Reklama

"S" i "F" - to zestawienie dla pasażerów transportu publicznego nie jest zaproszeniem na fantastyczno-naukowy seans w kinie. Gdy w lipcu przyjdą na przystanki - powiedzmy, że we wtorek - to chociaż pasujące im autobusy niby jeżdżą w dni robocze, na ich pokłady nie wsiądą, gdy rozkład jazdy sterroryzowały właśnie te litery.

"S" albo "F" na przystankowych tabliczkach oznaczają, że dane połączenie wykonywane jest tylko w dni nauki szkolnej. W teorii oznacza to, że kurs służy przede wszystkim uczniom. Praktyka mówi co innego, bo liczni przewoźnicy podczas wakacji rezygnują z odjazdów także w godzinach, gdy dzieci są w szkołach albo wieczorem, kiedy lekcje dawno się skończyły.

Autobus tylko o szóstej rano. Wrócić można po 23 godzinach

Reklama

W warmińsko-mazurskich Bartoszycach, gdzie trzy lata temu upadł PKS, w dni wolne od nauki obsługiwane są tylko wybrane relacje. Jak w kwietniu informował portal transport-publiczny.pl, na pozostałych trasach oferta jest bardzo skromna, a w lecie sporo kursów jest zawieszanych.

Jeszcze gorzej jest na Podkarpaciu. Na mapie tego województwa odnajdziemy Dobieszyn, graniczący z ponad 40-tysięcznym Krosnem. W lipcu i sierpniu odjeżdża stamtąd tylko jeden autobus dziennie, po szóstej rano. Wrócić nie da się bez dłuższego spaceru, bo pierwszy i ostatni kurs krośnieńskiej komunikacji miejskiej do Dobieszyna jedzie... po piątej rano. Reszta odjazdów, chociażby po godz. 10, oznaczona jest literą "S".

A gdy w popularnej wyszukiwarce sprawdzimy, o jakich porach autobusy obsługują lubelskie Dubeczno, okaże się, że połowa z czterech par kursów relacji Urszulin - Włodawa w sezonie urlopowym nie istnieje. Dzieje się tak, chociaż po drodze mijają oblegane Jezioro Białe w Okunince.

- Spotykam się z dziwacznymi godzinami odjazdów, zasadami przejazdów i lokalizacjami przystanków. Turyści na Mazurach, Podlasiu czy w Bieszczadach bywają bardzo zaskoczeniu tym, że na transport publiczny trzeba zadzwonić, "zapisać się" wcześniej albo upewnić, czy w ogóle jeździ - mówi Olga Gitkiewicz, autorka nagradzanej książki reporterskiej "Nie zdążę" o wykluczeniu komunikacyjnym.

Jak dodaje, w Polsce powiatowej pojawia się pogląd, że "dorosły sobie poradzi", a gwarantowany dowóz "przysługuje" nielicznym, na przykład dzieciom. Ponadto zdarza się, iż relacje zawieszone na wakacjach nie wracają do rozkładów jazdy we wrześniu. Lato jest więc pretekstem do cięć w siatce połączeń.

- Było to widać podczas pandemii, gdy kursy zawieszano "na chwilę", ale w rzeczywistości likwidowano. Nie raz tłumaczono, że wiele osób zaczęło pracować zdalnie, ale przecież taka możliwość to przywilej mieszkańców dużych miast. Około 20-30 proc. pracowników i pracowniczek miało możliwość pracy z domu, reszta nadal musi dojeżdżać - zauważa Gitkiewicz.

Drogie bilety i rekompensata. Tak zarabia się na kursach szkolnych

Na podobne zjawisko zwraca uwagę Bartosz Jakubowski, ekspert Klubu Jagiellońskiego ds. transportu oraz autor podcastu "Węzeł przesiadkowy". - W miastach również oszczędza się podczas wakacji. To stały motyw cięć w Warszawie czy Wrocławiu. Zdarza się, że 1 września połączenia nie są przywracane, bo władze liczą na to, że pasażerowie tego nie zauważą - stwierdza.

