Reklama

Kto zza żelaznej kurtyny nie marzył o ucieczce do lepszego, zachodniego świata? Tam, gdzie bez większych trudności kupi ubrania, kosmetyki, sprzęty AGD. Gdzie ulice są jakby bardziej kolorowe, a ludzie weselsi, uśmiechnięci. Gdzie bez obawy o zostanie politycznym więźniem można wyrażać swoje poglądy. Gdzie nie zastanawiasz się, czy donosi na ciebie sąsiad.

U niektórych myśli te nie wychodziły poza sferę marzeń. Ci odważniejsi postanawiali działać. I to z sukcesem, choć niezgodnie z prawem.

Kierunek: Wolność

Reklama

Pierwszy rejsowy samolot LOT-u uprowadzono już 17 grudnia 1949 roku. Stoją za tym piloci Mieczysław Sadowski, Jan Konikowski i Tomasz Tomaszewski. Dakota DC-3 leci wtedy z Katowic do Gdańska. Podczas międzylądowania w Łodzi na pokład wsiadają ich rodziny. Ostatecznie maszyna ląduje na duńskiej wyspie Bornholm.

Przez kolejnych 20 lat samoloty PLL LOT mają "spokój". Uciekają za to wojskowi piloci MiGów-15, jak choćby 5 marca 1953 roku ppor. Franciszek Jarecki z 28. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Słupsku, czy 20 maja tego samego roku ppor. Zdzisław Jaźwiński z 41. PLM w Malborku. Oni również wybierają lepsze życie na Bornholmie. Uzyskują azyl polityczny.

19 października 1969 roku lotowski Ił-18 lecący do Berlina Wschodniego, a potem do Brukseli, ma na pokładzie dwóch młodych mężczyzn z NRD. Komunistyczny reżim znacząco utrudnia obywatelom wyjazdy na Zachód. Berlińczycy Peter Klemt i Ulrich von Hof wpadają zatem na inny pomysł. Grożąc rewolwerem, wymuszają na pilotach zmianę lotniska z Schönefeld na zachodnioniemiecki Tegel.

Napaści na załogę Niemcy dokonują 13 minut przed planowanym lądowaniem. Mężczyzn sąd Berlina Zachodniego skazuje na dwuletnie więzienie.

Bomba w torcie

Ci młodzi panowie rozpoczynają serię porwań i spektakularnych ucieczek z PRL.

5 czerwca 1970 roku samolot An-24 lecący ze Szczecina do Gdańska porwano do Kopenhagi. 7 sierpnia również ten sam model "antka" oddelegowanego na podróż ze Szczecina do Katowic ląduje na Tempelhof - lotnisku w Berlinie Zachodnim.

Na kolejną podniebną akcję nie trzeba było długo czekać. 19 sierpnia Ił-14 startujący z Gdańska w kierunku stolicy trafia na Bornholm. Jeszcze w tym samym miesiącu - 26 - dochodzi do potencjalnie katastrofalnego zdarzenia.

Na pokładzie An-24 lecącego z Katowic do Warszawy Rudolf Olma detonuje bombę własnej konstrukcji. Władze PRL uparcie odmawiały mężczyźnie wydania paszportu. Ten chciał wyjechać na stałe do Niemiec. W końcu czara goryczy się przelała.

Olma kupuje bilet. Na pokład wchodzi z reklamówką, w której są torcik, pomarańcze i cukierki. Siada na swoim miejscu. Prócz niego na pokładzie jest jeszcze 26 innych pasażerów.

An-24 powoli kołuje na pas. Ustawia się pod wiatr. Silniki zaczynają wyć na najwyższych obrotach. Piloci zwalniają hamulce. Samolot wznosi się w powietrze. Niespełna 90 sekund później Olma wstaje z fotela. W jednej ręce trzyma kostkę trotylu, w drugiej zapalnik. Staje tyłem do kabiny pilotów i informuje pasażerów, że porywa samolot oraz planuje lecieć do Wiednia.

Dwie minuty po starcie, 30 sekund od porwania, na wysokości 1500 metrów, samolot wpada w obszar turbulencji. Maszyna podskakuje. Olma traci równowagę i odruchowo próbuje złapać się za oparcie fotela. Trotyl wypada mu z dłoni. Łapie go w ostatniej chwili, jednak przez przypadek uruchamia detonator.

Kabiną wstrząsa wybuch. Eksplozja urywa Olmie lewą dłoń, odłamki ranią twarz, traci oko. Kilku pasażerów zostaje rannych. W międzyczasie piloci kierują "antka" na ziemię, gdzie na niedoszłego porywacza czeka milicja.

Rudolfa - w procesie trwającym 13 dni - za porwanie i terroryzm skazano na 25 lat pozbawienia wolności. Wychodzi po 18 latach, w 1988 roku. Wtedy też dostaje upragniony paszport. Wykupuje wycieczkę do Berlina w Orbisie. Już z niej nie wraca. Ucieka do zachodnich Niemiec.

