Reklama

Spośród wszystkich filmowców, którzy zaciągnęli dług u wielkiego Ennio Morriconego, nie ma drugiego, który zawdzięczałby mu tyle, co Giuseppe Tornatore. Bodaj najwybitniejszy z jego filmów, nagrodzony Oscarem "Cinema Paradiso", przyciągnął do kin tłumy, ale bez romantycznej muzyki Morricone, nie stałby się przebojem. Od sukcesu tego filmu Tornatore nie wyobrażał już sobie współpracy z innym kompozytorem niż Morricone. Nakręcili wspólnie 12 filmów, a to pozwoliło mu bliżej poznać kompozytora, i przekonać do realizacji dokumentu o nim.

Śledzimy więc drogę mistrza od dzieciństwa, przez awangardowy zespół odpowiedzialny za "traumatyczne dźwięki", poprzez muzyczny chaos włoskiego popu lat 60., aż do tego, co stanowi główny akt kariery Morricone. Do genialnej muzyki filmowej opowiadającej historie nie mniej przekonująco niż scenariusz. Ale "Ennio" to dokument, z którego nie dowiemy się wiele o samym artyście. Za to niemal wszystkiego o jego muzyce.

Reklama

Trwający aż 156 minut film Tornatore to rarytas nie tylko dla fanów artysty - pełen niesamowitych dźwięków, wizualne i emocjonalnie tak bogaty, że tworzący więcej niż film, bardziej mozaikę, która nadawałaby się na pasjonujący serial. Zwłaszcza że klamrą spinającą go, są rozmowy z bohaterem. Jeśli do tego dołożyć fragmenty filmów, rozmowy z jego współpracownikami i wielbicielami, wśród których są giganci muzyki i kina, dostajemy wręcz spektakl, będący hołdem dla twórcy muzyki do "Misji".

Los sprawił, że Tornatore skończył kręcić film tuż przed śmiercią włoskiego mistrza, i chcąc nie chcąc, uczynił go dziełem pożegnalnym. Rok po śmierci artysty, który zmarł w 2020 roku, obraz pojawił się na festiwalu w Wenecji.

Teraz, szóstego lipca, w drugą rocznicę śmierci kompozytora, trafia do naszych kin.

Na początku była trąbka

Ennio Morricone urodził się w 1928 roku w Rzymie jako syn Libery Ridolfi i Mario Morricone, muzyka. Miał czworo rodzeństwa - trzy siostry i brata. Jego ojciec był zawodowym trębaczem i najczęściej grał podczas seansów w kinie.

- Miałem sześć lat, gdy ojciec pokazał mi klucz wiolinowy i wyjaśnił ustawienie nut na pięciolinii. Nauczył mnie czytać nuty i grać na trąbce. Chciałem być lekarzem, ale zdecydował, że będę trębaczem i posłał mnie do konserwatorium - opowiada Morricone.  "Tym instrumentem wykarmiłem naszą rodzinę. Liczę, że ty kiedyś zrobisz to samo ze swoją" - powiedział chłopcu.

W domu był gramofon, a ulubionym utworem Ennio była opera "Wolny strzelec" Carla Marii von Webera. Po opanowaniu nut sześciolatek sam skomponował utwór, który nazwał "muzyką łowiecką na dwa rogi". Niestety, cztery lata później wszystko podarł.

Naukę gry na trąbce rozpoczął jako jedenastolatek, gdy trafił na czteroletni program harmonii, który ukończył... w ciągu sześciu miesięcy. Mając 16 lat, otrzymał dyplom z trąbki, jako najmłodszy student w historii Konserwatorium im. św. Cecylii. Potem także z kompozycji i muzyki chóralnej.

Występować zaczął bardzo szybko. Któregoś dnia ojciec się rozchorował i nastoletni Ennio zastąpił go w orkiestrze, grając w kinach, ale i klubach nocnych. Rano szedł do konserwatorium na zajęcia, a po powrocie wędrował do pracy. W filmie wspomina, że granie na trąbce, by móc kupić jedzenie, uważał za upokarzające. Chciał grać, bo kochał muzykę. Stracił serce do tego instrumentu.

Jednym z najwybitniejszych, włoskich kompozytorów klasycznych XX wieku i zarazem nauczycielem kompozycji Morricone, był wtedy Goffredo Petrassi. Ennio się uparł na zajęcia u niego, choć w grupie nie było miejsc. Genialny student postawił warunek: "Albo Petrassi, albo rzucam konserwatorium!". Szybko jednak odkrył, że wszyscy w tej grupie są świetni, a on radził sobie średnio. W dodatku pochodził z biednej rodziny, a pozostali z finansowych elit Rzymu. Wstydził się. Zmieniły to zajęcia, na których Petrassi wyjaśnił mu termin "ricercar" - komponowanie na instrumenty solowe lub zespoły instrumentów, otwierając drzwi do rozumienia zasad kompozycji. Swoje pierwsze utwory Morricone zadedykował potem właśnie jemu.