Jednak co się dzieje, gdy podróżni spostrzegą, że autobus, którym jeździli jeszcze wiosną, w nowym roku szkolnym nadal nie wyrusza z zajezdni? - Wtedy prezydent miasta jak "dobry car" nakazuje uruchomienie zawieszonych linii na nowo. Wiadomo, że są plany urlopowe i pracowników jest mniej, ale chodzi zwyczajnie o pieniądze - ocenia.

Jak uściśla, kursy oznaczone literami "S" lub "F" można podzielić na trzy grupy. - Część zamawiana jest przez samorządy nie jako "zwykły" transport publiczny, ale dowóz uczniów do szkół podstawowych. Te "ujawnione" autobusy szkolne mają rozkład skrojony idealnie pod plan lekcji, a ich trasa rozpoczyna się tam, gdzie mieszka pierwszy uczeń. Istnieją też połączenia samorządowe po prostu wykonywane jedynie w dni nauki szkolnej - wyjaśnia.

Jakubowski nie zapomina o komercyjnych przewoźnikach "próbujących zarobić" uczniach szkół średnich kupujących bilety miesięczne. Nastolatkowie jeżdżą najczęściej z mniejszych miejscowości do największego ośrodka w powiecie.

- Takie połączenia, których liczba się zmniejsza, to często sposób na zarabianie pieniędzy na ulgach ustawowych. Chociaż uczniowie pokrywają tylko 50 procent wartości biletów, one i tak są horrendalnie drogie, a firma otrzymuje drugie tyle rekompensaty. Niepełnoletni pasażerowie nie uciekną do samochodów, bo nie mogą. Wyrabianie praw jazdy na 18. urodziny to więc nie moda, ale konieczność - ocenia.

Olga Gitkiewicz: Zawieszają kursy, bo "nikt nie jeździ". Nie sprawdzają, czy komuś pasują

Nadszedł czas, by wspomnieć o głośnym Funduszu Rozwoju Przewozów Autobusowych, wprowadzonym przed trzema laty. Czy pomógł chociaż trochę zahamować wakacyjne cięcie połączeń?

- Ponieważ samorządy otrzymywały z niego dotacje na kursy szkolne, te środki nie uratowały transportu regionalnego podczas pandemii. Szkoły funkcjonowały zdalnie, więc pieniądze z funduszu nie trafiły do nikogo. Połączeń "szkolnych" nie było - odpowiada Bartosz Jakubowski.

Natomiast Olga Gitkiewicz podkreśla, że "miniwakacje" w wielu miejscowościach to weekendy, gdy nie dociera do nich ani jeden autobus. - To tak, jakby samorządy myślały, że ludzie przemieszczają się tylko do i z pracy albo szkoły. Tymczasem mamy XXI wiek. Transportu potrzebujemy w różnych celach i nie musimy władzom mówić, w jakich - spostrzega.

Gitkiewicz przywołuje liczne miejsca, gdzie samorząd nie zapewnia oferty przewozowej. - Pokutuje myślenie: "Nie uruchamiamy, bo będziemy wozić powietrze". Ewentualnie wprowadza się próbne kursy, one istnieją trzy-cztery tygodnie i są zawieszane, bo "nikt nie jeździ". Ale nikt nie sprawdza, czy godziny odjazdów były dostosowane do potrzeb lokalnej społeczności, czy przystanki były w dobrych lokalizacjach. A być może sama trasa i punkty docelowe były źle wybrane - wylicza.

W podobnym tonie wypowiada się Bartosz Jakubowski. - Skala wykluczenia komunikacyjnego na terenach wiejskich jest potężna. W raporcie z 2018 roku szacowałem, że prawie 14 mln Polaków mieszka w gminach, gdzie nie istnieje komunikacja lokalna organizowana przez samorząd. Teraz ta liczba jest sporo mniejsza - około 8-9 mln - ale nadal wysoka - ocenia.

