Reklama

Artur Gac: W tym miesiącu miała miejsce 55. rocznica tragicznej śmierci Stanisława Paczki, który zginął podczas mistrzostw świata 1 lutego 1969 roku w wyniku wypadku na torze w Koenigssee. Słyszałem, że byliście w bardzo bliskich relacjach. Ocierały się nawet o przyjaźń?

Ryszard Gawior, brązowy medalista mistrzostw Europy z 1967 roku: - Tak, i to mocno. Przypomnę trochę z historii. Z Lucjanem Kudzią chodziliśmy razem do szkoły w Krynicy, bowiem byliśmy niemal rówieśnikami, o półtora roku byłem od niego młodszy. Lucek nieco wcześniej, jako talent, wszedł do kadry. A my ze Staszkiem, rok lub dwa lata później, również znaleźliśmy się w reprezentacji. I trzymaliśmy się mocno. Lucek i Staszek startowali wtedy w parze w dwójkach, z kolei ja z moim bratem Zbyszkiem. A zbliżyliśmy się także dlatego, że Zbyszek i Stasiu Paczka w jednym czasie służyli w wojsku w Nowym Sączu w Podhalańczykach. Tam mieścił się ośrodek sportowy przy klubie CWKS Dunajec Nowy Sącz, gdzie zbierali zawodników ze sportów zimowych. Między innymi był tam także Tadeusz Pawlusiak. Wszyscy byliśmy bardzo blisko i tworzyliśmy taką, nomen omen, pakę. Po śmierci Stasia Paczki, a rok później ciężkim wypadku mojego brata Zbyszka, który w konsekwencji stracił rękę, zrobił się wielki problem. Obaj z Luckiem zostaliśmy bowiem bez pary. 

Reklama

- Dlatego, co dla nas było naturalne, dążyliśmy do tego, aby tworzyć jedną załogę. Przecież jeszcze w czasach juniorów w MKS-ie Krynica byliśmy bardzo blisko, razem mieszkaliśmy w internacie, więc złapaliśmy taki kontakt, który jest bardzo ważny, by stworzyć zgraną parę. My chcieliśmy przypomnieć sobie i innym nasze stare, szkolne lata, lecz ówcześni trenerzy i szefostwo stawali okoniem, przekonując że Zbyszek jeszcze może się pozbiera i powróci. Niestety brat podłamał się tak, że najzwyczajniej w świecie nie chciał już jeździć i odmówił. W efekcie przez wiele miesięcy na siłę wciskano nas do kogo innego, a prawda była taka, że straciliśmy dwanaście miesięcy. Dopiero na rok przed olimpiadą w Sapporo w 1972 roku wreszcie się przełamali i puścili nas obu. Co się okazało? Po dwóch tygodniach wspólnego treningu, na mistrzostwach świata we Włoszech sprawiliśmy wielką niespodziankę, a wszyscy nie ukrywali zdziwienia. Zajęliśmy w dwójkach piąte miejsce. Niestety, za dużo straciliśmy czasu i już zabrakło możliwości, byśmy wespół weszli na odpowiedni poziom olimpijski. Zabrakło nam sportowego objeżdżenia.

Pan również był na miejscu, gdy rozegrała się tragedia ze Stanisławem Paczką.

- Tak jest. Spaliśmy w jednym obiekcie, w Sporthotelu w Koenigssee. Wtedy miała miejsce taka sytuacja, że to był pierwszy rok sztucznego toru lodowego, przedstawianego jako najnowocześniejszy na świecie. I taka była prawda. Nie da się ukryć, że na pewno miał braki techniczne i pod względem bezpieczeństwa. Dlatego tragiczny wypadek Stasia spowodował, że tor czasowo zamknęli i poprawili. Zresztą cały czas, do dnia dzisiejszego, poddają ten obiekt modernizacji, cały czas podnosząc jego standard. Była to sytuacja, która mocno nas dotknęła, bo czuliśmy się bardzo zżyci, a już zwłaszcza w tym gronie. Pamiętam, że dobrze rozpoczęliśmy rywalizację na tych mistrzostwach świata. Proszę sobie wyobrazić, bo startowało nas wtedy w jedynkach ośmiu z reprezentacji i cała ósemka mieściła się w najlepszej "20". To jest nie do pomyślenia. Stasiu miał wielkie ambicje w tych jedynkach, ale mu nie szło. Po prostu był jednym z tych, który gorzej prezentował się w indywidualnych startach. Pamiętam nawet taki widok, jak on biedy, na balkonie, stoi i dopasowuje łuki, klepie i poprawia. Powiedziałem do niego: "Stasiu, nie tędy droga", ale to było bardziej żartobliwie. W każdym razie był troszkę, jak to się mówi, podminowany, bo sportowo i ambicjonalnie nie szło mu tak, jak od siebie oczekiwał. Tragedia wydarzyła się w drugim ślizgu, poleciał i... Wtedy konsternacja, wszystko stanęło i zapanowało pełne załamanie. A do tego momentu tak dobrze wszystko "żarło".

