Reklama

Anna ma 31 lat, męża i dwóch synów. Starszy chodzi do przedszkola, młodszy ma rok. Kiedy rodził się młodszy, położna zapytała, która to ciąża i ile było porodów. Zawsze o to pytają. Poród był drugi, ciąża trzecia.

- Test zrobiłam, bo nie było miesiączki. Ale przy drugiej ciąży już wiesz, o co chodzi. Nagle jest inaczej, czujesz, że w organizmie coś się zmienia - Anna uśmiecha się i bierze na kolana młodszego synka. Kiedy rozmawiamy starszy jest w przedszkolu. - Denerwowałam się miesiączką, ale z drugiej strony wiedziałam, że to coś pozytywnego. 

- Mąż od razu zabrał mnie do lekarza. To był jakoś początek marca. Fajnie jakby Adaś, nasz starszy syn, miał rodzeństwo. Fajnie jakby była dziewczynka. 

Wyniki były dobre

Reklama

Ginekolog powiedział, że ciąża jest pojedyncza. Zrobił USG dopochwowe. - Robi się je takim jakby wziernikiem. Ocenił, że to piąty albo szósty tydzień. Stwierdził, że dzieciątko jest mniejsze niż powinno być, ale na razie to nic groźnego. Tak czasami po prostu jest. Wyniki krwi i moczu miałam dobre. 

10 kwietnia mąż Anny poszedł do szpitala. To był poniedziałek. We wtorek miał operację - wycięcie tarczycy. - W środę miałam mieć kolejną wizytę u ginekologa. Takie wizyty są co cztery tygodnie. 

- Operacja się udała. Dzwoniłam do męża. Chciałam do niego pojechać, ale nie mogłam. W łazience zobaczyłam plamienie z dróg rodnych. Nie panikowałam, bo przecież jutro i tak mam wizytę. Jutro się wszystkiego dowiem - mały na kolanach Anny wierci się, w końcu wyślizguje. Patrzy radośnie na mamę, na mnie nieufnie. Podnosi rączkę i pokazuje kuchnię. - Jadłeś przed chwilą Miśku. Nie możesz cały czas zajadać. - Mama uśmiecha się do jeszcze naiwnie machającego rączką malca. Ale uśmiechają się tylko usta. Oczy zastygły wpatrzone w dziecko. 

"Serduszko przestało bić"

- Ten nasz ginekolog jest taki bardzo dokładny. Spokojny. Powiedział to najdelikatniej jak mógł. Powiedział, że to dziesiąty tydzień i dzieciątko jest dużo mniejsze niż powinno być. Powiedział, że serduszko przestało bić - w tym momencie mały biegnie do kuchni, Anna odwraca wzrok. Nie patrzy na mnie, ma zaciśnięte dłonie. 

- Zapytałam czy to moja wina. Czy może zrobiłam coś źle? Może to przez stres operacją męża. Albo coś z tarczycą? Przecież tarczyca produkuje hormony, może jakość plemników nie była wystarczająca. Lekarz mówił, że szukanie winy teraz jest bez sensu. Nikt nie jest winny. Ani hormony, ani stres nie miał na to wpływu. Tak się po prostu czasami dzieje. 

- Nie byłam zła. Ciąża to była nasza wspólna, świadoma decyzja. O pierwsze dziecko staraliśmy się pół roku. Braliśmy kwas foliowy. Mąż w ogóle nie pił alkoholu. Teraz też. Po prostu się nie udało. 

- Lekarz powiedział: daję skierowanie, jedzie pani do domu, pakuje się i do szpitala. Teraz trzeba szybko, żeby nie stało się nic gorszego. To pojechałam. 

- W domu Adasiem zajmowała się mama. Nie wiedziała, że jestem w ciąży, że byłam w ciąży. Powiedziałam jej szybko, najkrócej jak się dało. Nie było czasu na płacz, zapytałam czy zajmie się dalej Adasiem, bo muszę jechać do szpitala. Chciałam jechać sama, ale mama mówi, że absolutnie, że coś zaraz wymyślimy. Ale mąż w szpitalu, tato był w delegacji. W końcu zawiozła mnie sąsiadka. 

