Reklama

To miał być szybki wypad, upchnięty w kalendarzu gdzieś pomiędzy Bali a Nusę Penidę. Godzinny lot i niespełna dwie doby, żeby zobaczyć smoki z Komodo. Plany pokrzyżował jednak wybuch wulkanu o wdzięcznej nazwie Lewtobi Laki-Laki i przeciągające się zamknięcie lotniska w Labuan Bajo. Gdy żaliłam się koledze, doświadczonemu podróżnikowi, który do Indonezji wracał wielokrotnie, że  zamiast zobaczyć największe jaszczurki na świecie, utknęłam na Bali, poradził płynąć promem. - Długo, ale romantycznie - usłyszałam. Ta myśl wróciła do mnie po kilku tygodniach podróży po Indonezji. Postanowiłam wybrać się w rejs, opłynąć Małe Wyspy Sundajskie Zachodnie, by drogą morską dotrzeć do Parku Narodowego Komodo i dalej na wyspę Flores.

W poszukiwaniu straconego czasu

O otwartym morzu trudno powiedzieć, że to bezpieczna przestrzeń. W porze deszczowej, gdy niże baryczne sprzyjają silnym wiatrom i burzom, potrafi być, zwłaszcza nocą, niczym bramy piekieł. A rano znów stać się gładką taflą bezkresnego turkusu. Zamiast turbulencji dostałam więc sztormy, zamiast recyrkulowanego powietrza -  morską bryzę, zamiast godziny lotu, dni i noce na niewielkim statku. Zamiast pośpiechu w hali odlotów -  czas na trekking i spacery po bezludnych wyspach, pływanie z żółwiami, mantami i nurkowanie w najbardziej bioróżnorodnym środowisku morskim na ziemi - Koralowym Trójkącie. Zamiast odgrzewanego samolotowego jedzenia -  świeże, lokalne specjały i ryby łowione na wędki przez załogę, oprawiane na rufie, grillowane na skorupach orzechów kokosowych na prowizorycznym palenisku. A do tego kompletny brak zasięgu i dziwnie wolno płynący czas - największy luksus człowieka w XXI wieku.

Jedyny taki park narodowy

Reklama

Choć nazwa Komodo natychmiast przywołuje na myśl największe jaszczurki na świecie, obszar parku narodowego obejmuje nie tylko znaną z zamieszkujących ją gadów wyspę, lecz także dziesiątki okolicznych niewielkich wysepek. Ruch turystyczny koncentruje się wokół trzech najpopularniejszych lokalizacji. Oprócz wyspy Komodo są to Rinca oraz Padar. W Polsce warany z Komodo można zobaczyć w ogrodach zoologicznych w Poznaniu oraz Wrocławiu. Istniejąca przy Wrocławskim Ogrodzie Zoologicznym fundacja DODO wspiera swoimi działaniami Komodo Survival Program, który, współpracując z władzami lokalnymi, ma na celu określenie najlepszych strategii zarządzania dziką przyrodą. - Jednym z niedawnych sukcesów jest ograniczenie dostępu ludzi do niektórych obszarów Parku Narodowego dla bezpieczeństwa waranów - mówi Marta Gondek, prezeska Fundacji. - Celem programu jest podnoszenie świadomości potrzeby działań na rzecz ochrony tego gatunku wśród lokalnej społeczności, szkolenia dla przewodników przyrodniczych, programy edukacyjne dla dzieci. Dodatkowo organizowane są również patrole mające przeciwdziałać kłusownictwu - tłumaczy.

Choć wciąż trwają dyskusje o ewentualnym zamknięciu  parku dla zwiedzających, jednak, co często sygnalizują lokalne władze, dla regionu jest to jedna z największych atrakcji, dzięki którym można zwiększać przychody z turystyki. Na oddane w 2015 roku lotnisko, w położonym na pobliskiej wyspie Flores, Labuna Bajo przylatuje rocznie około 1,5 mln pasażerów -  część z nich wyłącznie po to, by na własne oczy zobaczyć smoki z Komodo.

W trosce o zachowanie naturalnych warunków życia zwierząt tylko 10 proc. powierzchni parku udostępniono dla zorganizowanego ruchu turystycznego. Wciąż jednak zdarzają się przypadki kłusownictwa, np. kilka lat temu gdy próbowano przemycić 41 waranów.