Przez cały okres konserwatorium Ennio łączył naukę z pracą. Najwięcej grał w orkiestrze podczas seansów w kinie, z czasem jako pierwsza trąbka. To był pierwszy kontakt z filmem przyszłego mistrza. Jeszcze jako student po cichu zaczął sam pisać wówczas niezwykle odważne i nowoczesne aranżacje utworów, jakie wieczorami grał.

Finałowy egzamin z kompozycji kończył się napisaniem sceny opery. Morricone wybrał podwójną fugę. O Glaukosie (w mitologii greckiej bóg morski) i Kirke, (córka Heliosa i nimfy), która zamierza go uwieść. Jego zdaniem nie osiągnął zamierzonego celu. Komisja złożona z włoskich kompozytorów oceniła go jednak na 9,5 w skali od 1 do 10. Wracając z egzaminu Goffredo Petrassi i jego uczeń padli sobie w ramiona i rozpłakali się ze wzruszenia.

Już wtedy Ennio zaręczony był z piękną Marią, nazywaną przez przyjaciół Madonną. Ślub wzięli w 1956 roku. Przeżyli razem szczęśliwe 63 lata, aż do jego śmierci. Doczekali się czworga dzieci, z których wszystkie zajmują się sztuką.

Dźwięki traumatyczne, czyli muzyczny numer kaskaderski

Dzięki Petrassiemu wkrótce Morricone trafił na festiwal muzyki współczesnej do Darmstad, w Niemczech. - To był czas kompletnego chaosu w muzyce współczesnej - wspomina.

Po dziwacznym występie Johna Cage’a, który przyjechał to skrytykować ("brzdąknął jedną nutę na fortepianie, włączał i wyłączał radio, a potem coś zrzucił na podłogę"), Morricone wpadł na diabelski pomysł. Obecni na festiwalu koledzy - absolwenci kompozycji, na jego prośbę dali "występ". - Jeden burknął, drugi chrząknął, trzeci zachrypiał, a ja zacząłem dyrygować - wspomina. Tak powstała Grupa Improwizacyjna Nuova Consonanza. Potem nazwano ją przełomową. Wykorzystywała tradycyjne techniki dźwięków.

- Chcieliśmy tworzyć dźwięki traumatyczne, tak je nazwaliśmy - uśmiecha się Morricone.

Grał więc na trąbce tak, by instrument był nierozpoznawalny - zasłaniając zawory, co sprawiało, że przypominał miauczenie. Była to praca z samym dźwiękiem. I sprzeczność dla Morricone, który na co dzień pracował przecież z melodią. - Taki numer kaskaderski w kinie - opowiada Tornatore.

To był czas, gdy przyszły mistrz utrzymywał się z aranżacji. W 1953 roku Gorni Kramer i Lelio Luttazzi poprosili go o napisanie aranżacji składanek w amerykańskim stylu do audycji radiowych. Wkrótce zaczął aranżować dla włoskiego kwartetu wokalnego Cetra. Oni dawali mu popularne piosenki, a on rozpisywał muzykę na orkiestrę. Dostawał je zwykle noc przed nagraniem, a w każdym odcinku piosenek było kilka. Kompozytor pisał je więc do białego rana. Nie mógł jednak nawet liczyć na umieszczenie nazwiska w napisach końcowych. - W muzycznym slangu takich ludzi nazywaliśmy niewolnikami. Odwalali całą robotę, a pozostawali niewidzialni - wspomina.

To zmieniło się, dopiero gdy do wytwórni RCA przyjechał znany baryton i zaczął opowiadać, że słyszał świetne aranżacje Cetry. Wypłynęło nazwisko Ennio Morricone. Zaproponowano mu pracę dla wytwórni, która była na skraju bankructwa. Morricone uratował ją już pierwszym utworem, nad którym się pochylił. "Il Barattolo" w wykonaniu Gianniego Mocci stało się wielkim przebojem, choć piosenkarz był przerażony, gdy w nowej aranżacji usłyszał toczące się... puszki. Niebawem użył maszyny do pisania jako instrumentu muzycznego. Gdy wymyślił, że niezbędny jest plusk wody, w teledysku do piosenki dołożył pływaka, skaczącego do rzeki. "W każdym utworze pojawiał się jakiś błysk geniuszu" - pisano o TYCH, które on aranżował.