Byliście w czołówce?

- Tak jest, "Czarek" (Jerzy Wojnar - przyp. AG) szedł prawie równo z Austriakiem Josefem Feistmantelem, dzieliły ich, o ile dobrze pamiętam, setne części sekundy. Lucek był tuż za nimi, zajmował 5-6. miejsce, wysoko był także Zbyszek. Czwórka chłopaków była w najlepszej dziesiątce. Czyli jednym słowem było super. Wypadek Stasia wszystko przerwał, w naszej kadrze sport zszedł na dalszy plan i trzeba było wracać do domu ze spuszczoną głową.

Zasygnalizował pan, że Stanisław Paczka był podminowany, bo sportowo i ambicjonalnie nie szło mu tak, jak od siebie oczekiwał. Tutaj przywołałbym słowa wymienianego przez pana przyjaciela z tego grona, Lucjana Kudzi, który w niedawnej rozmowie z "Przeglądem Sportowym" wyjawił, że od początku miał pewne pretensje do lekarza naszej kadry, iż ten pozwolił Paczce startować. "Przyjechaliśmy do Koenigssee na mistrzostwa świata i nie poznawaliśmy toru, a Staszek to już nijak nie umiał się do niego dopasować. Miał treningowe przejazdy i ciągle coś kombinował, zmieniał. Był kłębkiem nerwów, trudno było się z nim dogadać. W czasie obiadu odchodził od stołu, bo musiał zwymiotować i wcale nie chodziło o zatrucie, a o te nerwy. Nie był sobą, zauważył to każdy, kto choć trochę go znał. Moim zdaniem lekarz powinien sprzeciwić się startowi zawodnika w takim stanie".

- Z reguły w pokojach mieszkaliśmy dwójkami, więc pod jeden zamek trafiali dwójkarze z załogi, ja ze Zbyszkiem, a on ze Staszkiem. Więc mógł widzieć coś więcej. Do mnie to, co przedstawia Lucek, nie dotarło. Nie zdawałem sobie sprawy, że dochodzi do takich sytuacji, iżby wymiotował z powodu nerwów. Na pewno nie podlega dyskusji, że Stasiu nie potrafił odnaleźć się w tej rynnie, a ambicjonalnie zawsze zaciekle walczył. I mówię tutaj o naszej wewnętrznej rywalizacji w kadrze. Jak to się mówi, obaj byliśmy typowymi dwójkarzami, ponieważ wagowo i gabarytowo byliśmy skrojeni pod tzw. plecaki. Tamci to byli potężne chłopy, albo przynajmniej masywni, więc idealnie nadawali się do miejsca na przedzie lub ścigania się w pojedynkę. I ktoś taki, jak Staś, kto mimo gorszych warunków fizycznych cały czas gryzł i kąsał tę szpicę naszych wewnętrznych faworytów, tutaj nie umiał się odnaleźć. 

- Tak, jak ja pamiętam, do jedynek nie umiał sobie dopasować łuków, raz mu wyszło, a innym razem nie bardzo. Na tzw. zetkach próbował profilować na nowo, ale sprzętu wtedy dostatecznie nie było, więc niewiele z tych kombinacji wynikało. Myśmy troszkę nawet na ten temat żartowali, ale Stasiu nie miał nic przeciwko, bo on sam był pełen humoru. A czasami nawet wisielczego. Podrażniony odpowiadał, że jeszcze doskoczy do najlepszych i tak im spierze tyłki, że nawet nie będą wiedzieli, w którym miejscu je mają. Naprawdę tworzyliśmy jedną, wielką rodzinę. Rywalizacja była jak cholera, każdy chciał iść w górę i być lepszy, ale nie było zawiści i podchodów. Powiedziałbym najkrócej, że szanowaliśmy się i bardzo lubiliśmy. Nieraz w złości jeden drugiemu wbił szpilę, co nie znaczyło, że później ktoś był naburmuszony i się nie odzywał. Mieliśmy szacunek do siebie, szpile obracaliśmy w żart i wszystko toczyło się w sympatycznej atmosferze. Może nawet, cholera, ta atmosfera była zbyt lekka? Wtedy Niemcy naprawdę nas zaskoczyli, dokumentnie. Przygotowali inny tor, ale to całkowicie inny. Zresztą wydaje mi się, że wszyscy przeżywali tą trudność, bo nagle każda nacja musiała odnaleźć się w rynnach, jakich do tej pory nie znał nikt.

