- Miałem dobrze płatną pracę, zajmowałem się optymalizacją produkcji w zakładach Simensa. Odpowiedzialna, ale stresująca praca. Moja żona, Babsi, prowadziła mały hotel na granicy z Luksemburgiem. Niczego nam nie brakowało, poza radością z życia. Kiedy przestaliśmy się uśmiechać w drodze do pracy, poczuliśmy, że musimy coś zmienić - mówi Daniel, postawny mężczyzna w sile wieku z bujną brodą.
Ma na sobie wojskową kurtkę z biało-czerwoną flagą. Cała rodzina jest tak ubrana. Rozmawiamy w ich obozowisku w szczerym polu. Zielony powóz, dwa namioty, palenisko, zwierzęta i oni, czteroosobowa rodzina. Uśmiechają się cały czas, mimo że wieje, pada deszcz i jest bardzo zimno.
Zmienili wszystko. Rzucili pracę, swój dom zamienili na ten na kołach: zielony powóz, ciągną go kuce i konie. Ich adresem jest miejsce, do którego akurat dojadą. Zrezygnowali z zegarków, grafików, planów i schematów, którym żyje większość z nas: życie, czyli praca, zarobek, dom, szkoła, wakacje (kolejność dowolna). Przekonują, że ten schemat można uprościć do: życie równa się podróż.
- To intuicja kazała Danielowi tak zrobić. Najpierw kupiliśmy jednego konia, zbudowaliśmy powóz, spróbowaliśmy takiego życia i okazało się dla nas idealne. Ruszyli w podróż ze swoimi dziećmi Sarą i Julianem. Dziś dzieci są już pełnoletnie. Spod Luksemburga, gdzie mieszkali, ruszyli na wschód Niemiec. Z każdym kolejnym kilometrem, z kolejnym dniem podróży, uśmiechali się coraz częściej. Najważniejsze to być szczęśliwym w każdej sekundzie swojego życia. To jest nasze motto, nasza wiadomość, którą chcemy przekazać całemu światu - wyjaśnia Sara.
Wybrali wschód, bo uznali, że ludzie na wschodzie będą bardziej otwarci. Do tej pory nasza podróż, udowadnia, że się nie pomyliliśmy.
- W moim poprzednim życiu było dużo stresu, teraz dopiero żyjemy naprawdę - mówi mi Babsi, żona Daniela.
Rozmawiamy nad paleniskiem, w namiocie. Dym dusi mnie, wchodzi do gardła, nosa, sprawia, że podczas całej rozmowy łzy spływają mi po policzkach. Przyzwyczaisz się. - śmieje się my tu śpimy. Przy ognisku jest tak ciepło, że nawet mrozy nam nie przeszkadzają.
- Na początku wydawało mi się, że to jest szalone, że może się nie udać. Początki na pewno nie były łatwe. Teraz bym nie zamieniła mojego życia, na tamto, sprzed podróży - wyjaśnia Babsi.
- Deszcz, śnieg (te pierwsze dwa słowa Daniel wypowiada po polsku), nic mi nie przeszkadza, dla mnie to kompletna wolność, śpię tak długo jak chce, jem to co lubię, a przede wszystkim robię tylko to, na co mam ochotę. Niczym się nie przejmuję. Nic i nikt mnie nie goni. Mam tyle pieniędzy, żeby kupić, to co jest niezbędne do życia. Nic więcej nie potrzebuję - ropowiada Daniel.
Żyją z tego co przyniosą im ludzie. Czasami są to pieniądze, czasami jedzenie. Kartofle, ziemniaki, dziś dostaliśmy drożdżówki - po polsku mówi Babsi. Zajmują się narowistymi końmi, potrafią je okiełznać. Tak dorabiają, ale nigdy nie ustalają stawki za swoją usługę. Tyle ile ludzie zapłacą, tyle dostaną. W podróży nigdy nie negocjują ceny.
Spotykamy tylko dobrych ludzi. Mówi mi Sara, ma 21 lat, sympatyczna blondynka. Wy Polacy jesteście fantastyczni, czasami mam wrażenie, że jestem jedną z was. Polska to przepiękny kraj.
- Tę zimę spędzają pod Szamotułami w Wielkopolsce. Jeden z rolników udostępnił im swoje pole. Zobaczył nas na drodze, z całym taborem, zapytał, czy mamy gdzie spać. Nie żądał opłaty. To najlepszy przykład jak podróżujemy, gdzie prowadzi nas droga i ludzie, których na niej spotykamy - wspomina Daniel.
Mieszkańcy z okolicznych wsi dowożą siano dla naszych koni i kuców. Mamy ich osiem, oraz kozę, dwa króliki i dwa psy. Konie są ogrodzone elektrycznym pastuchem. To przed wilkami - mówią mi Schneiderowie.
Niełatwo było ich znaleźć. Musiałem pytać miejscowych o drogę. A szuka pan Schneiderów? Są pod lasem. Wcześniej byli bliżej drogi, ale tak wielu chciało ich poznać, że musieli się wycofać. Są niegroźni i sympatyczni - słyszę w Baborówku. Jest tu stadnina koni, założyłem, że to idealne miejsce dla ludzi, którzy zajmują się końmi. Nie pomyliłem się. Mieszkańcy kierują mnie do Schneiderów.