W 1970 roku odnotowano 20 prób porwań rejsowych samolotów PLL LOT. Głównie były to wspomniane wcześniej antonowy latające po kraju.

Zwiększenie środków bezpieczeństwa oraz większa swoboda związana z przyznawaniem paszportów podczas "odwilży" czasów Edwarda Gierka znacząco zmniejszają próby porwań samolotów narodowego przewoźnika na kolejną dekadę.

Kudłek w akcji

Odwracają to jednak 1981 rok, a następnie stan wojenny.

12 lutego 1982 roku pilot Czesław Kudłek uprowadza samolot LOT-u. Planowany lot numer 747 z Warszawy do Wrocławia ostatecznie kończy się na lotnisku Tempelhof. Nie obyło się bez przeszkód. Ale po kolei.

Tego dnia - kilka tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego - o godzinie 7:30 z warszawskiego Okęcia startuje samolot Antonow-24. Na pokładzie jest 25 pasażerów, w tym cała rodzina Kudłka oraz jego znajomy Andrzej Baruk z żoną. Oni również nie chcą mieć z Polską Ludową nic wspólnego.

Rejs ubezpiecza dwóch milicjantów. Mają kałasznikowy. Towarzyszą im też esbecy. "Troska" wynika z obaw przed ucieczkami. Kudłek pozostaje jednak niewzruszony. Pół godziny po starcie informuje drugiego pilota - Andrzeja Śmielkiewicza o planach lądowania w Berlinie Zachodnim. Mężczyzna oraz mechanik wyrażają zgodę. Zabarykadowują drzwi do kabiny od wewnątrz.

Kudłek ma plan dopracowany w szczegółach. Przekazuje on pasażerom, że z uwagi na stan wojenny i prowadzone na wrocławskim lotnisku ćwiczenia wojsk, lądowanie jest niemożliwe. Samolot musi więc kierować na lotnisko w Szczecinie. Zmianę kursu zauważa wieża kontrolna w stolicy. Pilot podaje, że maszynę uprowadził zbrojny porywacz, który żąda lotu do Berlina Zachodniego. Po przekroczeniu granicy z Niemiecką Republiką Demokratyczną Kudłek przerywa rozmowę.

W tym momencie zaczyna robić się "gorąco". Antonowa przechwytują dwa enerdowskie i jeden sowiecki myśliwiec. Mężczyzna informuje pilotów - "sojuszników" i radiostację o zamiarze wylądowania na lotnisku Schönefeld we Wschodnim Berlinie. Schodzi nad płytę i wypuszcza podwozie. To zmyla przeciwników, migi odlatują. W tym momencie Kudłek podrywa samolot i - przelatując nad murem - wkracza w przestrzeń powietrzną Berlina Zachodniego.

Schönefeld i Tempelhof dzieli zaledwie kilkanaście kilometrów. Wylądowanie na pierwszym to sowiecka rzeczywistość państw Układu Warszawskiego. Drugie to okno na Zachód i szansa na lepsze życie.

An-24 ląduje na Tempelhof o 8:50. Na płycie Kudłek i Baruk wraz z rodzinami, Śmielkiewicz oraz jeden z pasażerów trafiają wprost na amerykańskich żołnierzy. Ci przekierowują ich do ośrodka dla uchodźców.

Reszta załogi, esbecy, milicjanci oraz zwykli pasażerowie tego samego dnia wracają do PRL.

O ile Kudłkowie i Barukowie planują ucieczkę z wyprzedzeniem, drugi pilot podejmuję tę decyzję spontanicznie.

Oprócz oczywistych powodów związanych z ustrojem politycznym, jednym z głównych są też problemy finansowe.

Gdy LOT wycofuje się ze zobowiązań mieszkaniowych wobec pracowników, rodzina Kudłka miała zostać rozdzielona. On w Warszawie, żona i dzieci z powrotem w rodzinnym Wrocławiu. Pilot podejmuje nawet decyzję o wspólnym wyjeździe do Niemiec. Bilety lotnicze zakupuje na 13 grudnia 1981 roku. Wtedy jednak zaskakuje ich stan wojenny. Loty pasażerskie zawieszono do 17 stycznia 1982 roku.

Wyrok sądu

Ostatecznie "porywacze" trafiają przed zachodnioniemiecki sąd. Ten już 13 lutego zwalnia ich z aresztu. Dwie znajome rodziny wyprowadzają się do Stanów Zjednoczonych.

W Polsce Ludowej wszczynają śledztwo, w wyniku którego 16 lutego sprawcom uprowadzenia przedstawiono zarzuty. Czesława Kudłka oskarżono o uchylanie się od pracy w jednostce zmilitaryzowanej, ucieczkę za granicę z naruszeniem zasad bezpieczeństwa ruchu lotniczego oraz o samowolne pozostanie za granicą.

