobić z ciałem" - mówi kanadyjski astronauta.

W swojej książce "An Astronaut’s Guide to Life" Hadfield opisuje, co stałoby się, gdyby któryś z członków załogi zmarł podczas misji:

“Na Stacji nie ma worków na zwłoki, więc czy powinniśmy włożyć je do skafandra kosmicznego i schować do szafki? Ale co z zapachem? Czy powinniśmy wysłać go z powrotem na Ziemię statkiem zaopatrzeniowym i pozwolić mu spalić się wraz po ponownym wejściu w atmosferę? Wyrzucić go podczas spaceru kosmicznego i pozwolić mu odlecieć w przestrzeń kosmiczną?" Śmierć w kosmosie to problem etyczny i emocjonalny, ale przede wszystkim potworny, logistyczny zawrót głowy. 

Ostateczna decyzja o tym, jak postąpić z ciałem, należałaby zapewne do dowódcy stacji. “Gdyby ktoś umarł podczas spaceru kosmicznego, najpierw wprowadziłbym go do śluzy" - pisze Hadfield. “Prawdopodobnie trzymalibyśmy zwłoki w skafandrze. Co prawda zwłoki rozkładałyby się w nim szybciej, ale w ten sposób uniknęlibyśmy problemów z zapachem i gazami. Przechowywalibyśmy ciało w najchłodniejszym miejscu stacji aż do czasu powrotu do domu, gdy zajęłoby trzecie miejsce w kapsule Sojuz". 

Jako że przedwczesny powrót żywych członków załogi mógłby być niemożliwy - do stacji w danym momencie cumuje jedynie jedna czy dwie kapsuły, które jednocześnie służą jako kapsuły ratunkowe - możliwe, że zwłoki musiałyby poczekać, aż nadejdzie czas planowego powrotu załogi do domu. Potencjalnie wiele tygodni czy wręcz miesięcy. Priorytetem byłoby zapewnienie bezpieczeństwa żywym członkom załogi.

Daleka droga do domu

Droga z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej na Ziemię zajmuje najwyżej kilka godzin. Powrót z Księżyca, na który amerykańscy, europejscy i japońscy astronauci mają wrócić może już za trzy lata, około trzech dni. W obu tych wypadkach transport zwłok byłby ponurym, ale w ostatecznym rozrachunku stosunkowo prostym zadaniem. 

Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy zaczynamy rozważać to, co stałoby się, gdyby zszedł któryś z członków załogi misji udającej się gdzieś dalej w głąb Układu Słonecznego. Droga na Marsa to co najmniej pół roku lotu w jedną stronę. 

"W takim scenariuszu załoga prawdopodobnie nie byłaby w stanie zawrócić. Zamiast tego ciało prawdopodobnie powróci na Ziemię wraz z załogą pod koniec misji, co nastąpi kilka lat później" - pisze Emmanuel Urquiety, profesor medycyny kosmicznej na Baylor College of Medicine.

Alternatywą mógłby być “pochówek na morzu". Wyrzucenie ciała ze śluzy powietrznej. To kłopotliwe, bo prawo kosmiczne zabrania zaśmiecania przestrzeni kosmicznej. Mówienie w takim kontekście o ludzkich zwłokach brzmi makabrycznie, ale faktem jest, że zwłoki w kosmosie stanowiłyby potencjalne zagrożenie dla innych pojazdów kosmicznych. 

Zwłaszcza że prawa fizyki są nieubłagane: bez jakiegoś źródła napędu, zwłoki poruszałyby się tą samą trajektorią, co pojazd, z którego zostały wyrzucone. Co więcej, nie ma gwarancji, że oddaliłyby się od statku. Zmarły członek załogi mógłby towarzyszyć statkowi przez całą drogę do domu. 

Cmentarz pod czerwonym niebem

Co jednak zrobić, jeśli ktoś umrze nie po drodze, ale na samym Marsie? "Spodziewałbym się, że jeśli członek załogi umrze na Marsie, raczej go tam pochowamy, niż zabierzemy ciało do domu" - pisze Hadfield. 

