Wyobraźmy sobie XIX-wieczny pałac. Piękny sycylijski pałac, należący do przedstawicieli tysiącletniego rodu. I spójrzmy na sufit wraz z udającym się do swoich komnat gospodarzem, księciem Saliną: "W górze, na malowidle plafonu, budziły się bóstwa. Gromady trytonów i driad gnały z gór i mórz wśród różowych i liliowych obłoków ku Conca d’Oro, by głosić chwałę rodu Salina, i tryskały tak niepohamowaną radością, że zdawały się zapominać o najelementarniejszych zasadach perspektywy. A potężniejsi bogowie, książęta między bogami: gromowładny Zeus, zasępiony Mars, wiotka Wenus, postępowali na czele tej zgrai pomniejszych bóstw, dzierżąc uroczyście lazurową tarczę z lampartem. Wiedzieli, że znowu na dwadzieścia trzy i pół godziny oni obejmują w posiadanie pałac".
A teraz wyobraźmy sobie to malowidło na suficie w filmie. Jakkolwiek by się starano, jakiż król operatorów lub grafik komputerowy by się za nie wziął - nie zobaczymy w nim tego, co zobaczył Giuseppe Tomasi di Lampedusa w swoim domu w Palermo w latach 50. dwudziestego wieku, pisząc o schodzeniu ze sceny politycznej swoich przodków, o sto lat wcześniej.
Czy Lampedusę można w ogóle nazwać pisarzem? Najbardziej znany "sycylijski" pisarz to zresztą Mario Puzo - nowojorczyk włoskiego pochodzenia, którego związki z wyspą sprowadzały się do tego, że opisywał ją w swoich powieściach, nie tylko "Ojcu chrzestnym", ale także choćby "Sycylijczyku". Na tym tle - i na każdym innym - autor "Lamparta" jest naprawdę z Sycylii. Jego rodzina była związana z wyspą tylko nieco krócej niż półfikcyjnego księcia Saliny, a wyspa jest opisana przez człowieka, który miał ją w genach i spędził na niej większość swojego życia.
Skąd więc pytanie o pisarstwo Tomasi di Lampedusy? A czy pisarzem można nazwać człowieka, arystokratę, samotnika, żołnierza, prawnika, który u kresu życia pisze jedną książkę i nawet nie dożywa jej wydania?
Niewątpliwie odpowiedź na postawione wyżej pytanie brzmi: tak, jeśli jest to powieść taka jak "Lampart". Jedyna w swoim rodzaju, niedościgła. W której efekciarskie bon moty zastępują historiozoficzne refleksje księcia Saliny, przedstawiciela wielkiego rodu, człowieka mającego wszystko, a nad tym wszystkim świadomość, że skończył się czas nie tylko jego, ale także całego jego arystokratycznego świata. Choć ta najbardziej znana należy akurat nie do Saliny, a do jego siostrzeńca i prawdopodobnie najbardziej barwnej postaci w książce - przebojowego cwaniaka Tancrediego, który stwierdza, że "trzeba wiele zmienić, by nic nie zmieniać".
Ten modny w wykształconych kręgach do dziś cytat okazuje się niezwykle celny w kontekście władzy, choć nie aż tak oryginalny. W końcu już starożytni, za Arystotelesem, opisywali powtarzające się cykle zmian ustrojowych, podobnie jak Rzymianie, z wielkiego historyka Gibbona, patrzyli na romanizujących się barbarzyńców, którzy wkrótce mieli ich zastąpić i nie zawsze udolnie naśladować. Choć opinia księcia Saliny dotycząca krążenia elit okazuje się nieco zbyt optymistyczna, biorąc pod uwagę historię XX wieku: "My byliśmy lampartami i lwami, zastąpią nas szakale i hieny; i wszyscy: lamparty, szakale, hieny, będziemy się uważali w dalszym ciągu za sól ziemi". Ale przecież pisarz Tomasi di Lampedusa o tym wiedział, bo pisał w latach 50. XX wieku. Drwił z przodka. Tak jak jego przodek drwił, choć smutno, ze zmian swoich czasów.
Trudno w filmie oraz serialu i to do końca oddać, pomimo że kluczowe cytaty padają. "Lampart" to opowieść, prawie że opowiastka, o zaskakującym kontraście. Oto Włochy przechodzą wielką zmianę, która i dziś jest centralnym punktem odniesienia - wystarczy policzyć pomniki i place Garibaldiego i Wiktora Emanuela II w każdej prowincji. To czerwone koszule zdobywające i jednoczące kolejne prowincje, to Risorgimento, odrodzenie Włoch, to melodyjna i porywająca "Pieśń Włochów", która potem zostanie hymnem państwowym. Tymczasem w sycylijskim świecie księcia Saliny, a przede wszystkim w nim samym, panuje melancholia pomieszana z ironią, od których ucieczkę daje tylko czasem półoficjalna kochanka, dzieląca księcia z pobożną żoną.
Ten smutek i dostojna rezygnacja na tle wielkich zmian, ale i ironia, dystans im towarzyszące, składają się na potęgę tej wielkiej, choć przecież nie aż tak długiej książki. Sycylijczyków nie da się podbić - stwierdza spokojnie główny bohater, mając na myśli dusze swoich rodaków. Tylko po to, by dodać: - są na to zbyt próżni, próżność silniejsza u nich jest nawet od nędzy.