Lucyna, 50-letnia mieszkanka wsi Kąsinowo: - Wybrali taki fajny sposób życia, są bardzo mili. Często chodzę tam do nich na łąki, nawet kawę u nich wypiłam w namiocie. Trochę znają polski, trochę porozumiewamy się przez tłumacza w telefonie. - Oni mówią, że to jest wolność.
Mogłaby Pani tak żyć? - dopytuję.
- Mi się podoba, ale brakowałoby mi ciepłej wody - śmieje się.
Skąd znają polski? Sara była na wymianie szkolnej w Polsce. Daniel uczy się polskiego. Najtrudniejsze są te wasze "ż, sz,cz, ć". Schneiderowie przyciągają dobrą energię i jak przekonują mnie, tylko takich ludzi do tej pory spotykają też na swojej trasie.
- Gdy startowaliśmy w zachodnich Niemczech, przestrzegano nas przed Niemcami ze wschodnich landów, gdy dotarliśmy do Saksonii, przestrzegano nas przed Polakami, mówili, że zostaniemy tu okradzeni, w zachodniej Polsce ostrzegacie nas przed podróżą dalej na wschód kraju, żadne z tych ostrzeżeń, przepowiedni nie sprawdziły się do tej pory. Ludzie są dobrzy - mówi Daniel.
Kluczowa rzecz dla rodziny Schneiderów to pomagać innym, zrobić coś bezinteresownie. Polacy na początku sprawiają wrażenie trochę sceptycznych, ale jak ich poznasz trochę lepiej, okazuję, się, że mają dla ciebie otwarte serce. Uczymy się od każdego człowieka, czegoś wartościowego, każdy dla nas jest w danym momencie najważniejszy.
Widać to w rozmowie. Gdy poznają mnie i mojego operatora, pytają nas o imiona. Słuchają bardzo uważnie, ani razu nie proszą o ich powtórzenie. Uważność, względem drugiej osoby, kluczowa sprawa.
Schneiderowie kochają pizzę, wypiekają ją w swoim taborze na kamieniach, grillu, w ten sposób dziękują ludziom, którzy im pomagają podczas podróży. W ciągu 5 lat podróży wypiekli ich ponad 2 tysiące. Tylu dobrych ludzi spotkali na swojej drodze.
Przygotowania do wyprawy życia trwały 10 lat. To było przygotowanie mentalne i czysto praktyczne działania. Powóz zbudowali sami. Pomagały dzieci.
- Poczekaliśmy do końca obowiązkowej edukacji Sary i Juliana. Daliśmy im wybór: możecie kontynuować naukę, albo ruszyć z nami - wyjaśnia Daniel. Wybrali podróż. Rodzeństwo mówi mi, że nie żałuje: - To jest piękne, lubię takie życie - przekonuje Julian.
Sami rąbią drewno na palenisko, sami gotują, karmią zwierzęta.
Nie odcięli się od cywilizacji. Gdy tylko zaczynam rozmowę, Sara wyciąga komórkę, rozpoczyna transmisję na żywo na Instagramie. Śledzi ich trzy tysiące internautów. Schneiderowie zachęcają do zmiany myślenia o życiu, przekonują, że każdy może odnaleźć wolność, tak jak oni odzyskali radość i uśmiech na twarzy, każdy może podróżować. Każdy rodzi się wędrowcem, trzeba tylko to w sobie odnaleźć. Każdy może, ale nie każdy musi - podkreślają.
Materiały filmowe montują na laptopie. Mają agregat, gdyby potrzebowali prądu. Są zorganizowani i przygotowani. Wręczają mi wizytówkę z polskimi napisami i z polskim adresem w internecie. Historia niezwykłej rodziny. Podróżujemy od lipca 2017 roku, a dalej czytam (pisownia oryginalna) doświadczyć nas osobiście lub w Internecie. Widać, że korzystali internetowego tłumacza. Powóz jest obklejony banerem z adresem strony internetowej. To tam też organizują zbiórkę od internautów na dalszą podróż. Podobno dwie rodziny w Niemczech chcą iść w nasze ślady - śmieją się.
Pytam Schneiderów o koronawirusa, bo gdy wyruszali, pandemia była tylko w filmach katastroficznych. Daniel spogląda na mnie z rozbawieniem.
-Rozejrzyj się wokoło. Tu jest tylko przyroda. Nic nam nie grozi.
Co dalej? Schneiderowie na wiosnę zamierzają ruszyć dalej na wschód. Myślą o Ukrainie, albo Białorusi. Docelowo o Rosji. Opowiadam im o sytuacji politycznej u naszych sąsiadów, podpowiadam do rozważenia państwa bałtyckie. Niczego nie wykluczają, ważne, żeby było płasko. W górach konie się męczą. To miejsce wybiera nas, nie my miejsce.