Reklama

Przegrana kampania, ale nie wojna - z tego założenia wyszły tysiące polskich żołnierzy, którzy od jesieni 1939 roku zmierzali przez Węgry, Słowację i Rumunię do Francji, aby tam wstąpić w szeregi odtwarzanego Wojska Polskiego. I choć nieraz tamtejsi pogranicznicy przepuszczali Polaków przez granicę, zawsze istniało ryzyko trafienia na gorliwców, czym prędzej przekazujących złapanych w ręce Niemców.

Potrzebni byli więc przewodnicy, przeprowadzający bezpiecznie szeregowców i oficerów przez kilkadziesiąt najtrudniejszych kilometrów. A kto nadawałby się lepiej do tej roli niż mieszkańcy Tatr, przeważnie zapaleni narciarze, nieraz startujący w konkursach biegów, zjazdów czy skoków narciarskich? Łącznie, dzięki nim na Zachód dotarło kilkanaście tysięcy żołnierzy i cywilów, w tym np. lotnicy, którzy weszli w skład Dywizjonu 303 i bronili w 1940 roku brytyjskiego nieba przed Luftwaffe.

Reklama

Eskortowanie ludzi to jednak zaledwie wycinek działalności kurierów tatrzańskich, którzy uczestniczyli w przemycie tajnych dokumentów, pieniędzy, konspiracyjnej prasy i broni. Wśród transportowanych przez nich przedmiotów znalazły się też wyhaftowane w okupowanej Polsce sztandary jednostek Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, które narciarze podziemia dostarczyli do Budapesztu.

Przesyłki o podobnych gabarytach kurierzy przenosili zazwyczaj w plecakach, mniejsze, jak zmikrofilmowane dokumenty, chowali w niepozornych drobiazgach typu długopis lub zaszywali w ubraniu. Jakimi trasami się poruszali? Najczęściej przez Podhale lub Sądecczyznę (zaczynając od Zakopanego, Chochołowa lub Waksmundu), a stamtąd przez Słowację na Węgry, gdzie pakunek przejmowali inni członkowie konspiracji. Ważnymi punktami na drodze do Polski były zaś Rożniawa i Koszyce.

Jeśli pokusić się o rys biograficzny kurierów, musieli to być ludzie znakomicie jeżdżący na nartach - często sportowcy, ale też taternicy i ratownicy górscy. Zresztą, nieraz łączący te, wydawałoby się różne światy - wystarczy wspomnieć Bronisława Czecha. Skoczka, biegacza, ale i ratownika TOPR, a także rzeźbiarza, malarza, pilota szybowców... Do jego wszechstronności jeszcze wrócimy, tu dodajmy, że kurierska ekipa liczyła ok. 40 osób. Nie zabrakło w tym gronie kilku kobiet, wśród których na pierwszy plan wybija się Helena Marusarzówna.

Góralka o narciarskim obliczu

Choć mówimy o siostrze Stanisława Marusarza, miejsce w historii polskiego sportu zawdzięcza ona przede wszystkim własnym sukcesom narciarskim. To siedmiokrotna mistrzyni Polski w konkurencjach alpejskich, od zjazdu, przez slalom, po kombinację, a gdyby nie II wojna światowa, błyszczałaby też zapewne na arenie międzynarodowej. A nie było to wcale takie oczywiste, bo droga naszej bohaterki do sportowych sukcesów nie była usłana różami, raczej kolcami.

Powód? Jak to zwykle bywa, pieniądze - rodzice Heleny i Stanisława byli skromnie żyjącymi góralami z Podhala i zakup nart (a co dopiero innego sprzętu) leżał poza ich zasięgiem finansowym. - Mówi się, że jak dzieci jeździły na nartach, to dwójka jeździła, a dwójka stała na czapce i czekała na swoją kolej. Na czapce - bo nie mieli butów. Tak właśnie Marusarzowie - późniejsi mistrzowie i olimpijczycy - nauczyli się jeździć na nartach na górce pod Reglami - opowiadał w jednym z wywiadów historyk sportu Wojciech Szatkowski.