To wyjątkowe miejsce, które w 1991 roku zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, jest domem dla wielu gatunków ssaków, ptaków i ryb. Spotkać tu można jelenia timorskiego, 27 gatunków nogali, łaskuna palmowego, makaka krabojada czy bielika białobrzuchego.

Surowe zbocza wulkanicznych wzgórz kontrastują z piaszczystymi plażami i bogatymi w koralowce wodami. Podwodny świat to zupełnie inna historia. Za każdym razem, gdy wpływam pod taflę wody, otwiera się przede mną nowy wymiar. Żółwie, niezliczone gatunki wielobarwnych ryb i przybierające tysiące kształtów koralowce, gorgonie i gąbki tworzą osobne, podwodne królestwo. 

Jak mówi kapitan mojej łodzi, wciąż niewielu nurków eksploruje tutejsze rafy, ale ci, którzy zobaczą je raz, często wracają urzeczeni różnorodnością i rozległością podwodnych ogrodów. Poza niewielkimi morskimi stworzeniami można tu stanąć oko w oko z mantami, tuńczykami, rekinami i delfinami. - To nie są wyprawy dla początkujących i niedoświadczonych osób. Prądy i pływy są tu bardzo silne. Warunki potrafią zmieniać się bardzo szybko, a wtedy nietrudno o wypadek - podkreśla.

Opływając park narodowy docieramy na niewielką, niezamieszkałą wysepkę Padar. Maszerując na wzniesienie nie wiem jeszcze, że już za chwilę moim oczom ukaże się widok uznawany za jeden z najpiękniejszych w całej Indonezji. Lekka mżawka sprawia, że skalne stopnie stają się śliskie, ale nie zatrzymuję się ani na chwilę. Punkt widokowy zamyka się o 17:00, wtedy nie można już ruszyć na górę. Jak tłumaczy mi jeden z lokalnych przewodników, wszystko po to, aby unikać wypadków, o które nietrudno wśród skalistych zboczy po zmierzchu. Nagrodą za wdrapanie się na najwyższe wzniesienie Padar jest zapierający dech w piersiach widok. Pogłoski o jego urodzie nie są ani trochę przesadzone. Patrzę na trzy plaże w kształcie półksiężyca. Każda z nich ma inny kolor - biały, różowy i czarny piasek odcinają się od turkusowej wody zatok. Pagórki porośnięte bujną roślinnością, która o tej porze roku nieśmiało zaczyna nabierać zielonych kolorów, wyrastają niczym wygenerowane na potrzeby pocztówkowych widoków. To prawdziwie bajkowy kawałek Indonezji, wciąż jeszcze dziewiczy i dziki.

Podczas przemieszczania się łodzią między wyspami, które tworzą park narodowy, docieram też na Pantai Merah - różową plażę, położoną po zachodniej stronie Komodo. To jedna z siedmiu takich plaż na świecie. Wielokrotnie widziałam zdjęcia tego miejsca, na których piasek miał kolor mocno nasyconego różu. Przy dużym zachmurzeniu kolor piasku nie różni się znacząco od tego znanego znad Bałtyku, jednak gdy tylko zaświeci słońce, natychmiast nabiera żywego koloru. Na pewno nie tak żywego, jak na podkręconych filtrami w sieci zdjęciach, ale wciąż można uznać go za wyjątkowy.

Swą barwę sławna plaża zawdzięcza otwornicom, mikroskopijnym organizmom, które wytwarzają czerwony pigment na rafach koralowych. Wyrzucane przez morze maleńkie fragmenty rafy i muszli mieszają się z piaskiem, nadając mu unikalne zabarwienie. O tej porze roku nie ma tu zbyt wiele osób -  kilka otwartych budek z zimnymi napojami to wszystko na co można liczyć, jeśli chodzi o infrastrukturę. Z przenośnego głośnika umieszczonego gdzieś pomiędzy stolikami Bob Marley przekonuje, że słońce świeci, a pogoda jest boska (fragment piosenki "Sun is shining" - przyp.red.).  Temperatura powietrza sięga 28 stopni, to mniej więcej tyle, co temperatura wody. Biorę maskę do nurkowania. Wiem, że oprócz błękitnego nieba (i różowej plaży oczywiście) nic mi dzisiaj nie potrzeba.