"Kremacja nie jest pożądana; wymaga zbyt dużo energii, której ocalała załoga potrzebuje do innych celów" - pisze Urquiety. Ale alternatywy może nie być. Zwykły pogrzeb na Marsie jest problematyczny ze względu na prawo kosmiczne. Wszystkie państwa badające Kosmos zadeklarowały, że będą chronić inne planety przed skażeniem ziemskimi mikrobami. Wszelkie łaziki i lądowniki przed startem przechodzą długi proces sterylizacji, by nie zabrały przypadkiem ze sobą mikroskopijnych pasażerów na gapę. 

Ludzkie ciało to jednak prawdziwa mikrobiologiczna oaza. "Wszystkie ziemskie organizmy muszą zostać zabite, w związku z czym konieczna będzie kremacja" - pisze dyrektor NASA ds. ochrony planetarnej Catherine Conley. 

Drugą opcją jest zabranie zwłok w drogę powrotną. To kłopot, bo statki kosmiczne mają bardzo ograniczoną ładowność. Umieszczone w specjalistycznym pojemniku ciało znajdowałoby się jednak w środowisku o stałej temperaturze i wilgotności, co ułatwiłoby jego zachowanie nawet przez kilka miesięcy podróży. 

Liofilizowany astronauta

Inżynierowie pracują jednak nad alternatywnymi rozwiązaniami, które mogą jednak wydawać się nieco dziwne. 

W 2005 r. NASA zleciła znalezienie rozwiązania problemu szwedzkiej firmie Promessa zajmującej się ekopochówkami. W wyniku badania powstał system "The Body Back". Zakłada on, że zwłoki w specjalnym worku zostaną umieszczone na zewnątrz statku za pomocą robotycznego ramienia. Ciało pozostawałoby w kosmicznej pustce przez kilka godzin. Po tym okresie miękkie i twarde tkanki, poddane działaniu ekstremalnych temperatur i próżni, stałyby się niezwykle kruche. 

Ramię aktywowałoby wtedy wbudowany mechanizm wibracyjny. Drgania miałyby skruszyć ciało na drobiny przypominające popiół. Cały proces, przypominający liofilizację, miałby sprawić, że zmarły astronauta zostałby “skremowany", a resztę podróży pokonałby już w urnie. Z oczywistych przyczyn system nie został jeszcze przetestowany w realnych warunkach. 

Prawny galimatias

To tylko kwestie techniczne. Kwestie kulturowe i prawne dodają kolejny poziom komplikacji. Członkowie załogi marsjańskiej misji będą zapewne pochodzili z wielu krajów o różnych tradycjach pochówku i traktowania zwłok. To na pewno skomplikuje decyzję o tym, jak postąpić z denatem. 

Do tego dochodzi kwestia prawna. Co prawda załogi stacji kosmicznych są dobierane tak, by ich członkowie dobrze działali jako zespół i nie wchodzili ze sobą w konflikty, ale wieloletnia marsjańska misja nie obędzie się bez konfliktów. 

Gdyby do śmierci w kosmosie doszło w podejrzanych okolicznościach, do akcji musieliby wejść śledczy. Tylko czyi? Zgodnie z prawem kosmicznym, wnętrze statku kosmicznego stanowi terytorium tego państwa, które wysłało go w kosmos. 

Tyle że Międzynarodowa Stacja Kosmiczna stanowi projekt międzynarodowy. Podobnie będzie zapewne z hipotetyczną misją marsjańską. Każdy z modułów stacji został wybudowany w innym kraju. A to oznacza, że decyzję o tym, czy śledztwo poprowadzi FBI, Europol czy rosyjska prokuratura może zależeć od tego, czy zwłoki znaleziono tu, czy dwa metry dalej, w kolejnym przedziale. 

To na szczęście problem jeszcze bardziej hipotetyczny. Ale pewne jest, że wszędzie tam, gdzie są ludzie, prędzej czy później pojawi się problem śmierci. Także tej podejrzanej.