Reklama

Nie wiemy, czy Sylvester Stallone pozazdrościł dokumentalnego serialu "Arnold" swojemu odwiecznemu rywalowi Arnoldowi Schwarzeneggerowi, czy też poświęcony mu dokument Thoma Zimny’ego był wcześniej zaplanowany. Obie produkcje akcji są prawdziwą gratką dla fanów słynnych gwiazdorów kina, choć różnią się diametralnie. Schwarzenegger dostał szansę opowiedzenia o sobie w 3,5-godzinnym serialu, Stallone musiał się zmieścić w 1,5-godzinnym filmie. Arnold mógł wgłębić się w nieznane detale ze swojej kariery, Stallone musiał maksymalnie skrócić opowieść o sobie.

Nie jest to jedyna różnica między produkcjami. "Arnold" to zgrabnie opowiedziana historia o drodze na szczyt. W dokumencie o Stallone mniej suchych faktów, a więcej refleksji na temat trudnej drogi do sławy i tego, co gwiazdor musiał dla niej poświęcić. Dzięki temu "Sly" unika pułapek znanych z dokumentów o gwiazdach, gdzie często chodzi wyłącznie o "głaskanie" ego bohatera i wyliczanie jego dokonań. Mimo że zwykle znamy je wszyscy doskonale. Najciekawsze dokumenty o gwiazdach to te, które sięgają znacznie głębiej - poza sławę i ekranowy wizerunek bohaterów.

Reklama

Tak robi "Sly". Zamiast podsumowywać dorobek życia Stallone’a, pokazuje jak jego życie ewoluowało - właśnie poprzez filmy, w których grał i często sam je tworzył. (To, co łączy obie produkcje, to drażniący chwilami zabieg autokreacji).

Symboliczną wymowę ma rozpoczynająca film scena - gwiazdor stoi za przeszkloną ścianą okien na tle rodzinnych zdjęć. Wyznaje, że właśnie przeprowadza się na Wschodnie Wybrzeże, bo potrzebuje odmiany. Przeprowadzka, do jakiej się szykuje, pełni tu rolę symboliczną - uosabia podróż, którą my, widzowie odbywamy wraz z nim. Podróż wiodącą przez najważniejsze zdarzenia jego zawodowego życia. (Z tym prywatnym już, niestety, znacznie gorzej).

Będziemy jednak zaskoczeni, jak bardzo kojarzony z obdarzonymi nadludzką mocą bohaterami kina akcji Stallone, różni się od mięśniaków, w których wciela się od pół wieku. Najbliżej mu do Rocky’ego Balboi, o którym mówi zresztą, że to jego alter ego.

Być jak Marlon Brando

Sylvester Stallone opowieść o sobie rozpoczyna od odwiedzin w miejscu swoich narodzin - w niesławnym "Hell's Kitchen"(Piekielnej kuchni), W centrum mafijnego światka na nowojorskim Manhattanie. Na świat przyszedł w upalne lato 1946 roku, jako starszy syn włoskiego emigranta, fryzjera Francesco "Franka" Stallone’a i Amerykanki o żydowskich korzeniach, promotorki wrestlingu kobiet - Jacqueline "Jackie".

Jackie bała się szpitali i w dziewiątym miesiącu ciąży, gdy nadszedł termin porodu, nie zjawiła się tam. "Ktoś miał na tyle rozumu, że ją stamtąd wyniósł, gdy zaczęła mnie rodzić i zaniósł do szpitala" - opowiada Stallone. Gdyby urodził się poza szpitalem, pewnie by nie przeżył - nastąpiły komplikacje podczas porodu, które zmusiły położników do użycia dwóch par kleszczy. Niestety, przypadkowo uszkodzili też nerw na twarzy chłopca. Spowodowało to paraliż lewej dolnej jej części - wargi i języka, co nadało mu charakterystyczny wygląd, a także doprowadziło do wady wymowy. W rezultacie w dzieciństwie był prześladowany przez inne dzieci. Uchodził zresztą za nieudacznika, a ojciec wmawiał mu, że nim jest. Stał się agresywny, wylatywał z kolejnych szkół.

Antidotum na problemy okazało się kino. Jako nastolatek spędzał w nim wraz z bratem całe dnie, oglądając wszystko co wyświetlano. Chciał być jak bohaterowie grani przez Brando i Deana. Marzył o życiu, w którym służy się wielkiej idei i zyskuje szacunek otoczenia.