"Ora" znaczy smok

 Wreszcie docieram do jednej z pięciu indonezyjskich wysp, na których w naturalnym środowisku spotkać można warany z Komodo. Zostały odkryte i opisane na początku XX wieku, w 1910 roku. Miejscowi mówią na nie "ora". - Ora, po naszemu znaczy smok - wyjaśnia mi Talip, który pracuje jako przewodnik w tutejszym parku. Przed wejściem wita mnie z drągiem, którego zakończenie wystrugano w kształt litery V. W takie narzędzia zaopatrzeni są też jego dwaj pomocnicy. - W razie potrzeby będziemy cię tym bronić przed smokami - wyjaśnia. - Może nie wyglądają, ale potrafią być naprawdę szybkie, wiesz na pewno, że są śmiertelnie niebezpieczne - mówi, zwracając mi równocześnie uwagę na to,  abym unikała gwałtownych ruchów, zachowywała spokój i nie podchodziła zbyt blisko gadów, jeśli oczywiście uda się nam jakieś spotkać.

- Masz szczęście, zobaczysz dziś warany, a na pewno jednego - słyszę po 5 minutach marszu, gdy za drzewem pośród opadłych liści Talip wskazuje cielsko ogromnego gada leżącego bez ruchu. Według mojego przewodnika ten okaz ma jakieś 30 lat i jest samcem, podobno można to poznać po długości ciała i budowie.  - On na pewno jest żywy? - pytam z powątpiewaniem po kilku minutach wpatrywania się w bezwładną sylwetkę. Wtedy, jak na zawołanie, jaszczur otwiera oko i łypie nim w moim kierunku. - Jak widać - śmieje się Talip przesuwając mnie łagodnie, acz stanowczo, w stronę ścieżki, którą przemieszczamy się wśród drzew.

Park Narodowy Komodo odwiedza obecnie rocznie około 200 tys. osób (dla porównania -  Tatrzański Park Narodowy przyjmuje ponad 5 mln osób, a najpopularniejsza atrakcja na świecie, czyli paryski Wersal, około 15 mln). Według szacunków liczba ta wzrośnie do niemal 300 000 w ciągu najbliższych 20 lat. Naukowcy biją na alarm, szacując, że większa liczba turystów przyczyni się do zaburzenia naturalnego ekosystemu, w którym obecnie żyją warany z Komodo, już teraz będące na liście gatunków zagrożonych wyginięciem. Na wolności żyje obecnie tylko nieco ponad 1300 okazów, a, jak podkreśla Marta Gondek z Fundacji DODO, organizacje prowadzące monitoring populacji waranów odnotowują niestety ciągły spadek naturalnego zasięgu występowania tego gatunku.

Wyobrażałam sobie to miejsce trochę inaczej. Podróżując od tygodni przez sawanny, lasy deszczowe, brodząc dookoła namorzynowców, spodziewałam się tutaj bujnej, soczystej zieleni. Tymczasem przedzieram się przez krzaki pomiędzy kikutami suchych drzew i połamanymi gałęziami. Gdzieniegdzie niewielkie palmy i pojedyncze plamy zieleni.  - Popatrz, to gniazdo waranów - mówi Talip, pokazując sporych rozmiarów kopiec. - Ma jakieś 2,5 metra głębokości. Okres godowy trwa między majem a sierpniem, potem samice składają około 20-30 jaj, które są tak ze trzy razy większe niż kurze i są przysmakiem dla węży i świń - tłumaczy mój przewodnik.

Samica warana z Komodo nie zawsze jednak potrzebuje partnera, aby się rozmnażać - jest to jeden z nielicznych gatunków kręgowców, u którego zachodzi zjawisko zwane dzieworództwem. Talip tłumaczy, że inkubacja trwa około 8-9 miesięcy, a młode warany po wykluciu z jaj mają 30 cm długości. Pierwszy rok życia spędzają na drzewach, żywiąc się owadami, gekonami i małymi jaszczurkami. Wszystko po to, by nie zostać zjedzonymi -  na przykład przez własną matkę, która, szukając pożywienia nie zawaha się zjeść swoich młodych. Z drzew na stałe schodzą w wieku 3-4 lat, gdy ważą 20 kg. Są już wtedy na tyle duże, by samodzielnie funkcjonować.   