Wśród regionów, gdzie problem z brakiem "zbiorkomu" jest największy, wymienia Podlasie, Warmię i Mazury, Lubuskie i Pomorze Zachodnie. - Nawet jeśli coś dojeżdża, funkcjonuje często jak "alibizugi", czyli pociągi, które niby jeżdżą, ale rozkład jazdy mają ułożony tak, jakby ich nie było. Wykluczenie rzadziej odczuwalne jest w Małopolsce czy na Lubelszczyźnie. Tam istnieje poza miejscami o gęstej zabudowie - precyzuje Jakubowski.

Transportowe sukcesy. Wystarczyło wziąć mapę

Co sprawia, że lokalni włodarze nie organizują sprawnego transportu? Zdaniem Olgi Gitkiewicz, winna jest niestabilność samorządowych decyzji. - Podróżnych zdobywa się stopniowo i nie kupi się ich w tydzień, bo wielu ma negatywne doświadczenia z ostatnich 20-30 lat. Likwidowano wtedy dostęp do transportu zbiorowego: on był, znikał, po miesiącu znów się pojawiał i na nowo go likwidowano - tłumaczy.

Według autorka "Nie zdążę" zaufanie trzeba budować po obu stronach - podróżnych, jak i organizatorów transportu. - Tak uważa się w gminie Dywity (woj. warmińsko-mazurskie). Początkowo "wożono tam powietrze", ale dano ludziom znać, że autobus jest. Dało to pozytywne skutki - podkreśla.

Gitkiewicz podaje też inne "ogarnięte transportowo miejsce". - W powiecie lipnowskim (woj. kujawsko-pomorskie) wie się, że ludziom trzeba zapewnić możliwość alternatywnego dojazdu niż autem. Tamtejszy starosta jeszcze przed powstaniem tzw. funduszu autobusowego dotował lokalny zakład przewozowy - opisuje.

Organizatorzy transportu wokół Lipna wzięli więc mapę powiatu, skomunikowali się ze szkołami, popatrzyli, gdzie są zakłady pracy oraz inne ważne miejsca, a następnie uruchomili ekonomiczne, małe busy. - Okazało się, że zainteresowanie jest coraz większe - mówi Olga Gitkiewicz.

W jej ocenie "transport publiczny powinien być całościowym systemem". - Obecnie zarządzany jest na różnych szczeblach, więc rozmywa się odpowiedzialność. Starosta czy wójt, nawet miejscowości turystycznej, jest trochę skazany sam na siebie - uznaje.

Bartosz Jakubowski: W transporcie zbiorowym trwa polaryzacja

Ekspertka przywołuje też niemiecki pomysł na rozwój "zbiorkomu", czyli miesięczny bilet za 9 euro, wprowadzony od 1 czerwca. Oferta, uprawniająca do niemal nieograniczonej liczby podróży połączeniami regionalnymi, będzie obowiązywać co najmniej do końca sierpnia.

- To jest świetny pomysł, ale nie wyobrażam sobie fizycznej możliwości wprowadzenia go w Polsce. Prywatni przewoźnicy często nie umożliwiają przesiadek, gdzieś są jakieś pociągi regionalne i Intercity, gdzie indziej pozostałości PKS-ów. To trudny do opanowania patchwork - stwierdza.

Z kolei Bartosz Jakubowski przytacza wnioski płynące z ogólnopolskich statystyk.

- Autobusy pozamiejskie wożą coraz mniej pasażerów. Przyglądając się głębiej, dostrzeżemy polaryzację: są "wyspy", gdzie samorząd jest aktywny pod względem transportu i oferta polepszyła się tam w ciągu ostatnich 5-10 lat, ale mamy także miejsca z biernymi rządzącymi, a tym samym - coraz gorszym transportem. Mniej więcej dekadę temu wszędzie było podobnie słabo, teraz jest albo lepiej, albo panuje kompletny dramat - przypomina.

Specjalista Klubu Jagiellońskiego przywołuje też "rentę położenia", wykorzystywanej przez część samorządów. - Gdy blisko nich jest spore miasto, łatwiej im zorganizować komunikację. Wszystkim brakuje jednak pomysłów, jak rozwiązać problem tam, skąd do metropolii daleko - podsumowuje Bartosz Jakubowski.