"Nikogo przy mnie nie było"

- Na recepcji położyłam skierowanie. Pielęgniarka popatrzyła na mnie, powiedziała, żebym sobie usiadła i zaraz ktoś po mnie przyjdzie. 

- Położna niosła torbę. Nie mogłam dźwigać, żeby nie stało się coś gorszego. Zaprowadziła mnie na oddział. W tym szpitalu jest taka poczekalnia dla odwiedzających. Pamiętam krzesła ułożone w literę "U". Usiadłam. Zostawiła mnie samą.

- Przyszła inna położna. Zaprowadziła mnie na salę. Położyłam się. Sama. Ale później przyprowadzili dziewczynę. Była ode mnie młodsza. To była jej pierwsza ciąża. Na początku była nieśmiała, ja zresztą też. Później zaczęłyśmy gadać. Tatuś jej dziecka nie wiedział, że jest tatusiem. To znaczy wiedział, ale nic go to nie obchodziło. 

- Położna poprosiła, żeby wszystko opowiedzieć raz jeszcze. Zbadała nam ciśnienie. Zrobili też USG, żeby potwierdzić, że dziecko nie żyje. Zaczęła mówić, co będzie dalej, że ono teraz fizycznie musi wyjść. Powiedziała, że są dwa sposoby, że można wybrać. Pierwszy to farmakologia, tabletki. Pigułkę można brać raz dziennie, są trzy próby. Jak się nie uda, trzeba wybrać drugi sposób. Zabieg fizycznego usunięcia dziecka. Mówi się na to "łyżeczkowanie". Wybrałam tabletki. Położna mówiła, że boli po nich wątroba, ale po "łyżeczkowaniu" nie można się starać o dziecko przez półtora roku. Po tabletkach tylko przez trzy miesiące. Dziewczyna obok też wybrała pigułkę. 

"Nie da się nie patrzeć"

- O dwunastej wzięłyśmy tabletki. Położna powiedziała, że to będzie ból brzucha jak przy miesiączce. I że będziemy czuły jakby się coś odklejało. Dostałyśmy wtedy takie jakby baseny jednorazowe. Papierowe tubki. To co wypadnie trzeba oddać, żeby potwierdzić zakończony proces poronienia. Muszą pobrać materiał genetyczny - zaciśnięte dłonie Anny zbielały. Mały w kuchni bawił się zabawkami. 

- Samo wydalenie nie boli. Boli przed. Przez pół godziny były bóle jak przy miesiączce. Potem rzeczywiście poczułam, że coś się stało. Trudno to opisać. Jakby tam w środku coś się urwało i spadło. Poszłam do łazienki. Przyłożyłam ten papier. Położna mówiła, że jak nie chcemy, to nie musimy patrzeć, ale nie da się nie patrzeć. To nie jest przyjemny widok. Ale w środku tego jest taki mały człowieczek. Widać małego człowieczka. Taki maleńki kurczaczek. Ma główkę, rączki, nóżki. Patrzyłam na małe dzieciątko. Ten widok przed oczami miałam potem jeszcze bardzo długo. Śnił mi się. Nawet teraz jak o tym myślę, to gdy zamknę powieki, wciąż to widzę - Anna ociera oczy. 

- Na oddziale położniczym w każdej łazience jest taki guzik alarmowy. Kiedy się go naciśnie, położna słyszy dzwonek. Przyszła, zabrała papier. Sprawdzają, czy wszystko wypadło. Robi się badanie USG, żeby wykluczyć, że zostało coś w endometrium - tego pęcherzyka, w którym rozwija się dziecko. 

Pytanie o pochówek

- Kiedy wróciłam na salę, chwilę odpoczęłam, położna zapytała o pochówek. Dziecko można pochować. Wtedy je oddają. Można też sprawę zostawić szpitalowi. Przyjeżdża zakład pogrzebowy i zawozi te dzieci na cmentarz. Są kremowane, a prochy rozsypuje się na dziecięcej części cmentarza. 

