Reklama

Gwoli uczciwości zacznę od uderzenia się w piersi - byłam w gronie tych, którzy pomysł ponownej ekranizacji kultowego nad Wisłą "Znachora" Jerzego Hoffmana, z wielką rolą Jerzego Bińczyckiego i zjawiskową Anią Dymną w rolach głównych, uznali za poroniony. Po pierwsze dlatego, że historia kina uczy, iż 90 procent remake’ ów kończy się totalną klęską, po drugie - ponieważ mierzenie się z legendą, z dziełem kultowym, to nawet nie ryzyko - to wręcz szaleństwo.

Myliłam się i teraz muszę swój głęboki sprzeciw "odszczekać". Nie wzięłam pod uwagę faktu, że twórcy nawet nie będą próbowali rywalizować z uwielbianym przez widzów dziełem Hoffmana sprzed 40 lat i nie zaproponują nam jego remake’u. Zamiast tego nakręcą po prostu całkiem nowy film. Mocno uwspółcześniony, kładący nacisk na kwestie społecznych podziałów, w dodatku z nowymi, odważnymi wątkami, których nie było ani w literackim pierwowzorze Dołęgi-Mostowicza, ani w żadnej z jej dwóch ekranizacji. (Niewtajemniczonym wypada wyjaśnić, że film Hoffmana nie był pierwszą, bo już w 1937 roku przeniósł powieść na ekran Michał Waszyński, o czym za moment).

Reklama

Ta sama historia opowiedziana w zupełnie inny sposób. Nowy "Znachor" nie jest tak pełen romantyzmu i melancholii jak dzieło Hoffmana z 1982 roku, zamiast tego kipi energią i coraz rzadszą dziś w kinie, w ogóle w sztuce, wiarą w drugiego człowieka. Nade wszystko zaś w zupełnie inny sposób pokazuje bohaterki kobiece, które nie są już jedynie pięknymi kwiatkami do kożucha, lecz silnymi, sprawczymi istotami i dobrze wiedzą, czego chcą.

Dodajmy, że również aktorsko "Znachor" w reżyserii Michała Gazdy to film spełniony. Choć oswojenie się z nowym Rafałem Wilczurem vel Antonim Kosibą zajmie nam chwilę (naprawdę trudno grać rolę, która wszyscy kochają w innej interpretacji), to Leszek Lichota wypada w niej znakomicie. To przysłowiowy obsadowy "strzał w dziesiątkę". Największym objawieniem filmu jest jednak dotąd mniej znana z dużego ekranu Anna Szymańczyk w roli Zośki - gospodyni w młynie, do którego trafia  bohater. Powiedzmy szczerze: Szymańczyk kradnie film najważniejszej dotąd kobiecej bohaterce - Marysi, (w tej roli Maria Kowalska). Zośka odegra zresztą wyjątkowo ważną rolę w nowej wersji opowieści o wybitnym chirurgu, który traci pamięć. Rozbudowanie jej postaci, a w zasadzie dopisanie jej zupełnie nowej historii, było kapitalnym pomysłem.

Ale po kolei.

Na początku był scenariusz, który "nie miał potencjału"

Według Jarosława Górskiego, biografa Tadeusza Dołęgi Mostowicza pisarz od początku pisał "Znachora" jako scenariusz filmowy. Był już wtedy po gigantycznym sukcesie "Kariery Nikodema Dyzmy" i miał opinię najbardziej poczytnego autora II RP.  Mimo to krytycy pisali o nim z pogardą, tytułując "pisarzem dla kucharek". Pomysł na fabułę znalazł w dzienniku "ABC", który opisał w 1935 roku historię niejakiego doktora Ferdynanda Dolaniego. Co ciekawe, ten ukończył medycynę w Brukseli, ale bardziej zaskakujące jest to, że aresztowano go... za znachorstwo w małopolskiej wsi Borek. Zataił bowiem fakt posiadania dyplomu, gdy odkrył, że znachorom żyje się lepiej niż lekarzom.

