Reklama

To był jego rok. Cillian Murphy rolą "ojca bomby atomowej" w "Oppenheimerze" Christophera Nolana usunął w cień nawet Leonardo DiCaprio, wcielającego się  w Ernesta Burkharta w filmie Martina Scorsesego. O jego aktorstwie krytycy piszą, że jest "ciche i nadzwyczaj intensywne".

- Nie ma wielu aktorów, którzy mogą zamienić się w inną osobę na trzy bite godziny - opowiadał Nolan. - Postawiłem aktorowi wymagania, którym niewielu artystów w historii kina byłoby w stanie sprostać.  Cillian zaskakiwał mnie na planie dzień w dzień. A kiedy weszliśmy do montażowni, by złożyć ten występ w całość, zobaczyłem w nim samą prawdę - opowiadał reżyser.

Reklama

Aż trudno uwierzyć, że tego kalibru aktor nie ma na koncie nie tylko żadnej nominacji do Oscara, ale także statuetki Złotego Globu. Wiele jednak wskazuje na to, że już wkrótce zarówno Amerykańska Akadamia Filmowa, jak i organizatorzy globów nadrobią zaległości.

Irlandczyk w Hollywood

Cillian Murphy to rodowity Irlandczyk, urodzony w 1976 roku w mieście Cork, w nauczycielskiej rodzinie. Już jako 10-latek sam pisał i wykonywał piosenki. Potem grał na gitarze w zespole Sons of Mr. Greengenes będącym w kręgu muzyki spod znaku Franka Zappy.

Mimo to, o skończeniu koledżu rozpoczął studia prawnicze. Nie zaliczył jednak nawet pierwszego roku, bo odkrył, że to nie dla niego.  O tym, że chce zostać aktorem, zdecydował po obejrzeniu inscenizacji "Mechanicznej pomarańczy". Początkowo grał w teatrze amatorskim, ale szybko zaczął pojawiać się w niezależnych filmach. W 2001 roku odtworzył swoją rolę teatralną w ekranizacji sztuki "Disco Pigs" Kirsten Sheridan. Wkrótce sam Danny Boyle zaprosił go do udziału w dobrze przyjętych w USA "28 dniach później".

To był przełom, bo rola zwróciła uwagę wielkich studiów na Cilliana. W 2005 roku spotkał Christophera Nolana i zaczęła się ich długoletnia współpraca. Ubiegał się bowiem o rolę Człowieka-Nietoperza w filmie "Batman-początek", którą jak wiemy, dostał Christian Bale. Nolan obsadził go za to jako Stracha na Wróble - a właściwie dr Jonathana Crane’a, wroga Batmana. Ceniony psycholog, wynalazca środka, który wywołuje u ludzi halucynacje w oparciu o ich największe koszmary, miał niewinną twarz Murphy’ego. I straszliwą maskę. Rolę Stracha na wróble powtórzył w filmach "Mroczny Rycerz" oraz "Mroczny Rycerz powstaje". Już wtedy Nolan mówił, że myśli nad pierwszoplanową rolą dla niego. Nie podejrzewał jednak, że będzie czekał 17 lat.

W 2006 roku pojawił się w głównej roli u brytyjskiego mistrza kina społecznego Kena Loacha, w nagrodzonym Złotą Palmą w Cannes filmie "Wiatr buszujący w jęczmieniu". Film jest kroniką historii Irlandii lat 20. - z czasów, gdy kraj dążył do niepodległości, a zdobywszy ją, popadł w wojnę domową. Murphy gra zdolnego lekarza, który w przeciwieństwie do brata nie chce angażować się w konflikt. A jednak wstępuje do IRA. Damien z bratem walczy z brytyjskim okupantem, ale gdy zostaje podpisany pokój, nie jest usatysfakcjonowany. Dołącza do tych, którzy chcą całkowitej niezależności. Wybucha bratobójcza wojna. Aktor stworzył przejmującą kreację, która w sporej mierze przyczyniła się do nagrody w Cannes.  

Skrajnie różną postać zagrał w filmie Neila Jordana "Śniadanie na Plutonie". Tutaj wcielił się w transwestytę, który jako niemowlę został znaleziony przed domem księdza i oddany przebranej matce. Już od najmłodszych lat fascynowały go sukienki i buty na obcasach. Nie mogąc znaleźć swojego miejsca w irlandzkiej mieścinie, wyruszył do Londynu na poszukiwania biologicznej matki. Reżyser wrzuca go w środek burzliwych wydarzeń historycznych. To brawurowa, ale nieprzeszarżowana ani o jotę kreacja, w której aktor mógł pokazać wachlarz możliwości. Za rolę odebrał 4 irlandzkie Oscary (IFTA) i nominację do Złotego Globu.

