Kawah Ijen nie jest ani największym, ani najwyższym wulkanem w Indonezji. Choć od czasu do czasu wyrzuci z siebie pył lub trujące gazy, nie jest specjalnie aktywny - ostatnia erupcja datowana jest na koniec XX wieku. Mimo to stał się popularną atrakcją wśród turystów odwiedzających nie tylko Jawę, lecz także pobliskie Bali. Sławę zawdzięcza błękitnym płomieniom, które regularnie występują tylko w dwóch miejscach na świecie - poza kraterem wulkanu Ijen spotkać je można w etiopskich górach Dallol. Sporadycznie pojawiają się w amerykańskim Yellowstone oraz na Islandii.
To właśnie w kraterze "Niebieskiego wulkanu", jak bywa też nazywany Kawah Ijen, siarka spala się, tworząc malownicze niebieskie płomienie zwane też "błękitną lawą". - Kiedy siarka wydostaje się z wnętrza wulkanu, może osiągać temperaturę ponad pół tysiąca stopni - mówi Hadi Yono, lokalny przewodnik. - W kontakcie z tlenem natychmiast się zapala i spływa po zboczu góry, a błękitny ogień wygląda jak lawa. Stąd to skojarzenie - tłumaczy.
Zjawisko widoczne jest wyłącznie w nocy, między pierwszą a czwartą nad ranem. Jednak nie wszyscy odwiedzający krater mogą je obserwować, ponieważ wiele zależy od wilgotności powietrza, warunków atmosferycznych, czy pory roku. - Nigdy nie masz pewności, ale żeby zwiększyć prawdopodobieństwo zobaczenia tego unikalnego zjawiska, warto zaplanować wycieczkę w porze suchej, czyli między majem a wrześniem - radzi Yono. Nie zobaczę niebieskich płomieni, ale cieszę się, że początkiem listopada mogę w ogóle wejść na górę. Po trzęsieniu ziemi, które miało tu miejsce w lipcu, planując podróż na koniec roku, wciąż nie miałam pewności, czy wstęp na wulkan będzie możliwy.
W bazie, w której spotykam mojego przewodnika, melduję się tuż po 2:00 w nocy. Za chwilę otworzy się kasa z biletami. Jest weekend, więc wstęp kosztuje nieco więcej niż w tygodniu - dla turystów indywidualnych to w przeliczeniu 37 zł. - Mam dla ciebie prezent, przyda ci się na górze - mówi Yono z uśmiechem, wręczając mi maskę przeciwgazową. Za chwilę ruszę na szczyt, by zobaczyć wschód słońca z niemal 2500 tysiąca metrów nad poziomem morza i spotkać ludzi, którzy codziennie schodzą do piekła.
W plecaku mam wciąż jeszcze ciepły tradycyjny indonezyjski przysmak, który dostałam na drogę, wyjeżdżając z hotelu - nasi goreng, czyli smażony ryż z warzywami. Ten egzemplarz wyjątkowo mocno pachnie czosnkiem. Zjadam go w pośpiechu, grzejąc dłonie nad ogniskiem i zapijając piekielnie słodką herbatą. Zakładam na głowę czołówkę. Ruszamy.
Przy bramie wejściowej turyści mieszają się z miejscowymi. Stragany z przekąskami, kurtkami i czapkami oraz maskami do wypożyczenia rozstawione są po obu stronach żwirowej drogi. Przed nami 4 kilometry dość ostrego podejścia. - Lamborghini dla pani? - pyta mężczyzna stojący zaraz przy wejściu. Wtedy dostrzegam, że tuż za nim stoi jeszcze wielu mężczyzn gotowych wwieźć na szczyt każdego, kto będzie gotów zapłacić. Jak widać, każdy kraj ma swoje fasiągi w odpowiadającej mu wersji - tu metalowe dwukołowe wózki, przypominające nieco taczki. Miękkie siedziska z różnokolorowych poduszek wyglądają na całkiem wygodne. Nie brakuje też chętnych, by z takiej podwózki skorzystać. Koszt? 100$ (ok. 400 zł) w obie strony. Biorąc pod uwagę, że płaca minimalna w Indonezji wynosi około 300 USD (1200 zł), kwota ta może początkowo wydawać się stosunkowo wysoka. Jednak w rzeczywistości zarobek ten musi zostać podzielony między dwie osoby ciągnące wózek, a dodatkowo część dochodu trafia do naganiaczy. W efekcie wynagrodzenie za tę ciężką pracę okazuje się, z punktu widzenia ludzi Zachodu, niezbyt wygórowane.