Kolejną cegiełkę los dołożył podczas wakacji w 1936 roku, które pisarz spędzał w majątku rodziny Piwnickich w Sikorzu. Tam odwiedził położoną 10 km dalej wieś Radotki, by obejrzeć młyn wodny. I także tam przyjmował pacjentów miejscowy zielarz i znachor nazwiskiem Różycki, do którego faktycznie tamtejsi mieszkańcy chodzili chętniej niż do drogich lekarzy. Te historie zainspirowały go, a Radotki stały się pierwowzorem Radoliszek, które autor przeniósł na Wileńszczyznę, skąd pochodził. Znachor Dołęgi-Mostowicza co prawda dyplomu nie ukrywał, za to jak wiadomo, stracił pamięć, więc nawet nie wiedział, że go miał wraz z tytułem profesorskim.

Wątek pobicia Rafała Wilczura krótko po odejściu ukochanej żony z córeczką do innego mężczyzny, prawdopodobnie nawiązywał do przeżyć samego pisarza, który za krytykę władz (był wrogiem obozu Józefa Piłsudskiego), został napadnięty i pobity w 1927 roku przez nieznanych sprawców. Pracował wtedy w konserwatywnej "Rzeczpospolitej", a jego antysanacyjne felietony często padały ofiarą cenzury. Napastnicy ogłuszonego i skatowanego do nieprzytomności zapakowali go do samochodu i wywieźli do lasu pod Warszawą. Tam wyrzucony do rowu został jeszcze raz pobity pałkami, zaś sprawcy wykrzykiwali: "A nie będziesz tak pisał o Marszałku!".

Scenariusz "Znachora" był gotów w 1937 roku, ale producenci odrzucali go jako "wydumany i niemający potencjału", w co trudno uwierzyć. Pisarz postanowił więc przerobić go na powieść, której kolejne odcinki zaczęły ukazywać się w "Wieczorze Warszawskim". Rozpętało się prawdziwe szaleństwo, które Górski nazywa "znachoromanią". Ponadczasowa baśń o dobrym i szlachetnym uzdrowicielu, który bez względu na okoliczności zawsze wybiera czynienie dobra, popularnością przebiła nawet uważaną za najważniejszy tytuł pisarza "Karierę Nikodema Dyzmy". Jak wiemy, również zekranizowaną z sukcesem po latach. Wkrótce o możliwość przeniesienia na ekran "Znachora" zabiegali wszyscy.

Ostatecznie reżyserii podjął się Michał Waszyński, jeden z ważniejszych filmowców tamtego okresu. Co jednak ciekawe, mimo że powieść stała się bestsellerem, o napisanie scenariusza poprosił wybitnego poetę Anatola Sterna. (Wraz z Brunonem Jasieńskim współtwórcę manifestu polskiego futuryzmu "Nuż w bżuhu").

Ten poradził sobie znakomicie.

Pierwsze oblicze Rafała Wilczura

Główną rolę - profesora Rafała Wilczura, który później przyjmuje tożsamość Antoniego Kosiby - zagrał w filmie Waszyńskiego wielki aktor dramatyczny Kazimierz Junosza-Stępowski. (Jego życiorys to materiał na osobny film, który zresztą powstał. Zginął w 1943 r. podczas egzekucji żony, która została skazana na śmierć przez Armię Krajową za zdradę. Miał ją zasłonić własnym ciałem).

Podwójną rolę żony profesora Wilczura, a potem jego córki Marysi, zagrała największa i najpiękniejsza nasza gwiazda lat. 30 ubiegłego wieku, Elżbieta Barszczewska. W doktora Dobranieckiego wcielił się bodaj najwybitniejszy aktor teatralny tamtych czasów - Józef Węgrzyn. W roli Szkopkowej, opiekunki i pracodawczyni Marysi wystąpiła niezapomniana Mieczysława Ćwiklińska, która tradycyjnie wniosła na ekran element humoru. Tej postaci nie ma w filmie Hoffmana ani w najnowszej adaptacji. O tym, że naprawdę jest wybitnym chirurgiem Rafałem Wilczurem, w filmie Waszyńskiego bohater przypomina sobie dopiero nad grobem matki Marysi, gdy dociera do niego, że to jego ukochana Beata, która porzuciła go dla innego. Tak też dzieje się w literackim pierwowzorze. Ostatnia scena to ślub Leszka i Marysi, na który profesor dociera na ostatnią chwilę ze szpitala.