Nie zrażało to jednak małej Helenki - gdy wraz z bratem gościła pewnego razu u przewodnika tatrzańskiego, ten zapytał dziewczynkę, co by kupiła, gdyby odkryła w Tatrach kociołek ze złotem. Bez wahania odpowiedziała, że jej marzeniem są narty, a jej pierwsze poważniejsze kontakty ze sportem miały miejsce za sprawą... Kornela Makuszyńskiego. Autor przygód Koziołka Matołka organizował w Zakopanem coroczne zawody narciarskie dla dzieci i Helenka kilkukrotnie je wygrała.

W 1935 roku utalentowaną narciarkę przyjęło w swoje szeregi Polskie Towarzystwo Tatrzańskie i od tej pory rozwiązał się dla Heleny worek z medalami. Na przestrzeni trzech lat (1936-1939) siedmiokrotnie zdobywała mistrzostwo kraju w narciarstwie alpejskim, a w równym stopniu, co jej umiejętnościami, zachwycano się urodą nastolatki. "Miała blond pofalowane włosy, niebieskie oczy, była wysoka, bo miała 178 cm wzrostu. (...) Ówczesne media warszawskie były zachwycone tą postacią" - pisał Wojciech Szatkowski.

Marusarzówna wzięła nawet udział w pokazie mody FIS, który odbył się jesienią 1938 w Warszawie. O elegancję dbała też na stoku - podobno bez apaszki nie wystartowała w żadnych zawodach. Ba, kto wie, czy nie zrobiłaby kariery aktorskiej - w 1937 roku zaliczyła epizod jako dublerka w "Halce" - filmowej inscenizacji opery Stanisława Moniuszki. Gdyby nie kontuzja, bez wątpienia znalazłaby się na podium mistrzostw świata w 1939 roku, a o jej kolejnych sukcesach możemy niestety tylko gdybać. Zamiast medali i pucharów, wysportowaną góralkę czekała konspiracyjna praca dla Polski.

Najprawdopodobniej Helena odbyła pod koniec 1939 roku szkolenie na kuriera na Węgrzech, być może w Budapeszcie. Po dwóch tygodniach - tyle trwał kurs - złożyła wojskową przysięgę i wraz z resztą uczestników powróciła do kraju. Jako kurierka, co najmniej kilka razy przemierzyła trasę Zakopane-Budapeszt, umykając przy tym niemieckim patrolom. Niestety, szczęście opuściło ją 25 marca 1940 - tego dnia wpadła w ręce słowackich żandarmów. Słowacy aresztowali też kilku innych kurierów.

Ci posłusznie przekazali konspiratorkę Niemcom, którzy dla Heleny przewidzieli jedynie tortury. Najpierw w Zakopanem (w siedzibie Gestapo, przedwojennym Hotelu Palace, zwanym "katownią Podhala"), potem w Muszynie, Krakowie i Nowym Sączu, ale Marusarzówna nie wydała nikogo. Bezsilni Niemcy postanowili ją zabić i 12 września 1941 rozstrzelali narciarkę oraz jej towarzyszy spod celi w lesie, kilkanaście kilometrów od Tarnowa.  Niecałe pół roku przed jej 24. urodzinami...

Na kurierskim szlaku Marusarza

Śmierci w hitlerowskich kazamatach cudem uniknął za to starszy brat Heleny - Stanisław. Znany najbardziej jak skoczek, ale występował też w kombinacji norweskiej i konkurencjach alpejskich. Narciarskie początki miał podobne, jak siostra - zaczynał od zawodów Kornela Makuszyńskiego - ale to był tylko pierwszy przystanek na drodze do około 400 (!) sportowych nagród. Zdobytych zarówno przed, jak i po wojnie - do 1939 roku Marusarz zdążył m.in. dwukrotnie wystąpić na igrzyskach olimpijskich, pobić rekord świata w długości skoku (1935) i zdobyć wicemistrzostwo świata w Lahti (1938).

Skoczek w błyskawicznym tempie wspinał się na sportowy szczyt, i to niekiedy dosłownie. W 1932 roku nasz bohater wykorzystał bowiem pobyt w USA (trwała olimpiada w Lake Placid), aby, wraz z kolegami z drużyny, m.in. z Bronisławem Czechem, wystartować w biegu na 102. piętro Empire State Building! Polacy okazali się bezkonkurencyjni i choć nie przywieźli zza oceanu olimpijskiego medalu, wracali z podniesionymi głowami. Na opis wszystkich triumfów Marusarza trzeba by poświęcić jeszcze wiele akapitów, dlatego skupmy się na wojennych latach jego biografii.