- Nadawał tym piosenkom barwy - dodaje Gianni Morandi. Wszyscy podkreślają, że tak naprawdę to Morricone wymyślił aranżację, przed nim był jedynie akompaniament.

- Starałem się tylko dodać do każdej piosenki coś wyjątkowego. Nie czułem się innowatorem - tłumaczy Morricone. W 1963 roku był współautorem muzyki do utworu "Ogni volta", wykonywanego przez Paula Ankę podczas Festiwalu w Sanremo. Piosenka także zaaranżowana i dyrygowana przez Morricone sprzedała się w ponad trzech milionach egzemplarzy na całym świecie.

A było to dopiero preludium do tego, czego miał dokonać w muzyce już niebawem.

Sergio Leone, czyli trylogia dolarowa

Muzycy, którzy pracowali z Morriconem, podkreślają, że umiał sobie wyobrazić dźwięk. Nie musiał go grać.

- Stawał przy fortepianie, patrzył na klawiaturę i pisał partyturę. Albo rozmawiał przez telefon i do gotowego utworu dopisywał nuty. To było coś niesamowitego - wspomina Tornatore.

Maria pracowała dla partii chrześcijańskich demokratów i bez trudu załatwiła mężowi pracę w telewizji RAI. Ennio pojawił się tam pierwszego dnia i natychmiast dyrektor oznajmił mu, że nie będą grali jego muzyki, bo ta zasada dotyczy wszystkich pracowników stacji. - To, co ja tu robię? - zapytał Morricone. Po czym odszedł z pracy tego samego dnia.

W 1961 roku pisząc muzykę do obrazu "Faszysta" Morricone, zadebiutował jako kompozytor filmowy. Potem napisał pod pseudonimem muzykę do dwóch westernów. O ironio, nie chciał, by koledzy wiedzieli, że pisze muzykę, która wkrótce miała mu przynieść wielką sławę. Usłyszał ją Sergio Leone i odnalazł autora. Co ciekawe, dopiero wtedy Morricone odkrył, że reżyser chodził w tym samym czasie do jego szkoły! Wieloletnia współpraca tego duetu zaowocowała serią filmowych arcydzieł.

Leone przygotowywał się wtedy do kręcenia spaghetti westernu "Za garść dolarów" z Clintem Eastwoodem w głównej roli, który miał dać początek tzw. "dolarowej trylogii". By wytłumaczyć kompozytorowi, o co mu chodzi, zaprowadził go na film Akiro Kurosawy. "To nie dokładnie tak, ale mój film będzie miał z nim wiele wspólnego. A reszta to spaghetti" - zażartował.

Lata wcześniej Morricone napisał westernowy kawałek dla amerykańskiego piosenkarza. Teraz opracował nową aranżację, a potem przerobił całość na gwizdanie melodii. Tak powstał słynny kawałek, otwierający "Za garść dolarów". Clint Eastwood, nie tylko aktor i reżyser, ale i uznany muzyk, po obejrzeniu całości był zachwycony. - Wcześniej nikt nie próbował operowej oprawy w westernie. To było niesamowite. I dodało mojej postaci dramatyzmu - opowiada.

- To był punkt zwrotny. Nie tego oczekujesz w westernie. Ennio na zawsze zmienił muzykę filmową - wspomina Pat Metheny, zakochany w muzyce Morricone. Trzaśnięcie bata, gitara, kowadło, gwizd. Wielki sukces filmu zrodził kolejny: "Za kilka dolarów więcej". I kontynuację muzycznej rewolucji Morricone. Nicola Piovani, kompozytor mówi, że ta "prosta" według Morricone, miała złożoną strukturę. Czegóż tam nie było! Nawet twórcze nawiązanie do fugi Bacha. Posypały się nagrody w kraju i za granicą.


A potem Leone nakręcił "Dobrego, złego i brzydkiego", z którego muzyczny motyw, jest najbardziej znanym z "westernów Morriconego". Mowa o "Ekstazie złota". Trzy i pół minuty narastających dźwięków orkiestry, nieustępliwych bębnów i niezwykłej, pozbawionej słów wokalizy Eddy Dell'Orso. I jeszcze to, co Morricone zdefiniował jako "symulowanie wycia kojotów". Ten motyw został potem wykorzystany przez Metallicę, a później także w ścieżkach dźwiękowych filmów i reklam. Ale jego wszechobecność wcale nie osłabiła emocjonalnej mocy oryginału Morricone. - To muzyka uczyniła z tego filmu klasykę - powiedział Quincy Jones.