Richardowi Warlowowi, brytyjskiemu scenarzyście i głównemu twórcy włosko-brytyjskiego serialu, udało się całkiem sporo. Oddać piękno Sycylii, urok podupadających sycylijskich pałaców, bezwzględny pragmatyzm ukryty w kurzu sennych miasteczek, brutalną twarz pięknych rewolucji, pragmatyczną rezygnację księcia i cyniczny heroizm Tancrediego.
A także piękno Sycylii i muzy nowych czasów - powabnej Andżeliki (gra ją włoska modelka Deva Cassel), która w tym świecie pojawia się jak istota z innego wymiaru. Wybierająca, kogo chce, by poszedł za nią, zdeterminowana, nastawiona na przyszłość, choć nie do końca mająca w tym wszystkim jakiś większy plan.
Sześć odcinków ma opowiedzieć 300-stronicową książkę, więc nieco rozszerza wątki - zatapiając się na netflixowską modłę w psychologiach bohaterów, dodając nieco subtelnie podanego seksu i tym podobnych elementów przyzwoitego widowiska. Nie ma tu za to natrętnych uwspółcześnień, naiwnych trywializacji, bohaterki nie zachowują się jak współczesne liberalne mieszkanki Nowego Jorku, serialu nie przepełniają ahistoryczne ukłony wobec wszystkich aspirujących grup mniejszościowych. To po prostu dobre widowisko oparte na znakomitej powieści.
Oczywiście serialowi grożą porównania nie tylko z książką, a z jednym z największych tuzów w historii kinematografii. Z filmem "Lampart" Luchina Viscontiego z 1963 roku serial trudno w ogóle równać, bo przecież z Viscontim jak z wielkimi poetami u Gombrowicza - trzeba się zachwycać. Dwuipółgodzinne widowisko z 1963 roku rozsławiło książkę, zapisało się rolami Burta Lancastera, Alaina Delona i Claudii Cardinale, a także trwającą około 40 minut sceną balu.
Ale to serial, a nie film, jest dużo bliższy książce. Visconti, wierny swoim przekonaniom, a także przekonaniom bliskim swojemu środowisku, nakręcił film o świecie pięknych, lecz wewnętrznie zgniłych wyzyskiwaczy, których obalają nieuchronne procesy historyczne. Sprawa jest brana z powagą zupełnie niegodną pisarza. Gdyby książka była nie pierwsza, a druga, to można by ją śmiało uznać za wyśmianie dzieła wielkiego filmowca.
Na tym tle twórcy serialu starali się być bardzo wierni powieści, z filmem raczej z daleka się mijając, choć czasem do niego delikatnie nawiązując. Robią to przede wszystkim wizualnym przepychem, dopracowaniem kostiumów, barwnością przyrody i pałaców. To też trochę znak czasów, gdzie seriale historyczne zamieniają się w rodzaj reklamówek turystycznych - ale ta jest najwyższego sortu.
Oczywiście historia jest i bardziej krwista niż w książce, bo piękna, ironiczna, ale celowo pozbawiona pasji narracja książki zamordowałaby każdy serial.
"Lampart" ma też ogromną konkurencję. Filmów, powieści i seriali opowiadających o kresie rządzących klas społecznych i nowych władcach wchodzących w ich buty jest co niemiara i wiele z nich znajdziemy na półce z podpisem arcydzieła. Wystarczy wspomnieć inny film Viscontiego - "Zmierzch bogów", także o upadku arystokracji, ale w dużo brutalniejszych okolicznościach, bo przejmującego władzę w Niemczech nazizmu. A do tego choćby słynną powieść "Buddenbrookowie" Tomasza Manna, "Pożegnanie z Afryką" Karen Blixen, a także gigantyczną ilość polskich pozycji żegnających romantyzm (subiekt Rzecki z "Lalki"), a także świat szlachecki z "Nocami i dniami" Marii Dąbrowskiej na czele - rownież serialem, w którym ródługaśna scena balu miała być naszą własną odpowiedzią na Viscontiego. Do dziś ma ona swoich fanów, a także takich widzów jak niżej podpisany, którzy cenią sobie możliwość kilkukrotnego przyspieszenia akcji we współczesnych playerach.
A jak "Lampart" ma się do historii? Jest jak Lenin - wiecznie żywy. Wiecznie aktualny, pobudzający do refleksji, prowokujący. Szczególnie że rzeczywistość potrafi także pisać w ironicznym stylu o rzeczach i zmianach najpoważniejszych. Nazwa Lampedusa dziś niewielu Europejczykom kojarzy się jeszcze z pisarzem, za to niemal wszystkim z małą wysepką pomiędzy Sycylią a Afryką, od której jego ród zaczerpnął nazwisko (książęta Lampedusy). Stała się ona symbolem kryzysu migracyjnego, który... no właśnie, cóż sprawi w Europie? Czy znowu jakaś klasa lub grupa dominująca zostanie wymieniona na inną - i tak wiele zostanie zmienione tylko po to, by było jak wcześniej?