Stanisław bił się w kampanii wrześniowej i po klęsce Polski nie zaprzestał walki. Zaangażował się w działalność kurierską, dodajmy, że trudno było wyobrazić sobie lepszego kandydata na kuriera. Człowiek wychowany pod Tatrami, silny, wytrzymały, do tego doskonale jeżdżący na nartach. Było tylko jedno, ale za to spore "ale" - Marusarz był znanym sportowcem i istniało ryzyko, że zostanie rozpoznany przez słowackich, węgierskich, w najgorszym wypadku niemieckich pograniczników.

Niestety, tak się stało i Stanisław w marcu 1940 roku, niemal równolegle do siostry, został złapany przez Słowaków koło Szczyrbskiego Plesa. Przed sportowcem stanęło widmo więzienia, tym bardziej, że żandarmi wiedzieli, z kim mają do czynienia, a na dodatek znaleźli przy nim 100 tys. złotych. Poszedł więc meldunek do Gestapo, a Marusarza zabrano do miejscowej komendy. Nie zabawił tam jednak długo - w pewnej chwili zamachnął się na strażnika, ten padł ogłuszony, jeszcze skok przez okno i tyle go widzieli. Żandarmi nawet nie ruszyli za nim w pogoń, tak byli zszokowani!

Marusarz wrócił do Zakopanego, ale tylko na moment. Jak relacjonował po latach, "nie mogłem pozostać [w Zakopanem] zbyt długo. Życie w ciągłym napięciu stawało się zbyt trudne. Trwały aresztowania, a ofiarami nasilającego się terroru gestapo byli również sportowcy. Wielu z nich powędrowało do więzień i obozów koncentracyjnych. W tej sytuacji wraz z żoną Ireną (pobraliśmy się w listopadzie 1939 roku) postanowiliśmy uciekać na Węgry".

Niestety, kraj bratanków nie okazał się dla małżeństwa ziemią obiecaną. W zasadzie nie zdołali tam dotrzeć - tuż przed granicą słowacko-węgierską drogę przecięła im słowacka straż graniczna. Tym razem Słowacy nie pozwolili sobie ani na sekundę luzu i Marusarzów cały czas pilnowało kilku funkcjonariuszy. Wreszcie, przewieziono ich do aresztu w Preszowie (obecnie miasto na Słowacji) i tam małżeństwo zostało rozdzielone, a następnie przekazane Niemcom. Irena miała jeszcze spędzić trzy miesiące za kratkami, gehenna Stanisława o mały włos nie zakończyła się rozstrzelaniem.

Cztery metry do wolności

Więzienia w Muszynie i Nowym Sączu, zakopiańska "katownia Podhala", krakowskie więzienie przy Montelupich - Stanisław Marusarz poznał te wszystkie złowrogie miejsca od podszewki. O grozie tego ostatniego opowiadał tak: "Tego dnia (gdy przybył na Montelupich - przyp. red.) przywieziono bardzo wielu więźniów z różnych więzień w województwie krakowskim. (...) Esesmani niemal bezustannie bili, szturchali, opluwali, lżyli stłoczonych w korytarzach ludzi. Nawet najmniejszy odruch sprzeciwu groził nieobliczalnymi skutkami. Hitlerowcy wystrzelaliby nas bez pardonu".

Początkowo nie mieli jednak w stosunku do Marusarza takich zamiarów. Przeciwnie, złożyli mu propozycję nie do odrzucenia - Polak miał objąć kadrę niemieckich skoczków i wieść spokojne życie z dala od wojny, w otoczeniu lasów, gór i skoczni. Wizja kusząca, pewnie część sportowców by jej uległa, ale nie “król nart" - Marusarz odrzucił ultimatum i od tej pory mógł się spodziewać wyroku śmierci. Ten niebawem nadszedł i Stanisława wtrącono do celi, z której wychodziło się tylko w roli skazańca.

