- Jest do was jakaś droga?
- Jest
- Jaka?
- Normalna, asfaltowa - brwi Danuty podjeżdżają do góry.
- A jeździ nią autobus?
- Jeździ - teraz Danucie do góry podjeżdżają i kąciki ust.
- Często?
- Teraz w czasie pandemii, raz dziennie. A to jakiś problem?
Dla mnie problem. Dla większości niezmotoryzowanych dojazd do wsi Temeszów, w gminie Dydnia, w powiecie brzozowskim, w województwie podkarpackim, to problem. Ale nie dla Danuty. Nie chodzi tylko o to, że Danuta samochód ma. Jeśli ktoś przemierzył drogę z Polski do Boliwii, a po dwudziestu latach wraca i zaczyna nowy rozdział, to naprawdę niewiele rzeczy stanowi dla niego problem.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Ma to, co większość dzieci w PRL: rodziców w pracy, wysoki blok i klucze na szyi. Rodzice w pracy martwią się, czy Danuta po szkole wraca prosto do wysokiego bloku, czy może z kluczami na szyi biegnie, gdzie oczy poniosą. Jest jednym z tych dzieci, których oczy niosą daleko.
Dla bezpieczeństwa organizują jej czas. Zapisują na warsztaty teatralne do domu kultury.
Niektóre dzieci w domu kultury od razu wiedzą, co chcą robić w życiu. Na przykład starsza od Danuty o kilka lat Małgosia. Ona od razu mówi, że pójdzie do szkoły teatralnej i będzie aktorką. Małgosia jest zdeterminowana, ma niesamowity głos i talent sceniczny - za kilka lat nazwisko "Kożuchowska" będą znać wszyscy.
Danusia patrzy na nią z podziwem, ale bez zazdrości. Bardziej od teatru lubi malarstwo, a jeszcze bardziej ciotczyny dom w Borach Tucholskich. Jeździ tam na wakacje. Buduje sobie szałas do spania, wstaje rano i idzie wypatrywać łosi na bagnach. Jeszcze nie wie, co chce robić, ale wie, że nie boi się ani natury, ani bycia sama ze sobą.
Gdyby ktoś jednak podjął wyzwanie i chciał odwiedzić ich dom w Temeszowie, niech wypatruje bocianiego gniazda. Potężne, uwite na elektrycznym słupie, góruje nad drewnianym domem.
- Z którego roku jest wasz dom?
- Z połowy XX wieku. Oprócz niego mamy jeszcze jeden, sto lat starszy.
- Bogato.
- Dwa nasze domy kosztowały tyle, co połowa zwykłego. Woda jeszcze tylko w studni, prąd świeżo podpięty, ale nam na początek niewiele trzeba. Wystarczy, żeby był dach nad głową, piec na zimę i dobrzy sąsiedzi. Pomalutku z roku na rok będziemy remontować, powiększać, uprzyjemniać. W życiu są ważniejsze rzeczy niż wygoda.
Danuta ma to, co większość młodych w latach 90. - głód wolności. W Polsce otwierają się nie tylko granice, ale i umysły. W 1991 i 1992 roku na Podkarpacie z całej Europy zjeżdżają członkowie ruchu Rainbow Family. Głoszą równość, tolerancję, odrzucają konsumpcjonizm, szanują dialog. Kiedy wracają do domów, Danuta zabiera się razem z nimi. Wsiada do autobusu jadącego do Santiago de Compostella. Słyszała, że w Hiszpanii działają ekologiczne wioski, które próbują powrócić do podstawowej formy organizacji społecznej. Dociera do pasma gór w Bierzo Alto. Spędza tam pięć lat.
W podstawowej organizacji społecznej wszelkie decyzje podejmuje się wspólnie, obowiązki zaś dobiera według upodobań i umiejętności. Można uprawiać warzywa metodą biodynamiczną, hodować zwierzęta, wypiekać chleb, wyrabiać tofu z mleka sojowego i masło z orzeszków ziemnych. Wieczorami ktoś gra na łyżkach ludową muzykę francuską, ktoś inny jazz na gitarze, saksofonie, jeszcze inny muzykę celtycką na szkockiej kobzie, są i tacy, którzy albo potrafią zatańczyć afrykański taniec, albo stworzyć widowisko z cieni. Danuta znowu jest w teatrze, choć tu wieczornych przedstawień nikt tak nie nazywa.