"Miałem obsesję na punkcie bohaterów ratujących innych przed złem. Chciałem być jak oni" - wspomina w dokumencie. Po obejrzeniu filmu "Herkules" (1958) z kulturystą i aktorem Stevem Reevesem zaczął uprawiać kulturystykę. Dobrze zbudowany, ale niezbyt wysoki (177 cm) Sylvester, zaczął pracować nad sylwetką.

Rodzice rozwiedli się w 1957 roku i oboje założyli nowe rodziny. Matka z synami przeniosła się do Filadelfii, a Sylvester poszedł do college’u w Miami. Potem od niechcenia zgłosił się do roli w sztuce "Śmierć komiwojażera". Tam zobaczył go pewien profesor Harvardu i powiedział: "Powinieneś robić to zawodowo. Masz talent".

To jedno zdanie zmieniło jego życie. Znalazł cel. Podjął studia aktorskie na uniwersytecie w Miami. Nie doprowadził ich jednak do końca.

Dopiero niemal 30 lat później r., u szczytu kariery, wrócił  i obronił dyplom.

Od pseudo-porno do "Rocky’ego"

O ile Rocky to było jego alter ego, druga kultowa postać, jaką Stallone wykreuje później - Rambo, nosić miała cechy ojca, przemocowego tyrana, który pozbawił go wiary w siebie. Ranił i upokarzał tak mocno, że nigdy od wspomnień o nim się nie uwolnił. Tak naprawdę dorastał zresztą w internatach. Obaj z bratem czuli się samotni, spragnieni rodzicielskiej miłości. Wiele lat później akceptacja i miłość widzów miały uzupełnić uczuciowy deficyt.

Ale to było znacznie później. Rzuciwszy studia Stallone wyjechał do Nowego Jorku i postanowił, że "gdzieś się zaczepi". Chodził po agencjach ze zdjęciami, ale nikt go nie chciał. "Mówiono mi, że się nie nadaję, że mam opadające powieki, wadę wymowy i jestem nie do obsadzenia" - opowiada.

Bez grosza przy duszy mieszkał na nowojorskich ulicach. Czasem wpadały mu epizody na of-Broadwayu, ale nie sposób było się z nich utrzymać. Po trzech tygodniach sypiania na dworcu autobusowym był tak zdesperowany, że kiedy ujrzał ogłoszenie o castingu do filmu...erotycznego, zgłosił się. "Miałem do wyboru zrobić ten film, albo kogoś okraść" - tłumaczył po latach w "Playboyu".  Pisano, że "Przyjęcie u Kitty i Studa" to "hardkorowy film erotyczny". Prawda jest inna: to nudny i nieudolny romans w stylu soft-porno, o kłócącej się młodej parze, która postanawia urządzić "orgietkę" . Tyle, że żadna scena nie jest tam erotyczna, zwłaszcza gdy bohaterowie uprawiają seks. (Film można znaleźć w sieci).

Za dwa dni pracy otrzymał 200 dolarów. W końcu mógł wynająć lokum. Ale o tym wszystkim wiemy z biografii aktora, nie znajdziemy tego epizodu z jego życia w dokumencie "Sly". Szkoda, bo wiele mówi o sytuacji Stallone’a na początku drogi, a nadgorliwość twórców pozbawiła fanów tej wiedzy.

Po roku klepania biedy w Nowym Jorku zaczął pisać scenariusze. Nadal bardzo chciał zostać aktorem, ale zrozumiał, że nikt nie zaproponuje mu żadnego, i musi napisać go sobie sam. Pisał bez przerwy przez kilka lat. I gdy w wieku 28 lat za pierwszą większą rolę w filmie "Chłopaki z Flatbush" kupił używany samochód, pognał prosto do Hollywood.

Strzał w dziesiątkę

Przesłuchania w Hollywood wypadły jeszcze gorzej niż w Nowym Jorku. W końcu wychodząc z kolejnego, rzucił: "Czasami też piszę". Wtedy się nim zainteresowali.

W ciągu trzech dni Stallone napisał scenariusz do znanego wszystkim  "Rocky'ego" i zjawił się z nim w Paramouncie. Postać bohatera wzorowana była na prawdziwej historii boksera, znanego jako Rocky Marciano, który - choć nie wróżono mu kariery - w ringu był niepokonany. Nosił przydomek "The Rock", czyli Skała. Autor wyposażył go w złote serce i równie jak on małomówną dziewczynę, w której po raz pierwszy w życiu się zakochuje.