Na szczęście, Marusarz nie zapłacił najwyższej ceny za swój patriotyzm. Mało tego, zdołał uciec z krakowskiej celi śmierci, ale po drodze przeżył dziesiątki traumatycznych chwil. Tortury to jedno, ale być może bardziej wstrząsającym momentem był epizod w podkrakowskich Krzesławicach. Tamtejszy fort Niemcy przeznaczyli na miejsce rozstrzeliwań i któregoś dnia przetransportowali tam kilkunastu więźniów, w tym Marusarza. Wyobraźmy sobie - przed nimi ściana podziurawiona od egzekucyjnych kul, za nimi esesmani z odbezpieczonymi karabinami. Pozostaje tylko modlitwa.

Skoczek wspominał, że czekanie na strzał było jedną z najdłuższych chwil w jego życiu. Nie usłyszał jednak terkotu broni, zamiast tego, dostał do ręki łopatę i nakazano mu kopać dół. To samo tyczyło się innych więźniów - wykopane przez nich rowy posłużyły Niemcom jako groby rozstrzelanych później Polaków...Po powrocie do celi Marusarz zdał sobie tymczasem sprawę, że nie ma minuty do stracenia i zaczął rozmyślać nad ucieczką. Efekt? Plan opracowany przez niego i kilku innych skazańców.

Pierwszym krokiem było wygięcie okiennej kraty za pomocą nogi od taboretu. Gdy to się udało, pierwszy na zewnątrz przedostał się podoficer Wojska Polskiego, Aleksander Bugajski, a potem...Zaczął się wyścig z czasem - kolejka do wolności liczyła kilkanaście osób, a Marusarz był dopiero (a może aż?) szósty. Dodajmy, że opuszczenie celi niczego nie gwarantowało - trzeba było jeszcze zeskoczyć na dół (cela była na drugim piętrze), podbiec do wysokiego na 4 metry muru i wspiąć się na niego. Mur był zaś zakończony drutem kolczastym i wieżyczką, której pilnował strażnik, gotowy w każdej chwili na strzał.

Drugi uciekinier, trzeci, czwarty...Wreszcie "król nart" dostał się do okna i wyskoczył, ale skoku po życie o mało nie przypłacił kontuzją. Spadał głową w dół i chyba tylko lata treningów pozwoliły mu uniknąć tragicznego upadku - obrót w locie i zgrabne lądowanie na dwie nogi. Niczym na skoczni, tyle że stawką nie był kolejny puchar, a wolność - lotem błyskawicy Marusarz pokonał więzienny dziedziniec i wspiął się na wspomniany mur. Ani syreny, ani pierwsze strzały esesmanów nie powstrzymały go - zeskoczył i czym prędzej wmieszał się w tłum ludzi zmierzających na targ.

O tym, jak bardzo przydały się "królowi nart" umiejętności sportowe, niech świadczy fakt, że co najmniej jeden z uciekinierów złamał nogę przy skoku. Czekała go śmierć, podobnie jak zdecydowaną większość zbiegów - tylko Marusarzowi i Bugajskiemu udało się uciec. Wędrówka narciarza trwała wiele dni, ale przez Kraków, Las Wolski, Wisłę (tu nieodzowna okazała się pomoc przypadkowego rybaka, który przewiózł Marusarza przez rzekę, a następnie odział i nakarmił) i Skawinę dotarł w końcu do Zakopanego. Załatwił najpilniejsze sprawy, potem po raz kolejny udał się na Węgry, gdzie szczęśliwie doczekał końca wojny.

Człowiek-orkiestra albo Bronisław Czech

Skoczek, biegacz, zjazdowiec, do tego taternik, ratownik górski, malarz, rzeźbiarz, pilot szybowców - powiedzieć, że Bronisław Czech był człowiekiem wielu talentów, to nic nie powiedzieć. Mało kto jednak wie, że jednemu z najwybitniejszych polskich sportowców międzywojnia (a jeśli chodzi o sporty zimowe, to mógł się z nim równać jedynie Marusarz) początkowo marzyła się kariera... kolarza. Mały Bronek pedałował, ile sił w nogach, nie przeszkadzało mu nawet za wysokie siodełko, i mogło się wydawać, że jest skazany na bycie cyklistą.