Do niedawna uważano, że to ślina waranów z Komodo, która zawiera bakterie, powoduje, że ich ugryzienia są śmiertelne. Jednak podczas badań prowadzonych przez australijskich naukowców okazało się, że warany z Komodo, jako jedne z nielicznych jaszczurek na naszej planecie, są jadowite. Co więcej, jak odkryli brytyjscy badacze, ich zęby zawierają sporo żelaza, zwłaszcza na końcówkach i tnących, ząbkowanych krawędziach. To właśnie ten pierwiastek powoduje, że zęby waranów są pomarańczowe, a dodatkowo tworzy cienką warstwę, która nie tylko chroni, lecz także sprawia, że końcówki zębów są ostrzejsze. To dzięki temu warany mogą sprawnie rozrywać ciała swoich ofiar, które uprzednio paraliżują śliną i jadem. Rafał Belica, opiekun gadów z wrocławskiego ZOO, zwraca uwagę na fakt, że jeśli chodzi o warany z Komodo, przepisy BHP nie zezwalają na wchodzenie na wybieg kiedy znajduje się na nim zwierzę. Ten gatunek znajduje się na liście zwierząt niebezpiecznych kategorii 1, tak wiec może wpłynąć bezpośrednio na zagrożenie zdrowia lub życia opiekuna - podkreśla specjalista.

- Dorosłe osobniki mogą dorastać do 3 metrów i ważyć nawet 80 kilogramów. Zapach padliny potrafią wyczuć nawet z kilku kilometrów, słabo widzą, ale są świetnymi pływakami - mówi Talip. - Żyją tu sobie i swobodnie się przemieszczają, rzadko atakują ludzi, co nie znaczy, że nie zdarzą się wypadki - podsumowuje. Opowiada mi też, że jakiś czas temu zakazano karmienia waranów kozami, co swego czasu miało stanowić rozrywkę dla odwiedzających park turystów. - Bardzo dobrze, bo to okrucieństwo, zwłaszcza służące wyłącznie zabawie, nie przynosiło korzyści nikomu - podsumowuje przewodnik. - Przyczyniało się też do zaburzenia naturalnego cyklu żywienia waranów, które w naturalnych warunkach potrafią nie jeść nawet przez miesiąc - podkreśla. Te słowa potwierdza Rafał Drzewiecki, który we wrocławskim ZOO opiekuje się między innymi waranicą o wdzięcznym imieniu Flores. - Nasza waranica raz w miesiącu dostaje obfity posiłek, składający się z królika, dziczyzny lub wołowiny - w zależności od okresu. Tak rzadkie karmienie wynika z naturalnej fizjologii tych gadów, które w naturze pochłaniają ogromne ilości pokarmu naraz, a następnie trawią je przez długi czas. Dzięki temu odżywianie w niewoli odzwierciedla ich naturalne nawyki i sprzyja zdrowemu metabolizmowi - tłumaczy.

Tam, gdzie mieszkają smoki

Maszerując po parku narodowym za moim przewodnikiem, rozglądam się uważnie dookoła, jednak waranów jak na lekarstwo. Rozmawiamy o życiu w tym, jedynym w swoim rodzaju, miejscu. Talip mówi, że w najbliższej okolicy mieszka około 2 tys. osób, które zajmują się rybołówstwem, pracują przy obsłudze parku, albo trudnią się wytwarzaniem pamiątek.

Podczas podróży wokół Małych Wysp Sundajskich spotkam jeszcze niejednokrotnie ludzi, dla których rzeźbienie smoków z Komodo jedynym sposobem na zarobek. Jednym z nich jest Tim, który za pomocą bardzo podstawowych narzędzi - maczety, piły i niewielkiego dłutka, tworzy z drewna rzeźby -  o ile akurat razem z synem nie obsługuje klientów przy plaży na wyspie Kelor. - Odkąd pamiętam, tata zawsze coś rzeźbił, najczęściej były to właśnie smoki - mówi syn Tima. Walczące warany to temat o tyle wdzięczny, co skomplikowany. Nadanie dynamiki i tchnięcie życia w kawałek drzewa wymaga nie lada cierpliwości. Godzinami mogę patrzeć na to,  jak Tim obraca w dłoniach ociosane bloki, usiłując dopasować je w taki sposób, aby tworzyły spójną całość. Jak zawzięcie ciosa maczetą bezkształtne pniaki, które nagle zaczynają przypominać grzbiet warana. To właśnie na indonezyjskiej,  wyspie Celebes (należącej do archipelagu Wielkich Wysp Sundajskich),  odkryto najwcześniejszy przykład dzieła sztuki na świecie, datowane na ponad 45 tysięcy lat, malowidła naskalne, które przedstawiają świnie celebeskie. Choć lokalnych artystów dzielą tysiąclecia, łączy ich jedno - ta sama potrzeba opowiadania świata za pomocą materii.

