Kupujesz bilety na stand-up, czekasz na zabawny wieczór. Mniej więcej wiesz, czego się spodziewać, bo znasz ten gatunek rozrywki. Przekleństwa, nieprzyzwoite żarty, mały roast osób na widowni. Ale na scenę wychodzi koleś i zaczyna mówić o śmierci swojej matki albo depresji. Widownia wyje ze śmiechu. Adam Bendler nie jest zwyczajnym komikiem. Bo kto na zwyczajnym stand-upie płacze nie ze śmiechu, ale ze wzruszenia? I jeszcze nie żałuje pieniędzy wydanych na bilet.
Kuba Goździewicz od lat jeździ z Bendlerem i nagrywa jego występy. On najdokładniej widzi reakcje ludzi, wychwytuje emocje towarzyszące monologom.
- Jeśli chcesz napisać o czymś wyjątkowym w stand-upie, napisz o Adamie. To, co robi, nie jest zwyczajnym rozśmieszaniem, w jego programach jest misja i ludzie naprawdę ją wychwytują. Przez kamerę widać więcej. Jedno zbliżenie - zeszklone oczy, drugie - łza na policzku - mówi Kuba.
Adam Bendler od kilku lat jeździ po Polsce (i nie tylko) z programami, które poza częścią rozrywkową zawierają w sobie historie spraw trudnych. W "Świetle w tunelu" wspomina śmierć swojej mamy. W ponad trzygodzinnym "Placebo" rozprawia się z depresją, dzieli radami, jak podnieść się z dna choroby. Czy poucza? Nie, uczy. Czy rozśmiesza? Tak.
Od pierwszych "wesołych" monologów w "HBO na stojaka" z 1998 roku, do otwarcia polskiej szkoły stand-upu minęło 10 lat. My i tak potrzebowaliśmy kolejnych kilkunastu, by zachwycić się sztuką przemawiania do mikrofonu rodem z USA. I tak winne (od winy za wszystkie grzechy) gadki chowane na końcu kabaretowych programów zaczęły przebijać się do coraz szerszej publiczności, by ostatecznie jako standupy czy roasty wyprzedawać wszystkie miejsca w koncertowych halach.
Okazało się, że całkiem spore grono ludzi chce słuchać przekleństw, wzajemnego obrażania, żartów z kupy, związków, byłych i obecnych dziewczyn. Wyśmiewania zdrad, romansów, damsko-męskich stereotypów, chorób, niepełnosprawności, relacji z rodzicami. Wspólnym mianownikiem każdego występu zawsze było jedno - szklanka wody, mikrofon i człowiek z bagażem tego, co ma do powiedzenia.
Czy warto opowiadać tę historię od początku? Sięgać po wspomnienia pierwszych anegdot Grzegorza Halamy, “kontrowersyjnych" opowieści o bąkach papieża serwowanych przez Abelarda Gizę, wymieniać programy telewizyjne, w których znajdowano miejsce na kilka często zbyt soczystych zdań? Miałoby to sens, gdyby tekst był o historii stand-upu w Polsce.
Ale tekst jest o wyjątku, pomyśle i sile, by między żartami o genitaliach zmieścić misję. Jest o człowieku, który staje na scenie i przez kilka godzin mówi do widowni o tym, co ważne, bawi depresją, przeplata łzy śmiechu, ze łzami wzruszenia wgniatając w podłogę historią o śmierci matki. A wszystko to wciąż serwowane jest na komediowej tacy.
Adam nie od razu stworzył program, który można nazwać "trudnym". Na początku chciał, by jego żarty po prostu bawiły ludzi. Z czasem udało mu się wzbogacić warsztat i merytorykę występów.
- Nie ukrywam, że trochę to trwało. Myślę, że skill do poważniejszych tematów przyszedł po 7 latach robienia stand-upu. Nie mówię, że wcześniej nie próbowałem, ale kończyło się często bardzo nieprzewidywalnie. Na szczęście miałem dobre wzorce. Bardzo ceniłem u Abelarda Gizy, że pomimo charyzmy i skuteczności, zawsze chciało mu się brać na tapet poważniejsze tematy. Do końca życia będę również pamiętał zagranicznych komików, którzy otwierali mi umysł monologami, co ciekawe często nawet nieśmiesznymi. Prawdę powiedziawszy, te najmniej śmieszne rzeczy pamiętam lepiej niż wielkie śmiechowe bangery. Nieśmieszne, ale zatopione w morzu zabawnych historii. Kto nie zna sztuki Bendlera, musi wiedzieć, że na jego występach obowiązuje sinusoida. To, co i jak mówi, faluje od najbardziej prymitywnych sfer żartów, po ciosy w postaci poważnych i bolesnych doświadczeń.
