W połowie lutego, tydzień po ponownym otwarciu muzeów, w sobotnie popołudnie wszedłem do Muzeum Narodowego. Po kilkuletniej przerwie otwarto tam ponownie Galerię Sztuki Starożytnej. Trwała również wystawa "Siła obrazu", prezentująca kilkadziesiąt XIX-wiecznych polskich płócien, tworzących opowieść o historycznej i artystycznej świadomości Polaków w czasie, gdy byliśmy pozbawieni swojego państwa.
Trafiłem na sytuację z pewnością rzadką: w szatni muzeum zabrakło miejsc. Chętnych do zwiedzania było zbyt wielu. Można oczywiście powiedzieć, że to skutek lockdownu i że ludzie chcieli się po prostu wyrwać z domu. Mimo to jest w tym coś głęboko budującego: mnóstwo osób uznało, że chcą spotkać się z pięknem.
Tydzień wcześniej widziałem się już trzeci raz w ciągu roku z Michaelem Willmannem. Nie dosłownie - byłoby to trudne, bo Willmann zmarł 315 lat temu - lecz poprzez obrazy tego malarza, zwanego śląskim Rembrandtem. W Muzeum Kolekcji im. Jana Pawła II w Warszawie zawisł jego monumentalny cykl męczeństwa apostołów, niegdyś zdobiący ściany kościoła w cysterskim zespole klasztornym w Lubiążu. W Muzeum Archidiecezji Warszawskiej zaś trwa wystawa "Michael Willmann - opus minor", pokazująca kilkadziesiąt innych dzieł tego artysty, który sam siebie nazywał nieco kokieteryjnie "wiejskim malarzem". Obie te wystawy nawiązują do innej, grupującej większą liczbę dzieł Willmanna, którą można było oglądać we Wrocławiu w 2019 i na początku 2020 r.: "Willmann - opus magnum". Miałem szczęście tamtą wystawę również zobaczyć, przy czym miejsce jej zorganizowania było specyficzne: Muzeum Sztuki Współczesnej w Pawilonie Czterech Kopuł.
Gdy wtedy, w lutym 2020 r., pożegnałem się już z Willmannem, przeszedłem do części zawierającej ekspozycję stałą (ludzi było tam znacznie mniej). Kontrast był porażający: od przedstawień uduchowionych postaci świętych na moment przed śmiercią, od Willmannowskich wyobrażeń Ostatniej Wieczerzy czy rembrandtowskich w duchu portretów - do dziwacznych konstrukcji z rur, śmieci czy płócien przedstawiających nie wiadomo co, których tytuły nijak nie miały się do tego, co na nich widniało. Ten przeskok z przełomu wieków XVII i XVIII do wieku XX i XXI musiał prowadzić do głębszej refleksji: dlaczego przed obrazami Willmanna przechodziły tłumy, a we współczesnej części muzeum świeciło pustkami? Dlaczego moje własne nastawienie zmieniło się z uważnie obserwującego na wewnętrznie kpiące? Na czym polega instynktownie odczuwana wyższość sztuki tradycyjnej nad nowoczesną?
W ubiegłym roku krakowska Fundacja InCanto, zajmująca się muzyką dawną i religijną, po długich staraniach i zakończonej, jedynie połowicznym sukcesem, zbiórce w internecie, wydała książkę Rogera Scrutona "Muzyka jest ważna". Scruton - wybitny brytyjski filozof, najbardziej znany dzięki swojej książce jeszcze z lat 80. "Co znaczy konserwatyzm" - zmarł w styczniu ubiegłego roku. Jego bibliografia to oczywiście o wiele więcej - pozycje takie jak "Pożytki z pesymizmu i niebezpieczeństwa fałszywej nadziei", "Oblicze Boga" czy skandalizujący "Myśliciele nowej lewicy" i ich kontynuacja "Głupcy, oszuści i podżegacze". "Muzyka jest ważna" to jednak pozycja wyjątkowa: nigdzie wcześniej nie publikowany zbiór esejów Scrutona o muzyce, które ukazywały się między innymi na stronach Future Symphony Institute; część zaś pochodzi z książki "Music as an Art.". Filozof zdążył jeszcze w części nadzorować wydanie tomu.