O dziwo - w wytwórni scenariusz się spodobał. Postawiono jednak warunek: w roli głównej ma wystąpić aktor bardziej znany, np. Ryan O'Neil albo Robert Redford. O tym jednak Stallone nawet nie chciał słyszeć, choć za to, by z niej zrezygnował proponowano mu 250 tys. dolarów, a finalnie za rolę i scenariusz dostał ledwie 50 tysięcy. (Plus 10% zysków). Nakręcony za niespełna milion dolarów film zarobił ponad 150 milionów i sprawił, że Stallone nie tylko stał się sławny i bogaty. Otrzymał 10 nominacji do Oscara, (w tym dwie dla niego - za rolę i scenariusz), z czego trzy zamieniły się w statuetki: za najlepszy film, za reżyserię Johna G. Avildsena i montaż.

Dzięki sporej dawce szczęścia Stallone w mgnieniu oka trafił na sam szczyt. Został pierwszym aktorem, który sam siebie odkrył dla kina, pisząc scenariusze, obsadzając się w nich, a potem także reżyserując i produkując swoje filmy. Był pierwszą wielką gwiazdą, której to się udało. Hollywood miało już wtedy co prawda, o wiele lepszego aktora i wybitnego reżysera w jednej osobie - Clinta Eastwooda. Ale Clint zdążył zrobić karierę jako aktor, nim zajął się reżyserowaniem. Podobnie jak Robert Redford.

Dziś 47 lat po premierze możemy powiedzieć wprost: "Rocky", z całą sympatią dla filmu, na pewno nie jest dziełem wybitnym. Uchodzi zresztą za jeden ze słabszych tytułów nagrodzonych w kategorii: "najlepszy film" w historii Oscarów. Korzysta ze znanych klisz, dłuższe dialogi wygłaszane przez bohatera rażą pretensjonalnością, a cała konstrukcja mocno się chwieje. Jak to się stało, że pokonał nagrodzone Złotą Palmą arcydzieło - "Taksówkarza" Martina Scorsesego? Otóż w tym wypadku serce łamie nie tyle sztuka filmowa, co sama historia. Bo jak słusznie mówi Stallone w dokumencie: "To tak naprawdę nie jest film o boksie. To przede wszystkim love story". Inna, szorstka, z dwojgiem przetrąconych outsiderów, którzy odnajdują się jak przysłowiowe dwie połówki pomarańczy.

Jak wiemy, "Rocky" doczekał się aż pięciu sequeli, z których tylko drugi film zbliżył się jakościowo do oryginału. Kolejne, nadal zarabiały duże pieniądze - w sumie ich dochód przekroczył miliard dolarów - ale było to już odcinanie kuponów od dawnego sukcesu. No i wspomniane rekordowe 30 nominacji do Złotych Malin, (z których 10 trafiło w jego ręce), mówi samo za siebie.

Outsider do samego końca

Stallone na początku kariery był  dla Hollywood tematem niewybrednych żartów, także dziennikarskich. Dokument, niestety ledwo o tym napomyka,  poza faktem, że brat aktora, muzyk Frank Stallone nazywa go outsiderem. Nietrudno jednak dostrzec, że on sam czuje się pariasem w fabryce snów pełnej pięknych i utalentowanych ludzi.

Bystry widz dostrzeże też między wierszami, że nosi w sobie coś na kształt poczucia winy - w głębi duszy uważa bowiem, że nie zasłużył na swoją sławę i bogactwo.  Że nie jest tak dobry, jak myślą ci, którzy go oklaskują. To z pewnością efekt kompleksów, jakie zakodował w nim ojciec, dla którego nigdy nie był dość dobry.

Niepowtarzalność Sylvestra Stallone’a - filmowca polega na tym, że - jak pokazuje "Sly" - każdy projekt, którego dotknie, staje się filmem Stallone, nawet jeśli nie był nim w zamierzeniu. Chodzi o osobisty wymiar dzieł, nad którymi pracuje, o stempel, jaki im nadaje, nawet jeśli mowa o produkcjach dalekich od doskonałości. Niezależnie od tego, czy wciela się w postacie takie jak Rocky Balboa, czy szukający sprawiedliwości szeryf Heflin w "Cop Land", (jednym z jego najważniejszych filmów obok "Rocky’ego)", czy też w szalonych zabójców jak John Rambo. Nawet dużo młodsi scenarzyści, którzy dorastali, oglądając jego filmy, wiedzą, jak pisać dla niego. Trudno pomylić jego filmy z produkcjami innych twórców. W każdym z nich uderza też uczucie smutku zdające się nie opuszczać granych przez Stallone’a bohaterów. Nawet w chwilach tryumfu.