Danuta w ręce trzyma instrument: rząd połączonych ze sobą rurek, ułożonych od najkrótszej do najdłuższej. Można z nich wydobyć melodyjny, łagodny dźwięk.
- To fletnia Pana?
- Nie, to sicuri, ma nieco inny kształt i nie posiada całej skali dźwięków. Składa się z dwóch części. Jedna to arka, a druga to ira. Aby grać, potrzebne są dwie osoby - każda bierze jedną część i gra pojedynczy dźwięk, na który druga osoba odpowiada kolejną nutą. Gra się tak szybko, że wydawałoby się, że wszyscy grają tę samą melodię, lecz tak naprawdę każdy wydobywa co drugi dźwięk utworu i tak wspólnie tworzą muzykę.
Obok sicuri w Temeszowie jest bęben obciągnięty łaciatą skórą, podobne do mandoliny charango, przeszkadzajki, są też haftowane stroje. Wyglądają swojsko i obco jednocześnie. Jakby w drewnianej chacie udało się zamknąć fragment innego świata.
Danuta od pięciu lat żyje w Hiszpanii, ale ciągnie ją dalej, w dzikość, nad Amazonkę. Koleżanka, pracująca w brazylijskiej organizacji pozarządowej, mówi, żeby się nie bać, żeby przyjeżdżać, że "doleje więcej wody do zupy" i starczy dla wszystkich.
Danuta przyjeżdża, zajada się nie wodnistą zupą, ale czarną fasolą z maniokiem, pieczoną rybą atlantycką, ryżem na mleku kokosowym, owocami. Wspiera NGO, szykując do druku edukacyjne wydawnictwa. Co trzy miesiące szykuje się też do podróży - żeby odnowić wizę raz na dziewięćdziesiąt dni musi wyjechać z Brazylii, chociaż na 24 godziny, dokądkolwiek.
Siostra znajomej studiuje w Sucre, w Boliwii. Gdyby to było Peru, skojarzyłoby się Danucie z Machu Picchu, gdyby to była Argentyna - z tangiem, albo z Maradoną. Boliwia na razie nie kojarzy jej się z niczym, ale dobrze, niech będzie.
Co można robić w miejscu, które nie kojarzy się z niczym?
W Sucre siostra znajomej poleca teatr, 15 kilometrów w dół rzeki, w miasteczku Yotala. Danuta jedzie busikiem. Na miejscu okazuje się, że teatr to pokolonialna willa z ogrodem. Już ma się wycofać, ale ktoś macha do niej z ogrodu. "Chodź, oprowadzę. Tutaj są pokoje, tu kuchnia, jadalnia, biblioteka, a tu sala do pracy". To bardziej dom pracy twórczej niż teatr.
W głowie Danuty pęcznieje lista skojarzeń z Boliwią. Boliwia to Amazonia i płaskowyż Andów, życzliwi ludzie, śpiew i ziemniaki na stole. Trochę jak w Polsce. Danuta wraca do Brazylii, ale tylko na chwilę. Na tyle, ile trzeba, by pozamykać osobiste sprawy.
Na ich wizytówkach widnieje nazwa: Entre dos Aguas un Teatro. Przetłumaczona na polski brzmi nie mniej bardziej poetycko: "Między dwiema wodami jeden teatr". I jeszcze dopisek: polsko-boliwijska rodzinna grupa aktorska, skład: Lucas Achirico Espinoza, Danuta Zarzyka, Naomi Achirico Zarzyka, Milena Achirico Zarzyka.
- Jak się poznaliście?
Lucas przechyla głowę i patrzy na Danutę. Są małżeństwem, a wyglądają jak brat i siostra. Obydwoje smukli, czarnowłosi, czarnoocy. Mężczyzna uśmiecha się i kręci głową. Ciągle pracuje nad mówieniem po polsku. Za dużo trudnych słów, niech mówi Danuta.