Co wiąże "Muzyka jest ważna" i wystawę we wrocławskim muzeum sprzed roku? Otóż jednym z głównych obszarów zainteresowania Scrutona była sztuka, a bliżej - piękno. Jeśli szukamy odpowiedzi na pytania takie, jak postawione przeze mnie wyżej, warto zajrzeć do wstępu do wydanej przez InCanto książki. Brytyjski filozof opisuje tam swoje doświadczenie z wykładami z filozofii muzyki na Uniwersytecie Bostońskim sprzed ponad 25 lat. Studenci, przed którymi się znalazł, mieli bardzo ograniczoną wiedzę o muzyce i spodziewali się, że usłyszą analizy modnych wówczas współczesnych gatunków muzyki popularnej, której słuchali: rapu, hip-hopu, popu. Zamiast tego usłyszeli uwerturę "Hebrydy" Mendelssohna. Na około 30 osób, utwór kojarzyły dwie.
Scruton pisze, że jego studenci mieli oczywiście swoje odczucia na temat różnych muzycznych gatunków oraz przykładów, które im prezentował, ale nie potrafili początkowo wskazać, skąd te odczucia się biorą, ani nawet ich zwerbalizować. "Muzyka jest ważna" prowadzi nas właśnie przez te meandry - abyśmy zrozumieli, co wywołuje w nas takie, a nie inne emocje. Tłumaczenie tego jest dziś o tyle trudne, że właśnie na przykładzie muzyki widać, jak prawdziwa sztuka oddaliła się od człowieka. Kiedyś - do XIX w. mniej więcej - muzyka była bezpośrednio obecna w życiu ludzi i był to najczęstszy sposób obcowania ze sztuką. Umiejętność gry na jakimś instrumencie uznawano za naturalną dla kulturalnego człowieka. Obecnie to rzadkość.
Muzyka była dla Scrutona - który sam nie tylko jej słuchał, ale również grał na fortepianie - niesamowicie istotna. Była - tak jak piękno w ogóle - przepustką do innego świata. Scruton potrafił o tym opowiadać w przystępny, zrozumiały sposób. Tak właśnie zwracał się do widzów w nakręconym przez BBC w roku 2009 filmie "Why Beauty Matters" ("Dlaczego piękno jest ważne"). Losy dokumentu były same w sobie bardzo ciekawe - BBC uznała, że stawiane tam tezy są tak radykalne, iż konieczne jest stworzenie w opozycji do nich aż dwóch filmów, prezentujących postępowy, lewicowy i nowoczesny punkt widzenia na problem piękna, jednak owe odpowiedzi w przeciwieństwie do filmu Scrutona miały bardzo słabą oglądalność. Dziś "Why Beauty Matters" jest zablokowane na YouTube przez BBC w wielu krajach, próżno szukać tego godzinnego obrazu w oficjalnych archiwach, ale wciąż można go w całości w mniej uczęszczanych miejscach internetu odnaleźć. Zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia z jakimś wywrotowym materiałem, niebezpiecznym dla ustroju.
I w pewnym sensie tak jest, bowiem cały film - podobnie zresztą jak "Muzyka jest ważna" czy niektóre wątki innych książek brytyjskiego filozofa - niesie w sobie jedno faktycznie groźne dla ideologów sztuki nowoczesnej przesłanie: że istnieją obiektywne kryteria piękna i że można głośno mówić, co jest wartościowe, a co nie. Scruton wprost powiada w swoim filmie:
To obrazoburcze stwierdzenie staje w uderzającym kontraście z przywoływanymi wypowiedziami nowoczesnych artystów. Oto pytany przez Scrutona artysta Michael Craig-Martin oznajmia, że dzieło sztuki jest dziełem sztuki tylko dlatego, że tak o nim myślimy. Zaś Tracey Emin, autorka głośnego "Mojego łóżka", eksponowanej w Tate Gallery instalacji pokazującej rozgrzebane łóżko i rozrzucone wokół przedmioty (kapcie, opakowanie po prezerwatywach, butelki po alkoholu), oznajmia z rozbrajającą szczerością w wywiadzie telewizyjnym: "To dzieło sztuki, bo ja tak uważam. Gdyby to nie było dzieło sztuki, to nie byłoby na wystawie".