Gdy razem z Talipem kończymy naszą trasę, docieramy do stoisk, gdzie  można kupić  absolutnie wszystko z wizerunkiem ikonicznych jaszczurów. Od ubrań, dodatków przez gry, magnesy po ręcznie rzeźbione figurki wszelkich rozmiarów. Sprzedawcy zapewniają mnie, że to wytwór pracy rąk tutejszych rzemieślników - nietrudno się o tym przekonać, gdyż część z nich, tak jak w innych zakątkach archipelagu, powstaje na oczach klientów.

Siadam przy plaży na chybotliwej ławce skleconej z trzech kawałków drewna. Obok rząd budek, których prowizoryczne daszki okrywają niebieskie plandeki. Czuć specyficzny zapach rozgrzanego oleju -  to kobiety smażą w głębokim tłuszczu lokalny przysmak, czyli   banany w cieście, które tutaj nazywa się pisang goreng. Mia pracuje u jubilera na Bali, ale ma kilka wolnych dni, przyjechała więc pomóc mamie. Robi mi herbatę i pozwala sfotografować zaplecze swojej maleńkiej kuchni, gdzie obok czajniczka z gotującą się wodą na palniku wirują w gorącym tłuszczu kawałki smażonych bananów. Gdy krząta się między stolikami, jej czarna abaja i hidżab powiewają niesione podmuchem morskiego powietrza, Zwracam uwagę na jej paznokcie - ekstremalnie długie, pomalowane w fantazyjne wzory. Mówi, że ma na Bali ulubiony salon. Prowadzą go Rosjanki, które uciekły przed wojną. Opowiadam, że ta wojna toczy się tuż przy granicy mojego kraju. - Zjedz banana, moja babcia mówiła, że to najlepsze lekarstwo - mówi pocieszającym tonem, stawiając przede mną talerz smażonych owoców, po czym ochoczo podaje przepis na ciasto, w którym je obtacza.

Po plaży leniwie przechadzają się warany. Jeden za drugim, jakby nagle postanowiły pokazać, że naprawdę jest ich tu sporo, a Komodo to ich i tylko ich wyspa. Kroczą jak prawdziwi królowie, powoli stawiając łapy na piasku. Aż trudno uwierzyć, że potrafią biegać z prędkością 20 km/h. - Te mniejsze to samice, są bardziej smukłe, nawet gdy są starsze. Te masywne to samce - mówi Mia. Pytam, czy się ich boi. .Opowiada, że widuje je od dziecka i nigdy nie myślała o nich, jak o śmiertelnym zagrożeniu, choć o tym, że grozi im wyginięcie dowiedziała się całkiem niedawno. Rozglądam się dookoła. Życie toczy się swoim rytmem. Ktoś naprawia lodówkę, ktoś rąbie drewno, ktoś nalewa herbatę. Tubylcy nie zwracają na warany uwagi, to po prostu część lokalnego kolorytu, trochę jak mewy nad Bałtykiem. Widać wszystko może spowszednieć, nawet najpiękniejsze widoki i cuda natury.

Gdy opuszczam wyspę i zmierzam w stronę łodzi, tuż przed zejściem z pomostu podbiega do mnie kilkuletni chłopiec. W ręku ma niewielkiego drewnianego warana, wyrzeźbionego zapewne przez któregoś z krewnych. Wciska mi go w dłoń i mówi "one hundred" co znaczy mniej więcej tyle, co sto tysięcy indonezyjskich rupii - w przeliczeniu nieco ponad 20 zł. Nie zwykłam kupować tego typu pamiątek, zwłaszcza, że mój plecak i tak już pęka w szwach od przypraw, które dla odmiany kupuję kompulsywnie, ale ten jeden raz mówię "OK", choć nauczona już doświadczeniem nie omieszkam się jeszcze trochę potargować. Dzieciak patrzy na mnie z wdzięcznością brązowymi oczami i uśmiecha się szeroko, a potem biegnie machając banknotem w stronę plaży, po której dostojnie maszerują smoki.