- Zadzwoniłam do męża. Nie było jakiegoś wielkiego przeżywania. Co on mógł mi pomóc? Sam był ledwo żywy po operacji. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że nie chcemy pochówku. Uznaliśmy, że tak będzie nam łatwiej sobie z tym poradzić. Jakbyśmy zrobili pogrzeb, to trzeba rodzinę zawiadomić, przeżywać te wszystkie kondolencje. Nie byliśmy na to gotowi. 

- To była dobra decyzja. Czasem mi tylko przykro, że nie wiem, co się z nim dzieje, gdzie jest. 

- Dziewczynie, z którą  leżałam, nie udało się po pierwszej tabletce. W czwartek wzięła drugą. Bardzo bolał ją brzuch. Znów się nie udało. Zdecydowała się na "łyżeczkowanie". 

- Przychodziła do niej rodzina. Ja nie chciałam, żeby ktoś do mnie przychodził. Kiedy oni rozmawiali, udawałam, że śpię albo czytam. 

- W piątek mogłam już wrócić do domu. Fizycznie nie było żadnych komplikacji. Po dwóch tygodniach miałam tylko mieć wizytę u ginekologa - Anna wyciera łzę, jednocześnie wybuchając śmiechem. 

"Nie znaliśmy płci"

Małemu udało się w kuchni otworzyć szafkę ze słodyczami. Zaczął wyciągać torebki z ciastkami. Przez dłuższą chwilę patrzymy jak bezskutecznie próbuje otworzyć opakowania. W końcu pytam, czy długo dochodziła do siebie po zabiegu. 

- Nie mogłam długo. Miałam już jednego synka. To mi właśnie pomogło. Taka zadaniowość. Trzeba ogarnąć małego, zakupy, mnóstwo innych spraw. Pewnie bardziej bym przeżywała, gdyby to była pierwsza ciąża. Miałam dwa tygodnie zwolnienia, potem wróciłam do pracy - mówi i znów milknie na chwilę. 

- Nie znaliśmy płci. Określa się ją dopiero w 13-15. tygodniu. Może to była dziewczynka. Oczywiście, że myślałam nad imieniem. Zawsze podobała mi się Helena. To mogła być Helenka - Anna znów zaciska dłonie. 

- Długo bałam się zachodzić w ciążę. Z seksem było ciężko. Miałam z tyłu głowy, że znowu może być to samo, że znów się nie uda. 

"Czasami kobieta musi urodzić martwe dziecko"

- Trwa dyskusja na temat aborcji. Np. od którego momentu powinna być legalna? - pytam. 

- Od którego tygodnia? Dla mnie abstrakcja. Życie to zawsze cud - Anna przez chwilę zastanawia się. - Wiem też, że każdy przypadek jest indywidualny. Teraz myślę, że jakby miała urodzić się chora albo martwa, to lepiej, że stało się tak jak się stało. Sama nie wiem, jak zachowałbym się w takiej sytuacji. Czasami do poronienia dochodzi w szóstym czy siódmym miesiącu i kobieta musi urodzić martwe dziecko. Urodzić! Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. 

- Ale wybieranie momentu od kiedy dziecko jest dzieckiem to dla mnie abstrakcja. Ginekolog zawsze pytał "co słychać u maluszka". My mówiliśmy dzieciątko albo żartobliwie - fasolka.

- Z dziewczynami z pracy mamy taką grupę do rozmów. Piszemy sobie plotki, wysyłamy jakieś głupoty, śmieszne filmiki. Kiedyś jedna przyznała, że poroniła. Potem kolejna. One są przeciwko aborcji. Ja nigdy nie napisałam. Jakoś nie mogę. 

Mały przybiega do Anny z paczką ciastek. Mama lituje się, otwiera. Mówi, że tylko jedno i że to ostatnie. Bierze go na kolana, przytula, on kładzie główkę na piersi i wpycha sobie ciastko do buzi. Patrzy na mamę. Annie uśmiechają się usta i oczy. 

Imię bohaterki zostało zmienione.