- Wychowałem się, słuchając "Ekstazy złota" - opowiada Quentin Tarantino.  - To była najbardziej twórcza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszałem w kinie - dodaje Bruce Springsteen.

Dylematy sławy

Sukces trylogii rozsławił Morricone na całym świecie. Ale sam artysta nie czuł się szczęśliwy. Uczono go, że muzyka filmowa to coś gorszego niż ta klasyczna. Miotał się i był przekonany, że jego nauczycielowi - Petrassiemu ta się nie podoba. Zwłaszcza że ten ogłosił, że napisał muzykę do "Biblii" Johna Hustona. Tyle tylko, że ta została wkrótce odrzucona... jako nudna. O zastąpienie jej zaś zwrócono się, o ironio, właśnie do jego ucznia.

Ekstrawaganckie przedstawienie pierwszej części Księgi Rodzaju przez Hustona, Morricone oddał "wychodząc od symulowania stróżki wody i wybuchających płomieni, dołączając odgłosy ptaków... itd.". Producentem był słynny Dino de Laurentis. Obaj z Hustonem byli zadowoleni. Ale Morricone miał umowę z wytwórnią RCA na wyłączność, a ta nie zgodziła się na zrobienie wyjątku. Wkrótce Petrassi w wywiadzie oznajmił, że pisanie muzyki filmowej, komercyjnej, "to dla muzyka akademickiego zwykła prostytucja".

Morricone więc cierpiał i czuł się winny. Ale tylko na początku, bo ta praca sprawiała mu radość. - Pisząc muzykę, zabijałem to poczucie winy, im ciężej pracowałem, tym szybciej znikało - opowiada w dokumencie. Z czasem uznał, że nie umie oceniać swojej muzyki, i zaczął posyłać reżyserom tylko to, co podobało się żonie. Ona słuchała pierwsza. - Z miłości stała się też jego największą fanką. Ale też stworzyła mu strefę ochronną, dzięki której geniusz Ennia miał wolność  - wspomina przyjaciółka domu.

Przez jakiś czas do kompozytora trafiały wszystkie powstające westerny. "Człowiek zwany ciszą" Corbucciego czy "Zawodowiec". Ale znowu najlepszy tytuł stworzył w duecie z Sergio Leone, rzucając na kolana wielbicieli, w niezapomnianym "westernie absolutnym": "Pewnego razu na dzikim Zachodzie". Piękno tej muzyki, złożonej z kilku niezapomnianych motywów, wystarcza za dialogi. Dlatego Człowiek zwany Harmonijką zwykle milczy, co najwyżej gra.

Tak, jak mu wcześniej zagrał Ennio Morricone.

Mistrz i arcydzieła

Nie sposób wymienić choćby najważniejsze z filmowych soundtracków Morricone, bo napisał ich w ciągu 66 lat kariery ponad 500. Z czego kilkadziesiąt to utwory wybitne, a kilkanaście to arcydzieła muzyki filmowej. A jednak film Tornatore próbuje to robić, stąd czas jego trwania, przekraczający standardowy dokument. Mieści dzięki temu także rozważania Morricone z teorii muzyki. Czasem zaskakujące. Jak choćby stwierdzenie: "nienawidzę melodii"! Z ust człowieka, który operuje nią jak poezją, brzmi to dziwnie.

Jest też o ciemniejszych stronach sławy i zwykłej ludzkiej zazdrości, która rodziła raniące pytania: "Stworzyłeś muzykę do 18 filmów przez rok? Na pewno nie zrobiłeś tego sam". Morricone, dla którego sława nigdy nie była celem, cytuje słowa kolegów. - A on po prostu siadał i pisał muzykę z taką łatwością, jak większość z nas listy - wspomina syn Leone.

W rankingach doskonałości dzieł Morriconego na czoło wysuwają się dwa tytuły: ostatnie stworzone wspólnie z Sergio Leone arcydzieło "Dawno temu w Ameryce" i "Misja" Rollanda Joffe. Oba skrzywdzone przez Amerykańską Akademię Filmową warte były wszystkich Oscarów. Przypadek pierwszego to także wina producentów, którzy pierwotnie film pocięli i okrojony wpuścili do kin. Z czasem przywrócono pierwotną, pięciogodzinną wersję Leone.

- Praca nad filmem Leone zaczynała się od tego, że opowiadał mi film, kadr po kadrze - opowiada Morricone. - Namówił mnie, bym stworzył motyw muzyczny, jeszcze nim zaczął kręcić film.