- Byliśmy młodzi, pełni entuzjazmu, zakochani w pracy teatralnej, robiliśmy to, co lubiliśmy.
Rygor. Godzina piąta: pobudka i rozgrzewka. Od siódmej do dziewiątej - ćwiczenia fizyczne. Dziewiąta - śniadanie. 10-13 - ćwiczenia wokalne. 13 - obiad. 15-19 - praca nad spektaklem. Od 19 do nocy - indywidualna praca nad rolą.
Teatr w pokolonialnej willi z daleka może wydawać się beztroskim życiem, ale panują w nim żelazne zasady. Nikt się nie wyłamuje nie odstaje od reszty, bo rygor przynosi efekty - Teatro de los Andes to jedna z najbardziej znanych i cenionych grup teatralnych w Ameryce Południowej. Ich sztuki Danuta nazywa "teatrem potrzebnym" albo "teatrem, który coś wnosi". To spektakle, które zawsze, nawet gdy jest to "Iliada" i "Odyseja", nawiązują do aktualnych wydarzeń.
Lucas jest aktorem i twórcą kompozycji muzycznych, Danuta adeptką warsztatów teatralnych, pomocą rękodzielniczą przy Teatro de los Andes. On gra i komponuje, ona szyje kostiumy, pomaga przy scenografii. Po paru latach zostaje aktorką, gra w sztuce "Te duele?" ("Boli cię"?) Wraz z Lukasem dzielą scenę i - jak dziś mówi Danuta - wzajemnie się na niej odnajdują. Kiedy dzielisz pasję z drugim człowiekiem zaczynasz widzieć w nim to, co cię uzupełnia. Tak rodzi się miłość. Z miłości rodzą się dzieci, i one też zaczynają żyć teatrem.
Mała Naomi wychowuje się na scenie. Zdarza jej się przysnąć w skrzynce po reflektorach.
Ich przyjazd do gminy Dydnia był wydarzeniem - dwie dziewczynki, mówiące tylko po hiszpańsku to nie lada wyzwanie dla społeczności. W prezencie powitalnym dyrektorka zespołu szkół wręczyła im plecaki - na dobrą naukę w nowym miejscu. Naomi odwdzięczyła się, śpiewając dla kolegów i nauczycieli kilka utworów ze swojego repertuaru. To tak na początek.
Pomału wsiąkali w lokalną społeczność. Na pierwszy zrealizowany przez nich spektakl weszło dwadzieścia osób, tyle, na ile pozwalał reżim sanitarny. W zaimprowizowanej w domu sali obejrzeli dwa spektakle (jak zaznacza Danuta: w maseczkach), w ogrodzie wysłuchali koncerty (w wyznaczonych odstępach). Na końcu długo bili brawo, dumni z sąsiadów.
- W Boliwii byliście znani?
- Tak, choć bardziej poza Boliwią, w krajach Ameryki Łacińskiej, w Hiszpanii, we Włoszech, tam gdzie organizuje się duże festiwale międzynarodowe. W Boliwii duża część społeczeństwa musi martwić się o to, co położyć na stół. Bilet do teatru to luksus.
- Państwo nie dotuje kultury?
- W małym zakresie. W Boliwii teatr to nie instytucja, tylko budynek, sala, którą możesz wynająć, żeby wystawić spektakl. Nie ma dyrektorów, zespołów, repertuarów, nie ma szkół artystycznych. Tak naprawdę oficjalnie nie ma nawet zawodu jak "aktor".
- To kim byliście w Boliwii?
- Na przykład Lucas był studentem. Kiedy odnawiał dowód osobisty, musiał wybrać zawód z urzędowej listy. Nie było na niej ani aktora ani artysty. Był malarz, ale pokojowy. To wolał już zostać studentem na kolejne kilka lat.