Sylvester Stallone robi wrażenie aktora, którego "nie kręcą" oscarowe wyścigi, a sukces "Rocky’ego" ogromnie go zaskoczył. Po raz drugi stanął przez oscarową szansą dokładnie 40 lat później, w 2016 roku, zdobywając nominację za - tym razem drugoplanową rolę starego Rocky’ego trenującego syna dawnego rywala, w filmie "Creed: Narodziny legendy". To bodaj najlepsza rola w jego aktorskim dorobku - dojrzała, stonowana, przejmująca. Pokonał ją wtedy świetny Mark Rylance zdobywając złotą statuetkę za kreację w "Moście szpiegów" Spielberga.

Piętno ojca

Ten dokument największe wrażenie robi w scenach, w których skupia się na Stallone opowiadającym o rozczarowaniach i trudnych relacjach z przemocowym ojcem. Mówi o tym ironicznym, dyskretnym językiem, który tylko wzmacnia nasze przekonanie, że musiały być okrutne. Kiedy bracia dorośli, ich ojciec przeszedł od werbalnego i fizycznego znęcania się do zazdrości i publicznych pokazów autentycznego okrucieństwa. Jakby napędzała go złość, wynikająca z patrzenia, że jego dzieci go we wszystkim przewyższają! Dla większości rodziców ta świadomość jest spełnieniem marzeń, lecz nie dla Franka Stallone’a.

Aktor opowiada o udokumentowanym zresztą na filmie zdarzeniu, które każe podejrzewać, że ojciec Stallone’ów był człowiekiem o psychopatycznych skłonnościach. Mowa o meczu polo (rozgrywanym na koniach), w którym uczestniczyli ojciec i syn. W momencie gdy Sylvester był bliski umieszczenia kuli w bramce przeciwnika, poczuł silne ukłucie w plecy, które sprawiło, że spadł wprost pod nogi koni. To ojciec dźgnął go kijem golfowym, nie mogąc patrzeć na sukces syna, choć grali w jednej drużynie!  

O jeszcze innym wydarzeniu opowiada jego młodszy brat Frank Jr Stallone. Miesiąc po gigantycznym sukcesie "Rocky’ego" ojciec pojawił się, potrząsając maszynopisem na imprezie obu braci. "Przekaż to bratu, bo to jest dopiero prawdziwy ‘Rocky’. To dopiero jest "Rocky, tamten to kicha"- krzyczał wyraźnie z siebie zadowolony. "Nawet w chwilach największego tryumfu syna, zamiast razem z nim się cieszyć, wciąż z Sylvestrem rywalizował. Wciąż chciał udowadniać, że to on jest lepszy" - ze smutkiem mówi Frank Jr.

Sylvester nigdy nie przestał próbować zdobyć miłości ojca, często z pomocą ekstrawaganckich prezentów. I do końca miał uczucie, że nigdy jej nie zdobył. Jest w filmie scena, w której gwiazdor przyznaje, że gdy grając w "Rockym", musiał przywołać uczucie złości i żalu, za każdym razem myślał o ojcu. Potem przeniósł to do innych filmów.

Stallone przez cztery dekady dbał o to, by wymyślony i zagrany przez niego Rocky Balboa nie zszedł z obranej drogi. Gdy kolejni reżyserzy zgłaszali pomysły, że Rocky popada w uzależnienia od narkotyków i alkoholu, protestował.

- To ma być prawdziwy idealista, takim go wymyśliłem. Żadnych prochów, żadnych kochanek - tłumaczył.

Jednym z ciekawszych fragmentów filmu jest ten, w którym gwiazdor tłumaczy, dlaczego żaden z jego bohaterów nigdy nie umiera na ekranie. "Głęboko wierzę, że nie powinniśmy oglądać śmierci naszych idoli. Powinien być w nich element mistyczny. (...) Poza tym chcę dawać ludziom nadzieję. Nadzieja to moja bajka" - wyznaje.

Przemilczenia

O ile "Sly" w ciekawy sposób tłumaczy nam ewolucję Stallone’a - filmowca, to już (pomijając dzieciństwo), o jego prywatnym życiu nie dowiadujemy się niemal nic. Najwyraźniej aktor jako producent wykonawczy dokumentu, wyczyścił go skrzętnie ze wszystkich niewygodnych wątków. (Widać to choćby na przykładzie głośnego "epizodu" ze wspomnianym filmem erotycznym).