Film okazał się tak wielkim sukcesem, że Dołęga-Mostowicz napisał błyskawicznie jego kontynuację "Profesor Wilczur", którą na ekran przeniosła ta sama ekipa. Ta kończy się śmiercią głównego bohatera, który za uratowanie życia kolegi po fachu, gdy z zawiści staje się jego wrogiem, płaci własnym zdrowiem i życiem. Wcześniej na skutek intryg współpracowników, zmęczony ucieka z miejskiego szpitala z powrotem na wieś. Film powtórzył sukces poprzedniego, a pisarz - wtedy już człowiek majętny, błyskawicznie dopisał część  trzecią "Testament profesora Wilczura". Tym razem jako ojciec sukcesu całej trylogii, sam napisał też scenariusz i zajął się produkcją, a całość wyreżyserował sam Leonard Buczkowski.

Fabuła trzeciego filmu skupia się na zorganizowaniu idei zmarłego profesora - racjonalnego lecznictwa na wsi, a wprowadza ją w czyn Jemioł, człowiek o ciemnej przeszłości, całym sercem oddany swemu dobroczyńcy. W tej roli niezapomniany Jacek Woszczerowicz. Premiera tego ostatniego odbyła się w 1942 roku, trzy lata po śmierci pisarza, który zginął podczas ataku ZSRR na Polskę 20 września 1939 roku, w miejscowości Kuty, (dziś Ukraina). Niestety, obejrzeć go nie sposób, bo zaginęły wszystkie kopie.

Tadeusz Dołęga-Mostowicz odszedł w wieku zaledwie 40 lat, w momencie gdy przed nim otworzyły się drzwi wytwórni hollywoodzkiej Warner Bros. Ale i tak przeniesione na ekran powieści zapewniły mu nieśmiertelność, choć nie tylko one. Boom na nie nastąpił na przełomie lat 70. i 80. kiedy to powstały seriale - najpierw radiowe i telewizyjne w oparciu o "Doktora Murka", niezapomnianą "Karierę Nikodema Dyzmy" z rewelacyjnym Romanem Wilhelmim oraz przede wszystkim ponownie przeniesiony na ekran po ponad 40 latach "Znachor" z 1982 roku.

Drugie oblicze Rafała Wilczura czyli polski film hollywoodzki

Film Jerzego Hoffmana jest prawdopodobnie najczęściej emitowanym przez wszystkie stacje telewizyjne polskim filmem w historii, nawet kultowa trylogia "Sami swoi" Sylwestra Chęcińskiego nie może się z nim równać. Praktycznie nie ma tygodnia, by nie pojawiał się na którymś kanale, a tradycją stała się coroczna emisja obrazu w Święto Zmarłych 1 listopada. Co ciekawe - choć znają go absolutnie wszyscy, każda projekcja przyciąga przed ekrany coraz większą widownię. (Podczas tegorocznej Wielkanocy emitowany był aż... 11 razy, za każdym razem gromadząc niewiarygodne tłumy).

- Kiedy dostaję serię sms-ów tej samej treści "Znowu przez ciebie ryczę", wiem, że "Znachor" znowu leci w telewizji - podkreśla Anna Dymna. Niezwykła uroda i subtelność aktorki sprawiły, że widzowie stracili głowę dla ślicznej Marysi Wilczurówny, sieroty, która po ciężkich latach znajduje nie tylko wielką miłość, ale również ojca, którym okazuje się tytułowy "Znachor".