Naomi rośnie i śpiewa. Rośnie coraz szybciej i śpiewa coraz ładniej. Śpiewa w ansamblu muzyki klasycznej w Sucre, jedenastoletnia, bryluje wśród dorosłych i wie, że brylowanie szybko się skończy. W Boliwii nie ma szkół artystycznych, system wsparcia dla zdolnych dzieci kończy się w okolicach 11 urodzin. Kto chce robić karierę musi wyjechać, najlepiej na Kubę. Wyspa słynie z edukacji muzycznej na wysokim poziomie. Po próbach chóru Naomi ogląda "Voice Kids". Czasem żartuje, że mogłaby wystąpić w polskiej edycji.
Danuta opowiada córkom o Polsce, ale opowieści snuje po hiszpańsku. Ojczysty język wymyka jej się coraz bardziej, nie ma z kim rozmawiać po polsku. Nawet rodzice w snach mówią do niej po hiszpańsku. Kiedy wreszcie w domu instalują internet, Danuta słucha polskiego radia. Gdy w Boliwii jest dzień, w Polsce - środek nocy, a nocą lecą najlepsze audycje: o Niemenie, o jazzie, o wschodnim pograniczu. Danuta myśli o domu ciotki w Borach Tucholskich.
Do Polski wrócili w 2018 roku. Chociaż słowo "wrócili" tak naprawdę pasuje tylko do Danuty. Reszta rodziny zaczęła po prostu nowy rozdział.
- Mieliście jakieś oczekiwania?
- Lucas miał jeden warunek: żeby to nie był mój rodzinny Toruń, w Toruniu jest płasko, nie ma na czym oka zawiesić.
- A ty?
- Żeby to była wieś, taka jak w Borach Tucholskich albo w Bieszczadach, ale z drugiej strony, żeby w pobliżu znalazła się szkoła dla dziewczynek. I żeby było dość przestrzeni, by stworzyć teatr.
Idealnego miejsca do życia szukają jeszcze w Boliwii, przez internet. Od słowa do słowa, od polecenia do polecenia, znajdują Dydnię, miejscowość w której działa Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia, jedna z pierwszych takich placówek na wiejskich terenach Podkarpacia.
Danuta w Google Maps wpisuje "Dydnia". Obok, na elektronicznej mapce pojawia się nazwa "Wydrna", w głowie Danuty nazwa zyskuje uzupełnienie "stryj Piotr z Wydrnej". Pisze do taty z pytaniem, czy to "ta Wydrna" z rodzinnych opowieści. Dostaje odpowiedź: dziecko, tam urodził się twój dziadek, twoi pradziadowie są pochowani na cmentarzu w Dydni. Wy jesteście u siebie.
Jeśli chodzi o tolerancję i otwartość, Podkarpacie nie ma najlepszej opinii. Gdyby opierać się na medialnych doniesieniach, opinię ma wręcz złą: strefy wolne od LGBT, wzrastająca liczba przestępstw z nienawiści, a kilka lat temu ostry sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców.
Ta historia jednak przeczy stereotypom. Sąsiedzi przyjmują ich z ciekawością, zapraszają na kawę, wypytują czego potrzeba. Danuta też patrzy z ciekawością. Zmienił się kraj, zmieniły się miasta i także gospodarstwa rolne wyglądają inaczej. To nie ta wieś, którą pamięta sprzed lat. Kury już nie chodzą swobodnie, trawa przystrzyżona jest jak od linijki, jakby ludzie się bali, że ktoś zarzuci im nieporządek albo jeszcze gorzej - wyśmieje.
Ludzie trochę się dziwią, że Danuta z rodziną żyje w starym drewnianym domu, ale zdziwienia nie wypowiadają zbyt głośno. Zagranica, zwłaszcza Ameryka na Podkarpaciu, wciąż robi wrażenie. Nawet jeśli to Ameryka Południowa.
- Jak wyglądają wasze dni?
- Wstajemy rano, zawozimy Milenę do szkoły, Naomi w tygodniu jest w internacie. Potem oporządzamy kury i kaczki, kosimy trawę, naprawiamy co potrzeba; albo dla równowagi, praca biurowa: odpisywanie na maile, składanie wniosków o dotację, czasem jakiś wywiad.