Nie znajdziemy więc w filmie opowieści o jego trzech małżeństwach i rozwodach. Nie ma ani słowa o głośnym, zakończonym skandalem związku z duńską modelką i aktorką Brigitte Nielsen, z którą zagrał w filmie "Cobra" w 1986 roku. Stallone nie mówi również nic o trwającym ponad ćwierć wieku obecnym małżeństwie z Jennifer Flavin, z którą ma trzy dorosłe córki. O dzieciach także niemal nie mówi, a pominięcie faktu nagłej śmierci zmarłego przed dekadą, w wieku 36 lat Sage’a Stallone’a, to już decyzja niezrozumiała. Przyczyną śmierci była choroba niedokrwienna serca, choć mówiło się dużo o nadużywaniu narkotyków przez Sage’a.

Przemilczenie tej śmierci w dokumencie jest tym dziwniejsze, że nawet Rocky Balboa w jednej ze scen "Creeda..." w nieoczywisty sposób oddaje zmarłemu synowi aktora hołd. To scena, w której bokser pokazuje podopiecznemu zdjęcie syna, o którym mówi: "Mieszka w Kanadzie, najważniejsze, że udało mu się ułożyć życie".

W rzeczywistości na fotografii widzimy zmarłego Sage’a, który jako czternastolatek partnerował ojcu w piątej części bokserskiej sagi. I choć sam film był nieudany, Sage’a uhonorowano wtedy wyróżnieniem dla najlepiej zapowiadającego się młodego aktora. Sage naprawdę mieszkał w Kanadzie.

To z pewnością bolesny temat, ale od śmierci Sage’a motyw straty pojawia się w bardzo wielu filmach Stallone’a i wielokrotnie mówił o tym w wywiadach. Tymczasem w dokumencie wyznaje jedynie enigmatycznie, że żałuje, iż przedłożył pracę nad rodzicielstwo. W obliczu tak dramatycznego zdarzenia, które miało wpływ na jego dalsze życie, to zdecydowanie za mało.

Spełnione marzenia

Przez dekady wielkim marzeniem Stallone’a była rola gangstera. Jeszcze przed "Rockym", był przesłuchiwany do którejś z dalszych ról w "Ojcu chrzestnego" Coppoli, ale od reżysera castingu usłyszał, że "za mało przypomina Włocha"! "Co takiego" - zakrzyknął Stallone. Oczywiście nikt nie wiedział o jego włoskich korzeniach.

To ostatnie marzenie zrealizował dopiero w 2022 roku i właśnie możemy go oglądać w głównej roli w serialu "Tulsa King". To opowieść o nowojorskim gangsterze, Dwightcie Manfredim, którzy po latach odsiadki zostaje przez mafijną rodzinę zesłany do Tulsy w Oklahomie, pod pretekstem rozwoju struktur gangu. Rozkręca tam dobrze prosperujący interes. 

Przez całą karierę rywalizował z innym hollywoodzkim aktorem kina akcji, Arnoldem Schwarzeneggerem. Są ponad całą resztą. W 2010 r. zaprosił go do udziału w serii "Niezniszczalni" (razem z innymi gwiazdorami kina akcji lat 80. i 90.) jak Bruce Willis, Mickey Rourke czy Chuck Norris.

Jego wielkim fanem jest Quentin Tarantino, dla którego stanowi "uosobienie amerykańskiego snu o sukcesie". Czemu więc dwukrotnie odmówił udziału w jego filmach, za co inni daliby się zabić? Po raz pierwszy była to świetna "Jackie Brown", a jego rolę przejął sam Robert De Niro. Drugim filmem był "Grindhouse: Death Proof " opowiadający historię kaskadera, który morduje młode kobiety zmodyfikowanymi samochodami. Powiedział wtedy Tarantino, że nie ma mowy, by zagrał Mike'a, ponieważ ma dwie córki, a hobby jego bohatera to "wsadzanie nastolatków do samochodu i rozbijanie ich o ścianę, co nie wydawało mi się odpowiednie". Słynie z niewzruszonych zasad. Ilu aktorów dotąd odmówiło Tarantino?

"Sly" kończy się tym samym ujęciem, którym się zaczynał: widzimy Stallone’a stojącego za przeszkloną ścianą z okien na tle rodzinnych zdjęć. Obok walizki, być może już rozpakowane. Jego życie właśnie zatoczyło koło - wrócił na Wschodnie Wybrzeże, z którego wyjechał jako bardzo młody człowiek. Kolejna podróż się kończy, czy zaczyna?.

"Ile jeszcze  pożyję? Może 20 lat?" - zwraca się do nas. Ma 77, więc to optymistyczna prognoza, chociaż jego mama, Jackie Stallone dożyła 99 lat, ma więc szanse.

"Kiedyś miałem pochrzanione priorytety, praca była na pierwszym miejscu, ale to się zmieniło. Najważniejsze jest prawdziwe życie" - wyznaje. Filmy to przecież tylko fikcja.