Trzeba przyznać, że nie ma nad Wisłą drugiego reżysera, który jak Jerzy Hoffman potrafiłby kręcić wielkie epickie kino, w stylu hollywoodzkim. I jest to wielki komplement. Genialny adaptator sienkiewiczowskiej trylogii, za sprawą żony Walentyny, po latach kręcenia kina historycznego zainteresował się pogardzanym kopciuszkiem X Muzy - melodramatem. Po sukcesie (kasowym, bo z artystycznym było ciut gorzej) "Trędowatej" sięgnął po "Znachora", który trafił do kin dokładnie 45 lat po filmie Waszyńskiego. Hoffman prócz pełnej wielkich emocji fabuły, którą znamy na pamięć, okrasił go charakterystyczną dla siebie melancholią i nostalgią, która wyciska łzy. Obsadzony w roli znachora Jerzy Bińczycki, urodzony do tej roli, stworzył tu największą obok Bogumiła Niechcica z "Nocy i dni" Jerzego Antczaka kreację. Uroda Dymnej w całej krasie na zawsze kojarzyć się już nam będzie z tym właśnie filmem.

Początkowo Hoffman za radą żony przymierzał do roli Leszka Czyńskiego ulubionego aktora-Daniela Olbrychskiego. Dopiero gdy ten odmówił, zagrał go Tomasz Stockinger. I dobrze się stało, bo stworzyli z Dymną wyjątkowo urodziwy duet, a chemia między nimi do dziś jest widoczna na ekranie. Scena, w której Leszek zrywa wszystkie róże w oranżerii i jedzie dorożką, by położyć je na grobie na Marysi, przekonany, że ta nie żyje, wciąż zmusza nas do sięgania po chusteczki. (Identyczną, Hoffman umieścił zresztą w "Trędowatej" gdy ordynat Michorowski pędzi za Stefcią, gdy ta opuszcza ich dom, tyle, że tam bez róż!).

Nic jednak nie może się równać ze sceną w sądzie, gdy doktor Dobraniecki (Piotr Fronczewski) podczas rozprawy rozpoznaje w posiwiałym, zarośniętym znachorze Kosibie - profesora Rafała Wilczura. Nie wiem, czy ta, w której wypowiada słowa: "Proszę państwa, Wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur", a przed telewizorami płyną potoki łez wrażliwych widzów, nie jest najpopularniejszą w polskim kinie. (Zdradzę, że nie znajdziemy tego cytatu w nowym filmie Netflixa, bo ktoś inny, a nie dawny kolega po fachu, odkrywa prawdziwą tożsamość znachora).

Początkowo po premierze filmu Hoffmana niektórzy krytycy czepiali się zbytniego sentymentalizmu - bezlitosny Zygmunt Kałużyński pisał nawet o "lukrowanym gówienku", radząc reżyserowi wrócić do filmów historycznych. Po latach jednak wybrzmiewają już wyłącznie głosy wzruszenia i komplementy. Idylliczna muzyka Piotra Marczewskiego skutecznie wyciska z nas gwałtowne fale emocji - począwszy od złości czy oburzenia, poprzez czułość i łzy. Tak robi się kino w fabryce snów i gdyby Hoffman dostał budżet Jamesa Camerona na "Titanica", pokazałby hollywoodzkim twórcom, gdzie raki zimują. Trzeba jednak przyznać, że i bez niego jego film zupełnie się nie starzeje, w przeciwieństwie do tego z 1937 roku, który dziś ogląda się naprawdę z trudem. Jedyne, z czym reżyser zawsze miał problem, to stworzenie kobiecych postaci z krwi i kości. (Wyjątkiem była kapitalnie napisana przez Sienkiewicza postać Baśki Wołodyjowskiej). Nikt jednak nie jest doskonały.

Film Hoffmana kończy się pełną nostalgii sceną nad grobem zmarłej żony. Mimo że Marysia i Leszek rozpoczynają nowe, wspólne życie jest w tym zakończeniu coś mrocznego. Może to kwestia miejsca? W końcu na cmentarzu trudno o optymizm. Ale to także element rozpoznawalny hoffmanowskiego kina. Kupujemy je z całym dobrodziejstwem inwentarza, a nawet kochamy.

Ale nowa adaptacja "Znachora" udowadnia, że tę samą historię można uczynić naprawdę pełną optymizmu, wręcz radosną. Dla mnie to było wielkie zaskoczenie.