Ludzie przychodzą na stand-upy się pośmiać, a przed nimi staje komik, który opowiada o śmierci własnej mamy. Albo przyznaje, że ma depresję i zaczyna o tym "przynudzać".
- Adam świetnie prowadzi emocje - wspomina ostatnie występy Kuba Goździewicz - gdyby cały czas było o depresji, o tym, jak sobie z nią radzić, nie udałoby się, ludzie mieliby dość i zażądali zwrotu za bilety. Publiczność uczy się przez drobiazgi, rozładowuje energię i w napięciu czeka na kolejną kulminację. A po wszystkim mówi - no tak, ten koleś ma rację.
Choroba to jedno, śmierć najbliższej osoby drugie. Wypada się śmiać?
- Umówmy się, że to, co mówiłem na koniec programu "Światło w tunelu", było dla wielu widzów ciężkie i totalnie niespodziewane. Wcześniej przez 90 minut łechtałem publikę piórkiem, by na końcu wziąć cegłę i rzucić nią prosto w zęby. Pamiętam kilka osób, które były po występie w takim szoku, że dopiero na drugi dzień dotarło do nich to, co mówiłem ze sceny.
Czy umierająca na raka mama byłaby dumna? Nie wszyscy zrozumieli, jak wiele dla syna może znaczyć unieśmiertelnienie jej w programie. Zdarzały się sytuacje, w których pomysł ten był krytykowany.
- Najczęściej wyrazy dezaprobaty zdarzały się osobom, które same miały nieprzepracowane relacje z rodzicami - wyjaśnia Adam. - Ja sam rozumiem zarówno entuzjastów jak i malkontentów. Natomiast uważam, że mam prawo do wyrażania na scenie wszystkiego, co czuję. Nawet jeśli nie wpisuje się to w ramy "typowego" komercyjnego stand-upu. Miałem zarówno prawo jak i potrzebę, aby oddać mojej mamie hołd, którego nie umiałem oddać za jej życia. I cieszę się, że ten monolog został zrozumiany przez tak szerokie grono osób. One dziękują mi, a ja im jeszcze bardziej.
Słuchając dobrych monologów, jesteśmy przyzwyczajeni do nieprzerwanych salw śmiechu. Podczas "Światła" zapada cisza, płyną łzy. Widownia potrzebuje chwili na pozbieranie się. Czy to pierwszy w historii stand-up, na którym ludzie płaczą ze wzruszenia?
- Czy pierwszy w historii? Raczej nie, ale myślę, że w Polsce chyba byłem pierwszym komikiem, który miał odwagę, by w taki sposób opowiedzieć na stand-upowej scenie o śmierci bliskiej osoby. Z perspektywy czasu myślałem sobie, że dziś pewnie podałbym to inaczej, natomiast były we mnie wtedy tak silne emocje, że wyszło to ze mnie naturalnie. Przed publikacją "ŚWT" materiału na Youtube bardzo się bałem, że opinia publiczna zmiażdży mnie jak karalucha. Że to wszystko jest zwyczajnie za mocne i zbyt smutne w odbiorze. Nie spałem chyba kilka nocy przed premierą. Czułem, że odbiorcy w Polsce mogą być niegotowi na taką formę. Rezultat bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Okazało się, że poznałem masę osób, które poczuły to, co nosiłem w sercu w tamtym czasie. Efektem były setki długich wiadomości od ludzi, którzy nie zdążyli się pożegnać lub docenić bliskiej osoby przed jej odejściem. Były również wiadomości, że przekaz dotarł tak mocno - ktoś zdecydował się zadzwonić do mamy i powiedzieć jak bardzo ją kocha, pomimo że nikogo o to pretensjonalnie nie prosiłem. Czytając te wiadomości, często łzy napływały mi do oczu, ale nie ukrywam, że robiło mi się jednocześnie ciepło na sercu.
Po "Placebo" ludzie także zostają z wiadrem przemyśleń. Kuba wspomina, że zdarzały się podziękowania po występach. Nikt nie zostaje, by powiedzieć: hej Adam, dzięki, będę się śmiał przez tydzień. Zostają, bo przeżywają podobny ból, chowany głęboko wewnątrz, a Adam pokazał im, że jest droga i sposób, by sobie z tym poradzić. Nie mówi do widowni, że depresja to nic takiego i można sobie z nią poradzić, "biorąc się w garść". Uświadamia, że czasem konieczne jest sięgnięcie po leki, że potrzeba pomocy medycznej. I młodzi zaczynają mu wierzyć.