A potem nastał czas "Peaky Blinders". Opowieść o rodzinie Shelbych, która postanawia zaistnieć w angielskim półświatku, poprzez zdobycie bukmacherskiej licencji, to był wielki przebój. Cillian jako głowa rodu i główny bohater jest tak charyzmatyczny, że kibicujemy mu mimo jego występków. Wraz ze zmarłą Helen McCrory w roli matki Shelbych stworzyli niezapomniany duet. Murphy zagrał rewelacyjnie - jego bohater wydawał się twardy i bez uczuć, ale oczy gangstera, których zapomnieć nie sposób, mówiły coś zupełnie innego. Stał się ulubieńcem widzów na całym świecie, bijąc w rankingach utytułowane gwiazdy.

Serial BBC "Peaky Blinders" skończył się dopiero po sześciu sezonach. Wtedy właśnie Nolan zwrócił się do niego z propozycją roli Roberta Oppenheimera. Miał pół roku, by mimo szczupłej sylwetki jeszcze sporo schudnąć, popracować z trenerem dialektu i...stać się Oppenheimerem. Bo Murphy go nie gra - naprawdę nim jest przez 180 minut ekranowej obecności.

Centralnym punktem filmu jest intensywny dramat sądowy, ale Nolan genialnie funduje nam trzy plany czasowe, które przeplatają się nawzajem. (O filmie szeroko pisaliśmy w tekście z 29 lipca br.)  Historia opowiadana jest z perspektywy głównego bohatera, dzięki czemu mamy poczucie, że dostaliśmy coś w rodzaju skanu jego mózgu. Plakat promujący film, na którym z głowy fizyka zdają się wyrastać elektryczne łącza, symbolizuje właśnie kłębiące się w niej myśli i obawy.

Oppenheimer bez wątpienia był geniuszem. W wieku 22 lat miał doktorat z fizyki, a wkrótce założył amerykańską szkołę fizyki teoretycznej. Dzięki retrospekcji poznajemy jego młodzieńcze lata, w tym co najmniej dwuznaczne wydarzenia. Choćby to, gdy młody Robert omal nie został mordercą, próbując otruć wykładowcę. Śledzimy też udrękę Oppenheimera, którego odkrycia będące jego wkładem w rozwój teorii kwantowej, Nolan przeplata obrazami reakcji łańcuchowych, podprowadzając nas do kluczowego momentu w jego zawodowym życiu. Mowa o zaangażowaniu fizyka w projekt powstawania bomby atomowej, znany jako Projekt Manhattan, którego szefem w Los Alamos został Oppenheimer. Jednocześnie podglądamy jego skomplikowane życie uczuciowe i rywalizację z mniej zdolnymi kolegami.

"To, co uczyniło Oppenheimera tak złożonym, wielowarstwowym i niesamowitym, to osobowość pełna sprzeczności - opowiada Murphy. "Miał w sobie wszystkie skomplikowane uczucia, które mamy jako istoty ludzkie, z jedną różnicą - był jednym z najgenialniejszych umysłów, jakie kiedykolwiek żyły. Ale był też arogancki i próżny. Naiwny i skonfliktowany. I był egoistą. Kobieciarzem i samolubem, a przy tym człowiekiem szlachetnym i hojnym. To właśnie czyniło go tak fascynującym" - dodaje aktor. 

Poczucie winy, które pojawiło się u Oppenheimera dopiero po spuszczeniu bomby na Hiroszimę i Nagasaki, miało nie opuścić go do końca życia. Proces dojrzewania bohatera do tego, by zanegować własną pracę i rozpocząć walkę o rozbrojenie, stanowi sedno znakomitego filmu Nolana. Na długo jeszcze po seansie zostaje z nami widok smutnej twarzy Cilliana Murphy’ego, a zwłaszcza jego oczy, które zdają się mieścić całe cierpienie świata. Mówi, że lubi takie skomplikowane postacie. Scenariusze, które dotykają wszystkich zakamarków ludzkiej kondycji, także tych wstydliwych. I wie, że w sztuce "mniej znaczy więcej".

"Dla mnie cała sztuka polega na tym, że musisz więcej ukryć, niż dać" - tłumaczy i dodaje. "Chowając, wstrzymując targające tobą uczucia, pozwalasz widzom emocjonalnie łączyć fakty. To rodzaj aktorstwa, do jakiego aspiruję". 