Ale, ale - mieszkając pod Tatrami (urodził się w Zakopanem), nie mógł uniknąć kontaktu z narciarzami i z czasem dwie narty zaczęły wypierać dwa kółka. Koledzy szydzili czasem, że z niskim wzrostem nie ma czego szukać w narciarstwie, ale Bronek się nie przejmował - braki fizyczne uzupełniał skocznością i nienaganną techniką. Szybko pozamykał usta niedowiarkom, gdy jako czternastolatek zadebiutował w zawodach juniorskich (1922). Pierwsze sukcesy przyszły trzy lata później, a w 1927 roku nastolatek zachwycił międzynarodowe środowisko narciarskie podczas zawodów FIS w Cortina d’Ampezzo.

Wystartował wówczas w kombinacji norweskiej - w skokach zajął 6. miejsce, a w biegu na 18 kilometrów uplasował się na 12. lokacie. Kibice rozpływali się zwłaszcza nad piękną techniką Czecha, o której mówił po latach jego przyjaciel, Roman Serafin: "Robił umiejętny wyrzut z progu i miał odwagę przy tym położyć się do przodu. (...) nie kręcił jak wiatrak, a tylko wyciągniętymi do przodu rękami parę razy rozgarniał powietrze, jakby płynął. W powietrzu był lekko złamany w biodrach, silnie wychylony do przodu z lekko podniesioną głową. Narty w locie utrzymywał Bronek w idealnie równej pozycji".

Przed wybuchem wojny Bronisław Czech trzykrotnie reprezentował Polskę na igrzyskach olimpijskich, w 1936 roku w Garmisch-Partenkirchen był też chorążym naszej kadry. Inne sukcesy? 24-krotne mistrzostwo Polski w narciarstwie, i to w przeróżnych konkurencjach, od biegów (zarówno indywidualnie, jak i w sztafecie), przez skoki i kombinację norweską, po zjazd, slalom i kombinację alpejską. Na arenie międzynarodowej mógł się za to pochwalić 9 startami na tzw. Wielkich zawodach FIS (od 1937 roku mających rangę mistrzostw świata) - w 1929 roku wygrał je w zjeździe, zostając nieoficjalnym czempionem globu.

Sylwetka naszego bohatera jako sportowca byłaby jednak niepełna, gdybyśmy ograniczyli ją do sportów zimowych. Czech był również zapalonym lekkoatletą, sporo czasu spędzał przy stole do ping-ponga. Śmiało można go nazwać prekursorem szybownictwa na Podhalu - gdy postanowił, że zdobędzie najwyższą klasę pilotażu, nie spoczął, póki tego nie dokonał. Gdy zaś budziła się w nim artystyczna dusza, chwytał za akordeon (czasem skrzypce), kartkę i pióro (wolał poezję niż prozę), a także za pędzel. Najpopularniejszy pejzaż? Oczywiście Tatry.

Gdyby nie agresja Niemiec na Polskę, pewnie umilałby sobie malowaniem emeryturę. Niestety, te zdolności miały mu się przydać w obozie koncentracyjnym... Jednym z ostatnich przedwojennych występów Bronisława były mistrzostwa świata w Zakopanem, rozgrywane w lutym 1939 roku. Jak zwykle, startował w kilku dyscyplinach, ale tym razem bez powodzenia - plasował się na miejscach w drugiej dziesiątce. Liczył na poprawę w kolejnym sezonie, a przed 1 września zdążył jeszcze zaliczyć 2 kursy szybowcowe.

Niezłomny do końca

Miłość do ojczyzny nie pozwoliła Czechowi pozostać obojętnym podczas okupacji. Podobnie jak rodzeństwo Marusarzów, narciarz przystąpił do podziemia i został kurierem. Wiemy, że już w październiku przeprawiał się przez Tatry z ludźmi, a gdy trzeba było, jeździł aż do Budapesztu. Choć nie miał wcześniej konspiracyjnych doświadczeń, potrafił utrzymać swoją działalność w tajemnicy. Nawet najbliżsi nie mieli o niej pojęcia - "wracał do domu po kilkunastu dniach bardzo zmęczony (...). Dopiero po namowach rodziny opowiadał, że wyjeżdżał do Krakowa albo do Warszawy na spotkania z narzeczoną".