Syn reżysera pamięta, że ojciec zachwycony kazał grać ją na planie, by wyczarować odpowiednią atmosferę. Leciała więc z głośników, gdy aktorzy próbowali role. Trudno wybrać jeden fragment z genialnej partytury, ale grany na fletni Pana "Cockeye’s Song" , który Morricone napisał dla skazanego na zagładę członka gangu (William Forsythe), jest porażający. Wyróżnia się także motyw Debory, wielkiej miłości Noddlesa. Morricone mówił, że stworzył go z ciszy i pauz, które najbardziej kochał. Powstał wcześniej, na zamówienie "Niekończącej się miłości" Zeffirellego.

- Ennio snuje tu opowieść na jednej nucie. Pozostawanie tak długo na jednej nucie wymaga odwagi i talentu - mówi kompozytor Borys Porena. I dodaje: "Jest w jego dziele coś, co przekracza nasze rozumienie muzyki filmowej".

W rozmowie z "Guardianem" w 2001 roku Morricone zasugerował, że powinien zdobyć Oscara za muzykę do "Misji", bo film "Około północy", który zwyciężył, nie zawierał oryginalnej muzyki. Niebawem ścieżka dźwiękowa z filmu została uznana przez światowy panel kompozytorów za najlepszą muzykę filmową wszech czasów. To jedno z najpiękniejszych dzieł Morricone, z którego zapamiętamy przede wszystkim przejmującą melancholię głównego tematu, granego na oboju przez ojca Gabriela (Jeremy Irons). Dał się na nie namówić w momencie, gdy myślał już o porzuceniu muzyki filmowej. Pisał ją niczym natchniony, o czym fantastycznie opowiada Rolland Joffe. Nikt nie miał wątpliwości, że obcuje z geniuszem.

W 2007 roku Akademia przyznała Morriconemu tzw. Honorowego Oscara za całokształt twórczości, nazywanego przez filmowców "Oscarem błędów Akademii". W 2016 r. kompozytor otrzymał nareszcie upragnioną statuetkę za muzykę do "Nienawistnej ósemki" Quentina Tarantino. Sam wiedział, że nie dorównuje ona tej z wymienionych wyżej filmów. Z Tarantino miał od lat burzliwe relacje. Przede wszystkim odmówił w 1992 roku napisania muzyki do "Pulp Fiction". Dał się namówić jednak na "Bękarty wojny", ale potem żałował.

W pamięci wielbicieli kompozytora zapisały się także niemal wszystkie wspólne dzieła duetu Morricone-Tornatore. Spośród 12 filmów, większość to kino nostalgiczne, pełne wspomnień. Jak nominowani do Oscara "Sprzedawcy marzeń", ale także "Wszyscy mają się dobrze" z Marcello Mastroiannim i wspaniała "Malena" z piękną Monicą Bellucci. Kompletnie inne oblicze, muzykę dość gwałtowną, pokazał w thrillerze "Czysta formalność" tego reżysera z udziałem Gerarda Depardieu i Romana Polańskiego. A skoro o Polańskim mowa, przypomnijmy, że to właśnie Morricone jest twórcą muzyki do jego świetnego "Frantica". A także do znakomitych "Nietykalnych" Briana De Palmy.

A przecież Morricone jest również twórcą muzyki klasycznej. Ma w swoim dorobku kantaty, koncerty i muzykę baletową, a nawet requiem! Nie sposób pojąć, kiedy zdołał je stworzyć.

Pod koniec życia wyznał, że udało mu się znaleźć zbieżności między muzyką filmową a klasyczną. - Jedna nakłada się na drugą - wyznał w dokumencie.

Nekrolog napisany przez tatę

Ennio Morricone odszedł 6 lipca 2020 roku. Następnego dnia jego syn wysłał mediom list. Jak wyjaśnił: "Nekrolog napisany przez tatę".

Rozpoczyna się od słów: "Ja, Ennio Morricone, umarłem". A dalej czytamy: "Zawiadamiam w ten sposób wszystkich przyjaciół, którzy byli zawsze blisko mnie, a także tych dalszych, których pozdrawiam z wielkim sentymentem.(...) Jest tylko jeden powód, który popycha mnie, aby pożegnać wszystkich w ten sposób i mieć prywatny pogrzeb: nie chcę przeszkadzać".

Ten list, poruszający, a przy tym niezwykle prosty w formie i przekazie, mówi bardzo wiele o jego nadawcy, który mimo gigantycznego sukcesu i sławy, pozostał nadzwyczaj skromnym, do końca myślącym o innych człowiekiem.

- W jego muzyce nie było cienia powierzchowności. Po prostu była wielka - podkreśla Porena. To samo dotyczy jej twórcy.