Nie ma w tym roku drugiej kreacji na pierwszym planie, która zapadałaby w nas tak głęboko i tak mocno.

Podwójny czarny koń

Jeśli o "American Fiction" zwycięzcy tegorocznego festiwalu w Toronto mówi się jako czarnym koniu nadchodzących Oscarów, o odtwórcy głównej roli w filmie Jeffreyu Wright tym bardziej. To prawdopodobnie największy rywal Murphy’ego w wyścigu po statuetkę, w Ameryce szalenie ceniony, mniej znany w Europie, (nie licząc ról serialowych, jak choćby ta w futurystycznym "Westworld").

Pora więc nadrobić braki, bo nie dość, że zwycięzcy z Toronto regularnie sięgają po Oscary, to niewiedza dotycząca kariery Wrighta oznacza przeoczenie. Jego dorobek jest bowiem gigantyczny. 

Pięćdziesięcioośmioletni Wright szturmem wdarł się do kina dzięki roli tytułowej w głośnym filmie Juliana Schnabla "Basquiat taniec ze śmiercią", ponad ćwierć wieku temu. Kreacja obrazoburczego artysty, sprawiła, że nieznany dotąd aktor trafił na plan Woody’ego Allena, Jonathana Demme’a a nawet kolejnego Bonda z Piercem Brosnanem. Przypomnijmy , że w "Casino Royal" Martina Campbella wcielił się w postać agenta CIA Leitera. Powtórzył ją zresztą w kolejnym filmie o losach agenta 007 już z Craigiem - "Quantum of Solace", a także w ostatnim "Nie czas umierać".

Tak naprawdę jednak pierwszym, wielkim sukcesem Wrighta okazała się rola Belize’a w arcydziele Tony’ego Kushnera "Anioły w Ameryce", za którą zdobył teatralną nagrodę Tony. Powtórzył tę samą rolę w adaptacji miniserialu  Mike’a Nicholsa, tym razem zgarniając Złoty Glob i nagrodę Emmy. Kto pamięta genialną produkcję, nie mógł zapomnieć pielęgniarza-geja, który okazuje się aniołem dla snobistycznego narcyza i homofoba granego przez Ala Pacino.

Seriale, te z gatunku nader ambitnych stały się zresztą jego znakiem rozpoznawczym - ostatnio nominacje do nagród Emmy przyniosły mu seriale HBO "Westworld" i Disneya "What If...?". Zwłaszcza pierwszy o futurystycznym parku rozrywki, w którym ludzie spełniają swoje mroczne fantazje, z Anthonym Hopkinsem w roli głównej, zyskał sporą popularność. Wright wcielił się w jego pomocnika Lowe’a i przyćmił nawet wielkiego Brytyjczyka. Wciąż jednak można było odnieść wrażenie, że nie dostał roli na miarę talentu.

I właśnie taką jest ta, w głośnym debiucie "American Fiction" Corda Jeffersona, zdobywcy worka nagród za scenariusz "Sukcesji". Film na razie nie jest możliwy do obejrzenia w Polsce, nie wiadomo nawet kiedy do nas trafi. Od debiutu w Toronto zbiera jednak znakomite recenzje, których autorzy wskazują na aktora jako pewniaka do nominacji. Obraz jest satyrą na rasowe stereotypy w Ameryce i powstał na bazie książki Percivala Everetta.

Wright wciela się w pisarza i wykładowcę uniwersyteckiego, sfrustrowanego kiepskim przyjęciem swojej książki, uznanej za "nie dość czarną". Wściekły postanawia napisać pod pseudonimem powieść, która ma jak w soczewce skupiać wszystkie słabości i stereotypy "czarnej literatury". Ku jego zaskoczeniu odnosi sukces, o  jakim nie mógł wcześniej marzyć. Nie dość, że zarabia na niej wielkie pieniądze, to producenci filmowi składają mu propozycje ekranizacji. Pisarz zakłopotany musi zdecydować, co zrobić z tym fantem...

"Wielka oscarowa kreacja" - to określenie pojawia się we wszystkich recenzjach filmu, który dopiero trafił do kin w USA, a lista nagród  oscarowego sezonu, jakie zdobył aktor, jest niemal tak długa, jak ta Murphy’ego. Krytycy podkreślają, że komediowy zmysł Wrighta okazuje się być równie wielki co talent dramatyczny, a rola "zapiera dech".

Wszystko wskazuje na to, że to między nimi rozegra się oscarowa batalia.