To słowa siostrzeńca Bronisława, Jacka Kapłana-Czecha, a bliscy zorientowali się w całej mistyfikacji po wojnie, gdy spotkali się z domniemaną ukochaną. Maria "Mucha" Łoza oświadczyła, że z Bronkiem nie widziała się ani jesienią 1939 roku, ani wiosną rok później. Nadchodzi tymczasem 14 maja 1940 i chwilę wytchnienia w zakopiańskim domu - Bronisław właśnie maluje - przerywa mu łomotanie do drzwi. Do Czecha dobija się Sepp Röhl, niegdyś współpracownik Polskiego Związku Narciarskiego (trenował polskich zjazdowców), obecnie tłumacz Gestapo.

Cel wizyty? Przekonanie najwybitniejszego polskiego narciarza do trenowania juniorów Tysiącletniej Rzeszy. W razie odmowy, wywózka do Auschwitz - przyjaciele Bronka będą potem nazywać Röhla łajdakiem i kanalią, a to tylko najłagodniejsze z określeń. Czech natomiast nie zastanawia się długo, odrzuca "wspaniałomyślną ofertę" i wyrzuca nieproszonego gościa. Niemcy nie puszczą mu tego płazem - po kilku dniach zostaje aresztowany i przewieziony do wspomnianej już "katowni Podhala".

Mimo tortur Bronek nie daje się złamać, ale po miesiącu spełnia się ponura obietnica Röhla - trafia do obozu jako numer 349. Jakiś czas pracuje w tamtejszej stolarni, a gdy Niemcy dostrzegają u Polaka artystyczną smykałkę, kierują go do "Lagermuseum" - czegoś w rodzaju obozowej pracowni. Spod ręki Czecha wychodzą m.in. drewniane popielniczki, talerze, łyżki, chodaki i tabakierki, na zlecenie esesmanów maluje również tatrzańskie krajobrazy. Niektóre z jego obrazów i szkiców przetrwały do dziś i znajdują się w zbiorach muzeów: Państwowego Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu i Tatrzańskiego w Zakopanem.

Możemy przypuszczać, że dzięki rzeźbieniu, malowaniu itd. Bronisław Czech wracał do tego, co znane i kochane, że była to swoista odtrutka na obozowe realia. Nie oznacza to, że zamykał oczy na rzeczywistość Auschwitz - przeciwnie, został jednym z konspiratorów siatki założonej przez Witolda Pileckiego. "Później spotykaliśmy się prawie codziennie między blokiem 24 a 15 (...)  Dużo rozmawialiśmy, wymienialiśmy informacje, a później paczki z domu. (...) Nawet po smutnych wydarzeniach w obozie próbował nas rozweselić. Nigdy tego nie zapomnę" - Edmund Zabawski, współwięzień.

Zabawskiemu nasz bohater uratował zresztą życie, gdy wpadł w błoto przy dźwiganiu materiałów budowlanych i zaczął tracić przytomność. Momentalnie wyciągnął go z bajora i ocucił, a podobnych sytuacji było więcej... Co ciekawe, Bronisław mógł wyrwać się z obozowego piekła - Niemcy jeszcze raz zaproponowali mu prowadzenie kadry narciarskiej (według innych źródeł trenowanie strzelców alpejskich). W odpowiedzi mieli usłyszeć: "Wolę zginąć jako Polak, niż żyć jako zdrajca".

Hitlerowcy zapamiętali te słowa, a gdy w lutym 1944 zamknęli "Lagermuseum", dla Bronka nadszedł najtrudniejszy czas w obozie. Przeniesiono go do biur SS jako pracownika porządkowego, a w zasadzie jako niewolnika - esesmani nie przepuścili żadnej okazji, aby go opluwać i bić, nieraz do krwi. Z każdym tygodniem Czech był coraz słabszy i 4 czerwca 1944 roku zmarł z wycieńczenia w obozowym szpitalu. Niestety, nie doczekał wyzwolenia Auschwitz, ale pozostał w pamięci rodaków. Nie tylko za sprawą memoriału noszącego jego imię i imię Heleny Marusarzówny.

Przy pisaniu tekstu korzystałem z publikacji: “W cieniu gór - na pomoc Polsce. Losy bohaterskich kurierów tatrzańskich" Dawida Florczaka, “Wielka ucieczka Stanisława Marusarza" Roberta Gawkowskiego,“Bohaterowie Auschwitz" Teresy Kowalik i Przemysława Słowińskiego i “Bronisław Czech (1908-1944). Człowiek wielu pasji" Wojciecha Szatkowskiego.