Yono zdradza, że duża część wózkarzy to byli górnicy z kopalni siarki. - Przywykli do ciężkiej pracy, a dzięki tym prymitywnym taksówkom mogą całkiem nieźle zarobić, bo w szczycie sezonu przewijają się tu tysiące ludzi - podsumowuje. Gdy idziemy pod górę, przyglądam się osobom jadącym w wózkach. Jest sporo kobiet. Niektóre chowają twarz za hidżabami, inne tulą do siebie niemowlaki, jeszcze inne trzymają na kolanach kilkuletnie brzdące. Trochę Azjatów, a także młodych mężczyzn, którzy z bezprzewodowych głośników odpalają disco, bezwstydnie wdzierające się w nocną ciszę. Wszyscy zmierzamy w jednym kierunku, choć każdy na swój sposób. Żwir chrzęści pod butami, droga zmienia się niepostrzeżenie w strome kamieniste i błotniste podejście. Ciągnący wózki przystają co jakiś czas.
Pytam, jakiej narodowości są najczęściej ich klienci. Mówią, że dużo tu ludzi z Europy, ale w ostatnich latach nastąpił też napływ turystów z Chin. - Mam taką obserwację - mówi jeden z wózkarzy - ludzie z Europy biorą nasze Lamborghini już na dole, a Azjaci najpierw się zmęczą, wchodząc na szczyt i dopiero wtedy chcą odpocząć, więc zamawiają wózek w jedną stronę, aby zjechać po tym, jak wykonają trudne zadanie, które sobie wyznaczyli.
Mijam ich jeszcze kilkukrotnie. Pozdrawiamy się za każdym razem serdecznie. Słabnę z każdym krokiem, myśląc, że wysokość i niewyspanie dają o sobie znać. To jednak mój żołądek zbuntował się po godzinie od zjedzenia solidnej porcji ryżu, doprawionego sowicie czosnkiem. W rytm rozbrzmiewającego wśród nocnej ciszy z bezprzewodowych głośników disco wyrzucam z siebie lekko tylko nadtrawione nasi goreng. Czołówka na mojej głowie wygląda jak stroboskop, Yono trzyma mi włosy i pociesza, że za chwilę zrobimy dłuższy przystanek i będzie można napić się herbaty. Na myśl o tej z dołu wstrząsają mną kolejne konwulsje. Ciało rozgrzane marszem momentalnie się schładza. Siedzę na kamieniu i wyciągam z plecaka kurtkę, 9 stopni to jednak dość niska temperatura. Yono wyciąga z torby olejek eukaliptusowy, smaruje nim moje nadgarstki i szyję. - To ci pomoże na nudności - zapewnia. - Tak zawsze robiła moja babcia - mówi, gdy intensywny, świeży zapach, unosi się w powietrzu. Idziemy, choć wciąż trochę kręci mi się w głowie. Zza zakrętu wyłania się drobny Jawajczyk, patrzy z zatroskaną miną i pyta: - Lamborghini dla pani? Pomimo ciemności tubylcy widzą i wiedzą wszystko. Za pomocą krótkofalówek przekazują sobie bieżące informacje o sytuacji na trasie, licząc, że wreszcie zmęczenie weźmie górę i ktoś po drodze zdecyduje się jednak wsiąść na wózek.