Specjalista od ról charakterystycznych

Paul Giamatti to najmniej znany szerokiej widowni z oscarowych faworytów do głównej roli męskiej. Wielbiciele niezależnego kina kojarzą go z "Bezdrożami" Alexandra Payne’a, ale....czy z czymś jeszcze? Bardziej żarliwi widzowie z serialem "Billions" i może z "Iluzjonistą" Neila Burgera. W rzeczywistości ma na koncie mnóstwo ról u mistrzów, ale...niewielkich.

O takich aktorach, mówi się, że "nie mają warunków". Niewysoki, z lekkim zezem i łysiną Giamatti na role inne niż "charakterystyczne" nie ma wielkich szans. Ale jak on je gra! Kolejne spotkanie z Payne’m w "Przesileniu zimowym" zaowocowało rolą godną co najmniej oscarowej nominacji.

Paul Edward Giamatti (rocznik 1967) jest absolwentem sztuki na najbardziej prestiżowej uczelni amerykańskiej - w Yale. Syn profesora literatury i aktorki dopiero na studiach spróbował gry w teatrze. Okazał się tak dobry, że trafił na Broadway. Przełomowy dla jego kariery filmowej był występ w "Częściach Intymnych" - opowieści o amerykańskim prezenterze, Howardzie Sternie.

Ma na koncie obok mnóstwa ról w niezależnych filmach, udział w takich przebojach jak "Szeregowiec Ryan" Spielberga czy "Truman Show" Redforda, ale znowu - na dalszym planie. Wielki talent komiczny potwierdził rolą Boba w filmie Milosa Formana "Człowiek z Księżyca" (1999), dzięki której zyskał przydomek Tony Clifton. Znakomicie wypadł też w "Życiu prywatnym" Tamary Jenkins, gdzie jako połowa małżeńskiego duetu zmagającej się z bezpłodnością pary, przejmująco oddał rozterki dotkniętych tym problemem rodzin.

Ale najważniejsze role zagrał u Payne’a. Przede wszystkim w nominowanych do Oscara "Bezdrożach", gdzie w tak lubianym przez tego reżysera kinie drogi, stworzył niezwykły duet wraz z Thomasem Haden Churchem. W tej tragikomicznej opowieści o przyjaciołach, którzy wybierają się w podróż przed ślubem jednego, znajdziemy wszystko to, z czego słynie Payne - intelektualne dygresje, błyskotliwy humor i dialogi odbijane od rozmówców lotem piłeczki pingpongowej. W "Przesileniu zimowym" Payne doprowadził te "elementy" do perfekcji.

Film opowiada historię zrzędliwego nauczyciela z elitarnej szkoły dla nastolatków z bogatych rodzin, w Barton, w Nowej Anglii, który jest zmuszony zostać na terenie kampusu podczas przerwy świąt Bożego Narodzenia. Ma opiekować się uczniami, którzy z jakiegoś powodu zostali w nim. Wszyscy znamy historie o inspirujących wykładowcach, ten zaś jest złośliwy, wredny i uchodzi za twardziela, którego wszyscy nienawidzą. To uczucie jest wzajemne, bo nauczyciel uważa swoich uczniów za potwory.

Najpierw w kampusie zostaje kilku uczniów, potem zaś tylko jeden, największy awanturnik, niechciany przez zajętą nowym mężem matkę. Jest też szefowa kuchni (świetna Da'Vine Joy Randolph), której syn właśnie zginął w Wietnamie. Mamy bowiem rok 1970. Ta trójka po kilku dniach kłótni, ranienia się i skrywania wstydliwych sekretów, stworzy nieprawdopodobną więź.

Na przemian wzruszający to znów dowcipny komediodramat o trzech zranionych, samotnych duszach, które utknęły w Barton podczas ferii to przepiękny, chwytający za serce prezent gwiazdowy dla kinomanów. Szkoda, że do polskich kin trafi dopiero za miesiąc. Ale nie byłby tak wspaniały, gdyby nie Giamatti wygłaszający z tylko sobie właściwym luzem łacińskie sentencje, złośliwe uwagi, a wreszcie mądre, pełne współczucia słowa otuchy.

Nie pamiętam filmu, w którym każdy dialog robiłby wrażenie wyjętego żywcem z dopieszczonej w drobiazgach powieści, pióra erudyty. Giamatti w roli nauczyciela, który zdejmuje maskę i pozwala na to współtowarzyszom, jest niczym Ebenezer Scrooge z "Opowieści wigilijnej" Dickensa, choć nie ma jego pieniędzy. Ma za to w sobie na początku cynizm i frustrację, które w finale zmieniają się w empatię i wiarę, że świat nie jest paskudny, a w dodatku sami możemy go uczynić go lepszym.