Trzecie oblicze Rafała Wilczura

Wiadomość o realizacji nowej ekranizacji wzbudziła we mnie, jak w wielu fanach poprzedniej złość i przeczucie klęski, o czym już było. Pewnie doszłoby do niej, gdyby twórcy postanowili ścigać się z tamtym filmem, bo nikt nie wygrał z legendą. Na szczęście poszli innym, własnym tropem.

Zacznijmy od tego, że nie byłoby nowej adaptacji "Znachora" gdyby nie producentka Magdalena Szwedkowicz i zarazem pomysłodawczyni projektu. W wywiadach przyznaje, że po książkę sięgnęła  podczas pierwszego lockdownu. W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" mówiła: "Świat się wtedy zatrzymał i żył w lęku, a ja byłam zamknięta sama w domu, bo już straciłam całą rodzinę. Poczułam, że chciałabym zrobić coś dla taty, który był człowiekiem o szlachetnym sercu. Pomagał ludziom jako kardiolog, poświęcał siebie. Żył z misją, a sam zmarł kilka lat temu w wigilię na zawał serca".

To właśnie była główna motywacja producentki, która zresztą film zadedykowała zmarłemu ojcu. Przyznaje też, że zachwyciła ją uniwersalność tej historii, która może być opowiadana cały czas w zmieniających się dekoracjach, i nic nie traci na przekazie, bo "mówi o tym, co w życiu naprawdę ważne". Być może w tym właśnie tkwi tajemnica powodzenia projektu, który wydawał się być karkołomny - powstał z autentycznej potrzeby serca, nie z czystego koniunkturalizmu.

Zaczyna się podobnie jak dwa poprzednie filmy, ale już na wstępie dostajemy mocno rozbudowaną opowieść o tym, jak wyglądało życie profesora Wilczura, nim stracił pamięć. Pojawia się wątek pełnej zawiści rywalizacji zawodowej w wydaniu lekarza, który u Hoffmana sprzyjał naszemu bohaterowi. Natychmiast też dowiadujemy się, że Wilczur jest człowiekiem o wielkim sercu, bezgranicznie oddanym pacjentom, do tego bez pamięci zakochanym w sporo młodszej żonie i siedmioletniej córeczce. Jego wielkoduszność i szlachetność widoczne są jak na dłoni.

W dwóch poprzednich filmach zostajemy od razu niemal "wrzuceni" w rozpaczliwą sytuację Wilczura, tu dostaje on więcej "dobrego", szczęśliwego dla siebie czasu. Widzimy też kontekst odejścia żony, zakochanej w innym mężczyźnie, cierpiącej w poczuciu winy, którego nie było wcześniej.

O tym, co najbardziej rzuca się w oczy w zestawieniu z poprzednimi produkcjami, już było - to wspomniana sprawczość kobiecych bohaterek, niejako dodana im przez twórców scenariusza - Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuczyńskiego. Marysia, jak w powieści, wcześniej pracowała jako taperka w kinie, teraz zaś, po śmierci mamy przyjeżdża do Radoliszek, do przyjaciela z dzieciństwa i podejmuje się pracy w gospodzie. Ma też plan na życie - chce zarobić na studia i zostać lekarką. Szybko poznaje Leszka, a jej stosunek do niego od początku nie przypomina znanych nam z poprzednich filmów relacji tego duetu - stawia mu się, początkowo uważa za zepsutego narcyza, i ani myśli wzdychać z miłości jak jej poprzedniczki.

Widać też zupełnie inne podejście twórców do bohaterki. W wersji Hoffmana była to jednak rola ograniczona do bycia piękną dziewczyną, która zakochuje się w miejscowym arystokracie i historia pokonywania kolejnych przeszkód. Tu Marysia dostaje dużo wyraźniejszą własną historii, opowieść o jej uczuciu staje się dużo bardziej rozwiniętym, niemal równorzędnym wątkiem. Postać Marysi co prawda nie wydaje mi się  najszczęśliwiej dobrana, (fani Dymnej będą wspominać jej wyjątkową urodę i niekoniecznie zachwycą się zwyczajną "dziewczyną z sąsiedztwa"), ale Kowalska ma inne atuty. Jej Marysia jest pełna życia i świadoma własnej wartości, zadziorna i wierna sobie, choć w końcu uczucie weźmie górę nad całą resztą.