Kilkaset metrów dalej siadamy pod drewnianą wiatą. Wśród rozbudzonych nocnym marszem turystów spotykamy też innych przewodników. Część z nich, jak Yono, pracowała wcześniej w kopalni siarki, ale postanowiła oprowadzać po wulkanie turystów. - Pieniądze może niepewne, ale większe, a i praca lżejsza - mówi z przekonaniem jeden z nich. Przysiadam koło Ahmada, którego wszyscy nazywają tu Piggy - ma nieco ponad 20 lat i od niedawna pracuje jako przewodnik. - Tutaj się urodziłem, tutaj mieszkam. Znam górników z Ijen i nie chciałbym pracować tak ciężko jak oni, dlatego postanowiłem uczyć się angielskiego, żeby zostać przewodnikiem. Ciężko tu o jakąkolwiek pracę, ale jeśli znasz język, możesz oprowadzać po okolicy turystów. A tych z roku na rok przybywa - tłumaczy.
Mieszka z matką i rodzeństwem w pobliskiej wiosce. Już w szkole wiedział, że nauka angielskiego to jego główny cel, choć, jak sam mówi, 2 godziny w tygodniu to za mało, by nauczyć się dobrze mówić. Dlatego uczy się sam. - Najlepiej, kiedy mogę rozmawiać z ludźmi, to najlepsza praktyka - podkreśla. Nie myśli o tym, aby opuścić rodzinne strony. - Póki co dobrze mi tu - podsumowuje z uśmiechem. Uśmiechów brak na twarzach targarzy ciągnących wózki. Gumowce grzęzną w błocie, taśmy, które przekładają przez klatkę piersiową albo zahaczają na czole, ciągnąc wózki, zostawiają głębokie ślady. Znowu mijamy się w drodze na szczyt. Turyści siedzący w wózkach szczelnie okrywają się kocami. Im wyżej, tym chłodniej. W południe palące słońce będzie tu nie do zniesienia.
- Jeszcze jeden zakręt i jesteśmy - mówi Yono po niemal 2 godzinach wspinaczki. Bez turystów przewodnicy wchodzą na górę w 40 minut, pokonują tę trasę czasem nawet kilka razy dziennie. - Tu idzie się do krateru, tam pracują górnicy - wskazuje wąską ścieżkę prowadzącą w dół. Górnicy mijają się na niej, niosąc na ramionach kosze wypełnione siarką, którą wydobywają ręcznie pośród oparów siarkowodoru. Ostry chemiczny zapach uderza mnie w nozdrza, kaszlę, próbując łapać powietrze, którego zapach znowu przyprawia mnie o mdłości. Zakładam maskę i patrzę na drobne sylwetki górników. Na nogach mają gumowce, ubrani w kolorowe bluzy i sprane dresowe spodnie pewnie poruszają się po wąskiej dróżce. Czasem zagadują turystów, prosząc o wodę lub papierosy, na które mówi się tu "kretek". Nie mają masek, mają za to spękane dłonie, zniszczone twarze i puste spojrzenia. - Codziennie robią zwykle po dwa kursy z koszami ważącymi około 70-80 kg. W dobrym dniu niektórzy obrócą nawet trzy razy - mówi Yono - ale to nie zdarza się często. Trzeba zdążyć zrobić to jeszcze przed południem, zanim zrobi się gorąco i nie da się pracować. Dlatego górnicy zaczynają w środku nocy.
Idą. Jeden za drugim. Ci, którzy zdecydowali się pracować dla firmy skupującej siarkę. Wbrew pojawiającym się czasem informacjom, nie jest to chińskie konsorcjum, a indonezyjskie przedsiębiorstwo Candi Krimbi skupujące surowiec wykorzystywany później w przemyśle chemicznym, farmaceutycznym i kosmetycznym.
Katorżnicza praca jest jedną z lepiej płatnych w okolicy, nie wymaga specjalistycznej wiedzy, wykształcenia czy umiejętności. Wymaga tylko dwóch rzeczy - ponadludzkiej siły i wytrwałości. Na Jawie 13 milionów ludzi żyje poniżej granicy ubóstwa, gęstość zaludnienia wynosi 1200 osób na kilometr kwadratowy. Ludzie często mówią tu o szczęściu, kiedy mogą zarabiać bez względu na okoliczności czy warunki zatrudnienia.