- A teatr?
- Tam, gdzie udaje się wykroić trochę czasu. Nie mamy jeszcze takiej rutyny jaką byśmy chcieli. Na razie wszystko jest bardzo chaotyczne, ale z tego chaosu powinno wyłonić się coś wartościowego.
Na razie nie jest imponująco. Domy co prawda dwa, ale wokół pusta przestrzeń. Danuta i Lucas widzą jednak w tej przestrzeni potencjał. Na półhektarowym polu chcą nie tylko przygotowywać własne spektakle, organizować warsztaty i zapraszać zagraniczne grupy, ale również zbudować dla nich miejsce, w którym przez dłuższy czas mogłyby uczyć się i tworzyć. Coś na wzór teatru, w którym sami żyli w Boliwii przez wiele lat.
Tak będzie. Na razie w repertuarze są dwa spektakle teatralne (pracują nad trzecim o lokalnej tematyce, w dwóch wersjach językowych) oraz koncert muzyczny - jak tłumaczą, muzykę najłatwiej zabrać ze sobą, nie trzeba do niej dekoracji. Zorganizowali też festiwal. I to międzynarodowy.
Na początku lipca, do Temeszowa na "Letnią Gościnę Artystyczną" przyjechał teatr Due Mondi z Włoch, Akademia Tańca Tradycyjnego z Warszawy, Kapela Drewutnia z Lublina, zespoły Widymo i Wernyhora z Sanoka. Danuta i Lucas w domu ludowym pokazali sztukę "Pass-Port, Puerto de Paso" (Pass-Port, Port Przejściowy).
Oprócz repertuaru liczyła się i oprawa. Z festiwalowej przestrzeni Danuta i Lucas usunęli wszystko, co mogłoby przeszkadzać w myśleniu: dmuchane zabawki, watę cukrową, grille z kiełbaskami i inne festynowe atrakcje. Tutaj głównym punktem programu był spektakl, a po spektaklu dyskusja albo warsztaty. Była też kolacja na wzór boliwijskiego aptapi, tradycyjny boliwijski, wspólny poczęstunek, na który każdy przynosi coś z własnego domu, a później wszyscy siadają przy wspólnym stole (w Boliwii na rozłożonych na ziemi chustach). Tak, żeby widzowie i artyści mogli poczuć, że są blisko siebie. Żeby mieszkańcy Temeszowa poczuli, że ten festiwal jest ich.
- Czujecie, że jesteście u siebie?
- Ja musiałam na nowo odszukać w sobie kilka rzeczy. Na przykład język. Zaraz po przyjeździe kasjerki w sklepie uśmiechały się do mnie i mówiły: o, już nieźle mówi pani po polsku. Skąd pani jest?
- A Lucas?
- Krótko przed pandemią miał warsztaty w Berlinie. Kiedy ruszył w drogę powrotną nie mówił, że jedzie do Polski, tylko "do domu".
Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobili po przyjeździe do Temeszowa, było gniazdo. Danuta widziała, jak jesienią bocian przysiada na słupie obok ich domu, przymierza się. Sąsiedzi też widzieli, razem napisali do zakładu energetycznego, z prośbą o zbudowanie platformy pod bociani dom. Panowie przyjechali, popatrzyli, pojechali.
Czas mijał, nastała wiosna, bocian wrócił, zaczął układać gałązki na słupie. Chwiało mu się to gniazdo niebezpiecznie, w takiej kołysce nijak zamieszkać. Danuta z sąsiadami napisała kolejne pismo, potem następne, zapowiedzieli, że o dom dla bociana będą walczyć w samej Warszawie.
Wywalczyli. Bociany się zadomowiły, zaklekotały, zaczęły kreślić koła nad dachem. Sąsiedzi wróżą, że zaraz pojawią się dzieci. Danuta z uśmiechem odpowiada, że chyba wnuki. I dodaje, że to dobry znak na nowy rozdział w życiu i twórczości. Uśmiech nie schodzi jej z twarzy.