Reklama

Akcja policji w Magdalence miała na celu ujęcie przywódców jednej z najbardziej brutalnych i nieobliczalnych grup przestępczych w Polsce, nazywanej gangiem "mutantów", na której czele stał m.in. Robert Cieślak. Ps. "Cieluś". Gangsterzy wywodzili się z podwarszawskiego Piastowa, a cała grupa liczyła ponad 30 osób i w większości składała się z seryjnych morderców i porywaczy.

Rok przed Magdalenką doszło do strzelaniny we wsi Parole nieopodal Nadarzyna. Gdy policjanci próbowali odzyskać skradziony wraz z TIR-em sprzęt RTV o wartości miliona złotych, zostali ostrzelani przez bandytów z grupy "mutantów". Podczas wymiany ognia śmierć na miejscu poniósł podkomisarz Mirosław Żak. Stało się wtedy jasne, że wojna między gangsterami a policją przybierze wkrótce na sile, a wsadzenie za kratki bandytów odpowiedzialnych za zabicie funkcjonariusza będzie wyłącznie kwestią czasu.

Reklama

Do rozpracowywania "mutantów" zaangażowano ogromne siły w policji i prokuraturę, a za punkt honoru postawiono sobie złapanie przestępców i wymierzenie im przez sąd dotkliwych kar. Podczas wielomiesięcznej, wytężonej pracy, udało się schwytać większość członków grupy, ale na wolności przebywali jeszcze Robert Cieślak, Białorusin Igor Pikus i Jerzy Brodowski.

Kret w komendzie

Policja wielokrotnie próbowała schwytać Cieślaka, jednak za każdym razem udawało mu się uciec. Jak się później okazało - "Cieluś" miał w policji swojego informatora, dzięki któremu zawsze był krok przed ścigającymi go funkcjonariuszami.

Za jadącym taksówką z Warszawy do Siedlec gangsterem wysłano nawet policyjny śmigłowiec, ale kiedy "Cieluś" dowiedział się, że jest śledzony, kazał zatrzymać samochód i uciekł do lasu. Śledczy bezradnie rozkładali ręce, a sytuację komplikowało podejrzenie, że policja ma w swoich szeregach kreta, który informuje "mutanów" o planach ich zatrzymania.

Przygotowania do realizacji

Najgroźniejsi członkowie gangu doskonale wiedzieli, że funkcjonariusze depczą im po piętach, dlatego co kilka miesięcy zmieniali miejsce zamieszkania. Tym razem wybór padł na podwarszawską Magdalenkę. Piętrowy dom usytuowany na skraju lasu przy rzadko uczęszczanej szosie, wydawał się idealnym miejscem do ukrycia się przed policją. O nowym miejscu pobytu Pikusa, Cieślaka i jego dwóch psów wiedziała wyłącznie dziewczyna "Cielusia".

Do Pałacu Mostowskich, gdzie mieści się Stołeczna Komenda Policji, dociera wreszcie informacja, gdzie mogą znajdować się poszukiwani przestępcy. Zaczyna się obserwacja posesji "mutantów" i przygotowania do ich ujęcia. Jeden z policjantów szkicuje plan budynku i przedstawia go na ostatniej odprawie przed wyjazdem do Magdalenki. Później okaże się, że w rzeczywistości dom nie posiadał drzwi w miejscu, które wskazał policjant. Sąd uzna, że ta pomyłka nie miała jednak prawa wpłynąć na akcję antyterrorystów.

Dwa dni przed podjęciem akcji jeden z policjantów z w cywilnym ubraniu mija przed posesją bandytów Białorusina Igora Pikusa. Mężczyźni krzyżują się wzrokiem, ale nikt nie podejmuje czynności zatrzymania bandyty.