- Po premierze programu "Placebo" dostałem ogrom wiadomości od ludzi. To był bardzo pozytywny odbiór, głównie od osób zwierzających się ze swojej walki z depresją. Czytając takie słowa jak "ten program dał mi siłę" lub "dzięki Tobie chcę znów zacząć walczyć o swoje życie", często zwyczajnie zapiera mi oddech, bo wiem, że wiele razy sam byłem wcześniej w tym punkcie, co moi odbiorcy. Fajnie, że pomimo swojej śmieszności, podprogowo otwiera też umysł. Powstanie programu "Placebo" dla mnie duża rzecz i bardzo się cieszę tak pozytywnym podejściem widzów. Wiele się dzięki temu pozmieniało w moim życiu.
Wiesz, co jest najwspanialsze? To, że czuję, że wreszcie mogę być sobą, czyli komikiem, który nie zawsze próbuje być najśmieszniejszy i nie musi nic nikomu udowadniać. Nie muszę się wstydzić, że korzystałem z pomocy terapeutów czy, że walczyłem z samobójem. Nie muszę oszukiwać fanów, że każdy dzień mojego życia jest pełen sukcesów, fajerwerków i kremów pod oczy ze zniżką na moje imię. Być może nie jestem najbardziej rozpoznawalnym ani najbogatszym komikiem w Polsce, ale na pewno najszczęśliwszym, bo czuję się docenionym i spełnionym artystą. I wreszcie mogę powiedzieć, że mimo wszystko "artystą", choć bardzo się tego słowa bałem przez wiele lat. Wynikało to z dramatycznie niskiego poczucia własnej wartości. Dzisiaj wszystko jest poukładane. Niedawno zostałem tatą zaadoptowanego z Ukrainy pieska i nie umiem sobie wyobrazić, żeby moje życie było w lepszym miejscu. Rambo jeszcze bardziej uczy mnie, żeby być tu i teraz. I chodzić spać przed północą (śmiech).
Tematy i działalność dla zwierząt to misja, którą Bendler ma w sobie od lat. Mówi, że empatię ma po mamie, a zapał do pracy po tacie. Naprawia świat i ludzi, skąd bierze na to siłę?
- Po prostu takim jestem człowiekiem. Może dlatego, że jestem numerologiczną (33) trzydziestką trójką. Tak czy inaczej, bardzo się z tego cieszę. Próbowałem wielu rzeczy w życiu i fajnie, ponieważ doszedłem do miejsca, w którym okazuje się, że nawet najmocniejsze narkotyki, najlepszy alkohol czy najostrzejszy seks nie daje tyle radości i satysfakcji, co pomoc bezbronnym i potrzebującym istotom. Nie da się zapić lub zaćpać empatii. Trzeba ją mądrze wykorzystać. Ten, kto to rozumie, ma pełniejsze życie. Miałem wielką nadzieję, że zdobycie odpowiedniej pozycji w show-biznesie pozwoli mi robić więcej dla zwierzaków i jednocześnie inspirować kolejnych ludzi do podobnych działań. Jeden może mieć potrzebę, żeby wejść na jakiś wysoki górski szczyt, ktoś inny chce swoją pustkę zagłuszyć imprezami, a ja chcę pomóc jak największej liczbie zwierząt. No i również ludzi, jak ostatnio w Ukrainie. Byliśmy tam już 3 razy wspólnie z teamem Igora Tracza. Igor to super człowiek i ma mega fajny zespół. W takim teamie, aż chce się działać.
Adam założył fundację "Psia Krew" i przy wsparciu stworzył projekt Helper. - pierwszą w Polsce aplikację, dzięki której będzie można zgłosić każdy przypadek, kiedy zwierzęciu w okolicy dzieje się krzywda. O jego wyprawach do Ukrainy można przeczytać tu:
Między żartami
Czy wolno mówić o tak poważnych, "grubych" sprawach w sposób, jaki to robi Adam? Lekki, wpleciony między żarty o penisach.
- Myślę, że jak każda forma jest dobra i ciekawa, pod warunkiem, że jest przemyślana. Ja osobiście wolę wplatać grubsze sprawy w żarty o penisach, niż wierszem opowiadać o niczym.