Scruton ośmielał się nie zgadzać. Dzieło sztuki to coś znacznie więcej niż sam pomysł - twierdził. Nie wystarczy uznać coś za dzieło sztuki, żeby się nim stało. Ta konserwatywna herezja obala większość zachwytów nad "sztuką", począwszy od słynnej "Fontanny" Marcela Duchampa z 1917 r., czyli po prostu pisuaru.
Scruton, choć jego argumentacja ma bardzo spokojny i rozważny charakter, nawołuje nas w gruncie rzeczy do nieposłuszeństwa wobec terroru "nowoczesności" w sztuce. Namawia, żebyśmy mieli odwagę powiedzieć, że coś jest hochsztaplerką, a nie sztuką. Żebyśmy ośmielali się stwierdzić, że istnieje muzyka prymitywna (zalicza do tego bez wyjątku współczesną muzyczną powtarzalną miazgę) i muzyka prawdziwa, ambitna, wartościowa. "Moje łóżko" Emin nie jest sztuką, bo to zwykły, powtarzalny przedmiot, który minęlibyśmy bez zauważania go, gdyby nie stało w galerii sztuki; "Niepościelone łóżko" Eugène’a Delacroix sztuką jest, bo artysta przetworzył i utrwalił chwilę, wyciągając z niej esencję. Pokazał piękno nawet niezbyt urodziwej codzienności - podobnie jak Rembrandt umiał ukazać piękno nawet w starości, portretując choćby swoich rodziców, czy pozornej brzydocie, jak w genialnym "Rozpłatanym wole".
W eseju "Piękno i profanacja", zawartym w tomie "Muzyka jest ważna", Scruton pisze o obrazie Delacroix: "To jest jego łóżko. Nie jest to oczywiście rzeczywisty mebel, ale jego obraz. Malując go, Delacroix próbował przekazać poprzez łóżko część wartości, jaką ma leżenie w nim, bycie tym, co w nim leży, a także doświadczenie przewracania się w łóżku i zmagania się z pościelą. [...] Łóżko Tracey Emin przedstawia siebie, ale oczywiście tylko i wyłącznie siebie - ono po prostu jest".
Scruton, który w intelektualnym świecie Zachodu grał rolę enfant terrible i wielokrotnie był za swoje poglądy wyklinany, idzie jednak jeszcze dalej w swoich rozważaniach o pięknie. Powiada, że współczesna sztuka postawiła sobie za cel pokazanie świata bez miłości, która jest z pięknem nieodmiennie powiązana - i to, mówi Brytyjczyk, jest jej najważniejsza cecha. Chodzi tu o miłość w sensie platońskim, nie w o miłość zmysłową, czyli pożądanie. Współczesna sztuka wykpiwa dążenie do miłości, tak jak wykpiwa wiarę w Boga. W ten sposób zamyka nam drzwi do lepszego świata.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: "Mesjasz" w czasach zarazy
Film Scrutona kończy ciekawa scena. Muzycy i dwoje śpiewaków ustawionych pośrodku ruchliwego dworca w Londynie w środku dnia wykonują "Stabat mater" Giovanniego Battisty Pergolesiego, XVIII-wiecznego włoskiego kompozytora, który zmarł na gruźlicę w wieku zaledwie 26 lat, wkrótce po napisaniu tego popularnego wśród wielbicieli muzyki dawnej, pięknego utworu. Kamera pokazuje z dystansu twarze przypadkowych osób, które na moment zatrzymały się, żeby posłuchać muzyki innej niż ta sącząca się zwykle z głośników w charakterze tła. Ci ludzie zapewne nie mają pojęcia, czego słuchają, nie rozumieją łacińskiego tekstu i nigdy nie słyszeli o Pergolesim. Widać jednak, że ta muzyka coś w nich otwiera.