Andrzej Śmielkiewicz ma postawione zarzuty dotyczące uchylania się od pracy w jednostce zmilitaryzowanej i pozostanie za granicą.

Peerelowscy śledczy zbierają materiał dowodowy. Są nim m.in. taśmy z nagraniami rozmów pilota z wieżą kontrolną. Przeszukują też mieszkania oskarżonych.

W przypadku Andrzeja Baruka śledztwo zawieszono 15 marca 1982 roku, Mężczyzna - ostatecznie - nie dostaje zarzutów.

Jak czytamy na stronie IPN, "wyrokiem z 5 kwietnia 1982 r. Sąd Okręgowy Warszawskiego Okręgu Wojskowego skazuje Czesława Kudłka na 15 lat pozbawienia wolności, pozbawienie praw publicznych na lat 6, zakaz wykonywania zawodu pilota samolotów pasażerskich na lat 10 oraz poniesienie kosztów sądowych w wysokości 6000 złotych, a Andrzeja Śmielkiewicza na 8 lat pozbawienia wolności, zakaz wykonywania zawodu pilota samolotów pasażerskich na lat 5 oraz poniesienie kosztów sądowych w wysokości 6000 złotych".

Za granicą Śmielkiewicza traktują jako ofiarę porwania. Dzięki temu może pozostać w zawodzie. W późniejszym okresie pracuje jako pilot-instruktor firmy Boeing. Po przemianach ustrojowych wraca do Polski.

"Terrorystą"... zomowiec

W 1981 roku dochodzi do 10 prób porwania rejsowych samolotów LOT-u. W 1982 - oprócz kapitana Kudłka - głośno jest jeszcze o dwóch.

30 kwietnia. Tym razem trasa Wrocław-Warszawa. Wracać do stolicy nie chcą niemal wszyscy pasażerowie - 36 na 54. Całą akcję przeprowadza osiem osób, na czele z pomysłodawcą - Wiesławem Sokołem.

Kiedy maszyna znajduje się wysoko w powietrzu - po około 20 minutach - obezwładniają oni obecnych na pokładzie funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Potem, mając za sobą pasażerów - również wspierających członków rodzin i znajomych, proszą załogę o zmianę trasy do Norymbergi. Paliwa w bakach jest zbyt mało na taką eskapadę, więc wybór pada na Tempelhof.

Porywacze wcześniej czterokrotnie pokonują trasę Warszawa-Wrocław. Wszystko po to, by poznać procedury odprawy, zwyczaje załogi i obserwować bezpiekę. Data również nie jest przypadkowa. Przed 1 maja liczą na pewne rozprężenie w służbach.

Po przekroczeniu granicy z NRD na niebie pojawiają się sowieckie myśliwce. Jednak i tym razem piloci zachowują zimną krew i lądują w amerykańskiej strefie okupacyjnej.

Porwanie o jeszcze innym charakterze ma miejsce w listopadzie tego samego roku. Dokonuje go Piotr Winogrodzki - zomowiec, który... powinien chronić załogę przed uprowadzeniem "antka". Razem z nim podróżuje jeszcze dwóch funkcjonariuszy, ale mężczyźnie udaje się ich przechytrzyć. Ostatecznie An-24 ląduje na Tempelhof.

Na samej płycie lotniska również nie braknie emocji. Winogrodzki wyskakuje z maszyny jeszcze podczas kołowania. Za nim "koledzy" po fachu. Dochodzi do strzelaniny. Mężczyznę postrzelono, ale przeżywa. Skazano go na pięć lat.

"LOT - Landing On Tempelhof"

Bazując na spektakularnych ucieczkach Polaków z Polski Ludowej, na Zachodzie krąży wówczas pewien żart. Otóż nazwę PLL LOT odczytywano jako - Landing On Tempelhof (lądowanie na Tempelhof - red.), w Berlinie - "Landet Oft in Tempelhof" (ląduje często na Tempelhof - red.). Po kraju "lata" zaś hasło - Linie Okęcie-Tempelhof.

Polska w tamtym czasie trafia do światowej czołówki statystyk uprowadzeń samolotów. Sprawców zachodnioniemieckie sądy skazują na o wiele niższe niż w PRL wyroki. Ryzyko jest zatem "opłacalne".

A o samym kultowym berlińskim lotnisku będącym bramą do wolności Maciej Zembaty pisze nawet piosenkę "Tempelhof".

"Pociłem się jak ruda mysz
A w głowie była jedna myśl
Tempelhof
Siedziało czterech tu i tam
I każdy z nich na cel mnie brał
Tempelhof (...)
Naciskam guzik, stało się
Już stewardessa do mnie mknie
Tempelhof
- Mam tutaj granat. Widzisz, nie?
Więc każ im lecieć tam, gdzie chcę!
Tempelhof
To się nie zdarza nawet w snach
Ja czuję ulgę, tamci w strach
Tempelhof".

***

Chcesz porozmawiać z autorką? Napisz: aleksandra.cieslik@firma.interia.pl