Za kilogram siarki górnikom płaci się niecałe 40 groszy, za cały ciężar zniesiony w koszach na ramionach niespełna 27 zł. Średni tygodniowy zarobek to okolice 300-400 zł. Cena jaką płacą? Choroby płuc i przewodu pokarmowego, urazy i zwyrodnienia kręgosłupa, deformacje stawów kolanowych i barkowych. Głębokie rany i blizny na ramionach. Średnia życia? Niespełna 50 lat. - Jeszcze 10 lat temu było ich tu 400, dziś w kopalni pracuje ich już tylko nieco ponad 40 - mówi Yono. - Lepiej i trochę prościej ciągnąć wózek z turystami - podsumowuje.
Mimo postępu technologicznego górnictwo wciąż pozostaje, nie tylko w Azji, ale i pozostałych regionach świata, branżą, która generuje szereg realnych zagrożeń - nie tylko dla środowiska naturalnego, ale przede wszystkim ludzkiego życia. W XXI wieku obserwacja ręcznego wydobycia siarki w sercu krateru czynnego wulkanu to także atrakcja turystyczna, która ściąga rok do roku tysiące lokalnych i zagranicznych turystów. Słyszę, że górzysty teren nie sprzyja mechanizacji procesu, że ludzka praca wciąż jest tańsza, a maszyny w tym toksycznym i kwaśnym środowisku rdzewiałby w szybkim tempie. Podobno wydobycie siarki na skalę przemysłową przestaje być opłacalne, poza tym kto miałby obsługiwać to wszystko w tym piekle. Gdzieś pomiędzy wersami słychać strach. Społeczna zależność od wyczerpującej, ale gwarantującej regularne przychody pracy to w tym rejonie świata codzienność.
Świta. Nieboskłon nabiera delikatnego blasku. Chłodny błękit powoli przechodzi w pudrowy róż, by zapłonąć pomarańczem. Nie jest to najbardziej spektakularny wschód słońca, jaki zdarzyło mi się oglądać. Tym bardziej że opary siarkowych gazów mieszają się z unoszącą się dookoła poranną mgłą. Z mroku jedno po drugim wynurzają się wulkaniczne zbocza. Krajobraz jest iście księżycowy - głębokie żłobienia i żółte osady siarki nadają mu surrealistycznego charakteru. W połączeniu z wyschniętymi, powykręcanymi konarami drzew wyglądają jak scenografia postapokaliptycznego filmu. A jednak jest tu życie - za plecami mam użyźnione wulkanicznym pyłem ziemie pokryte porostami i soczystą zielenią. Naukowcy z fascynacją badają bioróżnorodność tego miejsca, w którym rośliny, dostosowując się do niesprzyjających warunków, są w stanie przetrwać toksycznym środowisku. Często w niespotykanych nigdzie indziej formach.
Yono kuca pomiędzy niskimi krzewinkami i po chwili wręcza mi garść jagód. Kręcę głową w geście odmowy. Mój żołądek wciąż nie jest gotowy na spożycie czegokolwiek, a zwłaszcza produktów, w których stężenie siarki przekracza bez wątpienia wszelkie dopuszczalne normy. Mój przewodnik wzrusza ramionami i bez chwili zawahania wrzuca owoce do ust, gryząc je z wyraźną przyjemnością, po czym uśmiecha się szeroko.
Na szczyt nadjeżdżają kolejne wózki, adrenalina powoli opada. Ludzie snują się po ścieżkach, nie do końca wiedząc, co jeszcze mogą zrobić w tym jednym z najmniej gościnnych miejsc na Ziemi. Jedni pstrykają zdjęcia, inni przysiadają na kamieniach, jeszcze inni, zawinięci w koce usiłują się zdrzemnąć po wyczerpującym nocnym marszu, zanim zaczną powrotną wędrówkę. - Chodź, popatrzymy jeszcze z góry na jezioro - proponuje Yono.