- Wiedzieliśmy, że przestępcy są bezwzględni i oprócz broni mogą być również wyposażeni w granaty. W związku z tym ćwiczyliśmy wariant przeprowadzenia realizacji z możliwym użyciem granatów przez członków grupy przestępczej. Nikt się jednak nie spodziewał, że "mutanci" zdolni są użyć ukrytych ładunków wybuchowych w stosunku do policji. Nie było nigdy wcześniej takiej sytuacji w Europie - mówi Interii Piotr "Faulo" Kamiński, były antyterrorysta, który brał udział w akcji zatrzymania członków gangu "mutantów" w Magdalence.

Krwawa strzelanina

W nocy z 5 na 6 marca 2003 r. do Magdalenki jedzie 26 operatorów jednostki specjalnej policji i 10 policjantów z wydziału terroru. Czterdzieści dwie minuty po północy policyjny Land Rover taranuje ogrodzenie i wjeżdża na teren posesji, gdzie przebywają Cieślak z Pikusem.

Antyterroryści zajmują pozycje i przygotowują się do szturmu domu. Dwie minuty później tuż przy wejściu do budynku eksploduje pierwsza bomba pułapka. Ładunek nafaszerowany jest śrubami i gwoźdźmi, tak by wyrządził jak najwięcej obrażeń. W wyniku wybuchu bomby ciężko rannych zostaje 19 policjantów. Podkomisarz Dariusz Marciniak ginie na miejscu. Dowodzący akcją komisarz Marian Szczucki umiera kilka dni później, w szpitalu nie odzyskawszy przytomności.

Bandyci próbują uruchomić drugi ładunek wybuchowy, ale z jakiegoś powodu nie dochodzi do eksplozji. Z pewnością ofiar wśród policjantów byłoby o wiele więcej.

Przestępcy rozpoczynają ostrzał z 29 jednostek broni - m.in. z karabinów maszynowych i karabinków automatycznych. Na skutek regularnej wymiany ognia wybucha pożar, a budynek mieszkalny ulega częściowemu zawaleniu. Po wielogodzinnej strzelaninie Robert Cieślak i Igor Pikus umierają na skutek zatrucia tlenkiem węgla.

- Wydarzenia w  Magdalence  były dla nas i dla naszych rodzin ogromną tragedią. Skłamałbym gdybym powiedział, że tamta noc nie odcisnęła na mnie piętna. Nigdy nie miałem do nikogo pretensji o to, co wydarzyło się w czasie realizacji w Magdalence. Osoby odpowiedzialne za śmierć policjantów, to bez wątpienia  przestępcy, którzy odpalili ładunki wybuchowe, strzelali do policjantów i rzucali w nas granatami - mówi Piotr "Faulo" Kamiński, który został ranny w strzelaninie.

Szukanie winnych

W październiku 2005 r. rusza pierwszy proces, w którym oskarżycielami posiłkowym są matki dwóch zabitych policjantów. Na ławie oskarżonych zasiadają: naczelnik wydziału do spraw walki z terrorem kryminalnym Komendy Stołecznej Policji mł insp. Grażyna Biskupska, dowódca pododdziału antyterrorystycznego Komendy Głównej Policji mł. insp. Kuba Jałoszyński i zastępca Komendanta Stołecznego Policji insp. Jan P.

Oskarżonym zarzuca się niedopełnienie obowiązków podczas planowania i przeprowadzenia akcji policyjnej w Magdalence oraz o nieumyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia biorących w niej udział antyterrorystów.

- Jestem zdania, że po akcji w Magdalence odrobiliśmy lekcję jako jednostka specjalna policji. Poprawiliśmy naszą taktykę, dostaliśmy lepszy sprzęt, dzięki któremu mogliśmy nasze zadania wypełniać bezpieczniej, niż wcześniej. To była bardzo kosztowna i bolesna lekcja - dodaje Piotr Kamiński.

Czternaście lat po strzelaninie w Magdalence sąd uniewinnił troje policjantów oskarżonych o zaniedbania w trakcie tragicznej akcji.