Trzeba talentu Giamattiego, by można było w to uwierzyć.

Cooper

Opisywanie kariery Bradleya Coopera mija się z celem, bo jego najgłośniejsze filmy znamy wszyscy. Począwszy od "Kac Vegas", poprzez "Poradnik pozytywnego myślenia", aż po "Snajpera", w którym stworzył chyba najciekawszą kreację. Po debiucie reżyserskim "Narodziny gwiazdy", nominowanym do Oscara w głównych kategoriach, aktor na dobre rozsmakował się w pracy po obu stronach kamery.

Tym razem rzucił się jednak na głęboką wodę - nakręcił biograficzny film o wielkiej postaci amerykańskiej muzyki XX wieku - kompozytorze, pianiście i dyrygencie Leonardzie Bernsteinie, w którego sam się wciela. A właściwie o jego związku z aktorką Felicią Montealegre (Carey Mulligan), którą poślubił w 1950 roku i doczekał się z nią trójki dzieci. O tym, jak tę miłość poddawał próbie przez swoje homoseksualne romanse, ale także przez pychę i egoizm.

Z tego związku Cooper robi kręgosłup filmu. Fabuła obejmuje kilkadziesiąt lat z życia pary, ale narracja raz cofa się, to znów pędzi o kilka dekad do przodu. Nie jest to film na Oscara - jest zbyt powierzchowny, za mało mówi o samym kompozytorze, brakuje tu zmagań z tożsamością, ma też mnóstwo innych braków. Ale ma jedno - doskonałe aktorstwo.

Film zaczyna się w czarno-białej tonacji od przełomowego wydarzenia w życiu Bernsteina - w 1943 roku jako 25-letni asystent dyrygenta Filharmonii Nowojorskiej został zaproszony do występu, który uczynił go gwiazdą w Carnegie Hall. Jego kariera ruszyła z kopyta, a w dodatku Lenny spotkał tam przyszłą żonę. Para zakochała się w sobie, a Felicia stała się jego największą fanką i przyjaciółką, przez lata mobilizującą go do tworzenia.

Duet Mulligan-Cooper jest jeszcze lepszy niż w przypadku duetu z Lady Gagą, bo partnerka aktora buduje tu kreację życia. (Gdyby nie Lily Gladstone, w br. nie do pobicia, to byłby Oscar). Ale aktor Cooper także radzi sobie znakomicie jako Bernstein. Pomaga mu w tym doskonała charakteryzacja. Zachwyca młodzieńczą żywiołowością u początku kariery. Między nim a Carey widać prawdziwą chemię. Cooper nadrabia niedostatki scenariusza aktorstwem. W najlepszej scenie filmu, kiedy odtwarza  kilkuminutowe przedstawienie z 1973 roku - II Symfonię c-moll "Zmartwychwstanie" Gustava Mahlera, Cooper zamienia się w Bernsteina. Ma identyczne ruchy, macha mokrymi od potu włosami i dyrygencką batutą. Sam aktor zakochał się w utworze i jego wykonaniu. W wywiadzie dla "Variety" mówi:

"To dla mnie najpotężniejszy utwór muzyczny, jaki kiedykolwiek słyszałem w życiu, a on nim dyrygował. Na YouTube można znaleźć film, na którym dyryguje w katedrze w Ely, ogromnej katedrze, która w latach 70. była największą gotycką katedrą na świecie, z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną. Zawiera w sobie wszystko, co chcielibyście wiedzieć o nim jako o dyrygencie. Jego umiejętność wykorzystania tej muzyki, bycia w centrum słońca i nie płonięcia, a po prostu rzucania na nas tego światła".

"Maestro" stanowi swoisty kontrapunkt dla zeszłorocznego, rewelacyjnego "Tár". Daleko mu doskonałości tamtego dzieła, ale też inaczej rozkłada akcenty. Podczas gdy spojrzenie Cate Blanchett na fikcyjnego dyrygenta pozwala na wnikliwy wgląd na trudne aspekty artyzmu, dzieło Coopera ożywia legendę, ale przygląda się nie artyście - lecz człowiekowi. Znakomita rola w średnim filmie, ale Akademia kocha amerykańskich artystów uwiecznionych na ekranie i często przymyka oczy na niedoskonałości dzieła, skupiając się na aktorstwie. (Przypomnijmy "Pasję życia" a z nowszych tytułów "Capote" "Judy", i wiele innych).

Jedno jest pewne - w tym roku akademicy w kategorii: najlepsza rola męska będą mieli z czego wybierać.