Staję tuż przy krawędzi i spoglądam w dół. Dookoła wciąż jeszcze utrzymuje się mgła, ale światło poranka i rosnąca temperatura powoli, lecz skutecznie, ją rozpraszają. Przede mną największe i najgłębsze znajdujące się w kraterze wulkanu jezioro na świecie - ma kilometr długości, 600 metrów szerokości. Jego temperatura oscyluje w granicach 34 stopni Celsjusza. Może zwieść swym przepięknym turkusowym kolorem i gładką taflą. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że to idealne warunki na relaks. Woda w jeziorze jest tak kwaśna, że może rozpuszczać metal. Kontakt ze skórą powoduje oparzenia chemiczne, a wdychanie oparów może prowadzić do podrażnienia dróg oddechowych. A wszystko dlatego, że, woda wchodzi w reakcje z siarką, wytwarzając kwas siarkowy - substancja ekstremalnie żrąca i niebezpieczna.
Wzburzenie wody powoduje uwalnianie się toksycznych gazów, co sprawia, że przebywanie w tym czasie w pobliżu jeziora może być groźne dla zdrowia i życia. W aktywnym sejsmicznie regionie może zdarzyć się to właściwie w każdym momencie. Przy okazji słyszę, że zanim ziemia zadrży, a wulkan wyrzuci trujące pyły, do jeziora spadają martwe ptaki, które są zwiastunem katastrofy. Górnicy z Ijen wierzą, że to anioły, które czuwają nad ich bezpieczeństwem.
- Turyści nie zdają sobie sprawy z ogromnego ryzyka, na jakie mogą się tu narazić - mówi Yono - ignorują zakazy albo nie zwracają uwagi na lokalne informacje. - Stężenie gazów rośnie także wieczorem i podczas silnego wiatru, dlatego czasem warto odpuścić, niż narażać życie i zdrowie - mówi mężczyzna, przytaczając historię 68-letniego Szwajcara, który przed 10 laty zmarł w drodze do krateru. Wcześniej skarżył się na problemy z oddychaniem. Moją uwagę zwraca ogrodzony czerwoną taśmą kikut drzewa znajdującego się tuż nad przepaścią. Obok tabliczka z napisem "hati hati" (indonezyjskiej ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem). To także pokłosie tragicznego wydarzenia. - Kilka miesięcy temu turystka z Chin chciała sobie tu zrobić efektowne zdjęcie i spadła 70 metrów w dół - tłumaczy mój przewodnik. Czerwona taśma jednak nie zniechęca kolejnych osób, które pozują na suchych gałęziach tuż nad przepaścią, za nic mając ostrzeżenia.
Oczy pieką coraz bardziej, zaczynają łzawić, w gardle czuję pieczenie - to znak, że pora powoli ruszać w drogę powrotną. Mijam mężczyzn, którzy na prowizorycznych stolikach wystawiają ozdoby z siarki, mając nadzieję na dodatkowy zarobek. Podczas wędrówki w dół podziwiam spektakularne widoki, które ukryła przede mną noc. Pozdrawiam wózkarzy ciągnących z mozołem wózki z kolejnymi turystami. W połowie drogi siadamy z Yono koło budki, w której można kupić ciepłe i zimne napoje, banany i inne przekąski. Wyciągam z plecaka kupione dzień wcześniej maślane bułki, pijemy kawę i herbatę. Yono otwiera kolejną paczkę papierosów - pali co najmniej 3 dziennie, mówi, że to i tak zdrowsze niż to, czym się tutaj oddycha. Biorę łyk gorącej herbaty. Przełyk wciąż lekko piecze, na ubraniach długo jeszcze będę czuć zapach siarki. Myślę o kołyszących się pod ciężarem koszy z urobkiem górnikach. Przez chwilę byłam w piekle, oni są tam codziennie.