Znachor z krwi i kości

Udało się zbudować też coś prawdziwego we wzajemnych relacjach znachora i Marysi, na długo przedtem nim odkryją prawdę o sobie. Ten duet działa, wierzymy od początku, że rodzi się między nimi jeszcze nie do końca uświadomiona, ale autentyczna więź. Lichota gra niezwykle powściągliwie i przekonująco, to naprawdę optymalny wybór obsadowy, pomijając już fakt, że niewielu mamy tak wysokich, potężnych aktorów w sile wieku. Ze zdumieniem odkrywamy po paru minutach oglądania filmu, że nie rwiemy włosów z rozpaczy, że zastąpił znakomitego Bińczyckiego. Warto też podkreślić, że nowy, uwspółcześniony znachor nie jest tak niewiarygodnie wręcz "święty" jak ten z filmu Hoffmana. Nie mówi wciąż o starości, a w nowe życie wkracza z poczuciem, że nigdy nie jest za późno... no tego właśnie, na co, powiedzieć nie wypada, bo byłby to spoiler.

Aktor wspomina, że od początku traktował rolę w kategoriach wyzwania, i z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że mu podołał. Podkreślał też, że nie chciał, by była to postać wykreowana w cieniu ikonicznej roli innego aktora. O ile znachor Bińczyckiego miał w sobie przejmujący smutek, o tyle nowy w wydaniu Lichoty oprócz niego ma też apetyt na życie. Ciekawostką jest fakt, że obaj aktorzy - Bińczycki i Lichota, pracując nad rolą Wilczura vel Kosiby byli w tym samym wieku - mieli po 45 lat.

I wreszcie czas na największe odkrycie filmu Gazdy - jedyną w swoim rodzaju odtwórczynię roli Zośki - Annę Szymańczyk (u Hoffmana była to Sonia, grana przez Bożenę Dykiel), która staje się spiritus movens nowego życia naszego bohatera. Młoda aktorka jest jak wulkan i taka właśnie ma być, kradnie każdą scenę, w której się pojawia i ma się ochotę jeść ją łyżkami. To kobieta, która idzie jak burza przez życie i sięga po to, czego pragnie. Jednocześnie ma w sobie wielkie pokłady czułości i dobra, a do tego emanuje seksapilem. Gdy u jej boku pojawia się prawdziwy mężczyzna - rozkwita na naszych oczach.

Ciekawym pomysłem jest przerzucenie pomostu między wersją Hoffmana a tą obecną - dzieje się tak za sprawą roli Artur Barcisia, który gra dość zabawnego kamerdynera państwa Czyńskich. Przypomnijmy, że w filmie z 1982 roku wcielił się w syna Prokopa, Wasylka, który nie mógł chodzić w wyniku źle zrośniętych kości po wypadku. Kosiba postanawia mu pomóc, ponownie łamie mu nogi, aby we właściwy sposób nastawić. To od niego zaczyna się jego "kariera" znachora. To wyraźny ukłon w stronę kultowego filmu sprzed czterech dekad, a wieść niesie, że twórcy próbowali też namówić do udziału Annę Dymną, ale aktorka odmówiła. Można to zrozumieć.

Nie zdradzając zakończenia filmu Gazdy, dodam jeszcze tylko, że twórcy raczą nas najprawdziwszym happy endem. Aż ma się ochotę zawołać: "żyli długo i szczęśliwie". Moje pierwsze skojarzenie niosło to zakończenie w kierunku "Wesela" Wyspiańskiego i myślę, że to komplement. W pewnym momencie, ku własnemu zaskoczeniu, złapałam się na tym, że chciałabym zobaczyć ciąg dalszy losów bohaterów. Jak wiadomo, mamy jeszcze dwie części trylogii pióra Dołęgi-Mostowicza. Tyle tylko, że "Profesor Wilczur" jest książką tak mroczną i pełną smutku, że idąc tropem nowego filmu, wymagałby gruntownych przeróbek. Ale... w zasadzie, to czemu nie, skoro twórcy udowodnili, że świetnie sobie z nimi radzą?