Pan Lucjan dopytany w przywołanym wywiadzie, czy biorąc pod uwagę jego obserwacje sam pan Stanisław chciał startować, odparł: "Pewnie, że tak i wcale mu się nie dziwię, bo po to przyjechał na mistrzostwa świata. Zafiksował się na ten start w jedynkach. W pierwszym ślizgu nie poszło mu dobrze, nie miał już realnych szans na medal, a o nim marzył. Powiedziałem mu: ‘Dajże już spokój, w drugim ślizgu jedź tak, byle zjechać, a powalczymy jutro o medal w dwójkach’".

- Tak, tak... W dwójkach rzeczywiście byłaby szansa na coś większego, myśmy tłukli się tam niesamowicie. Na treningach raz lepsi byli oni, czyli Stasiu z Luckiem, a innym razem ja ze Zbyszkiem. Mając na tym nowym torze treningowe ślizgi, nie wypadaliśmy z pierwszej piątki. To dobrze pamiętam. Ta nowoczesność umożliwiała nam osiąganie bardzo dużych prędkości i cieszyliśmy się z tego, jak dzieci. Lubiliśmy prędkość do tego stopnia, że na ówczesnym, starym torze w Krynicy, na jednym z ostatnich treningów przed MŚ startowaliśmy z betonowej wieży.

Po takiej tragedii, gdy odchodzi serdeczny kolega, a dla wielu przyjaciel, w zależności od osobowości i charakteru każdy inaczej to przeżywa i wolniej lub szybciej odzyskuje własną równowagę. Jak to było u pana?

- Zaraz po wycofaniu się z mistrzostw i powrocie do Polski, było rozpamiętywanie. Cudów nie ma. Na świeżo ciągle pojawiało się gdybanie na zasadzie: "co by było, gdy coś trochę inaczej się zrobiło". Człowiek ciągle analizował, czy szło jakoś uniknąć tej tragedii, przy czym to oczywiście tak indywidualne sprawy, że każdy sam zastanawiał się, co sam mógł zrobić więcej, żeby Stasiu wciąż był z nami. Poniekąd szczęście polegało na tym, że to był luty, więc zostało nam jeżdżenia jeszcze tylko do marca. Jakoś dotrwaliśmy do końca sezonu, choć tamtego okresu jakoś nie pamiętam.

W sumie to chyba nawet dobrze świadczy, bo wskazywałoby, że rywalizacja i dokończenie sezonu zeszło na dalszy plan.

- Myślę, że coś w tym jest. Przez długie tygodnie to wszystko było świeże, a na każdym spotkaniu, choć czasami nawet na siłę szukało się tematów, by specjalnie zboczyć z toru, te tragiczne chwile, cholera jasna, wracały jak bumerang. Ale fakt, że niedługo później przyszedł koniec sezonu, moim zdaniem pomógł w tym, że w miarę można było z tego wstrząsu ochłonąć. Z drugiej strony, powiem panu, że po wypadku Stasia nastąpiła poważna zmiana kadrowa w naszej reprezentacji. Wycofaj się Czarek Wojnar, całkiem poświęcając się lotnictwu. Właściwie po tym wypadku tylko z doskoku przyjeżdżał z Warszawy na jakieś zawody, po czym od razu odjeżdżał. Startował coraz rzadziej, aż w pewnej chwili całkiem zniknął. Nastąpiła też zmiana pokoleniowa, wykruszyli się starsi od nas zawodnicy, po czym to my - Lucek i ja - znaleźliśmy się na szpicy, stając się w zasadzie najstarszymi i brylowaliśmy choćby z racji doświadczenia.

Czy kiedykolwiek usiadł pan w jednej dwójce z Paczką?

- Tak proszę pana, a przy okazji opowiem jeden "cyrk". W 1964 roku wyjechaliśmy do Friedrichroda i nie byliśmy przygotowani do duetów, bo każdy startował przede wszystkim w jedynkach. Wtedy jednak wyszło tak (śmiech ogarnął pana Ryszarda - przy. AG), że ja ze Stachem wsiedliśmy i na wariackich papierach wystartowaliśmy w dwójkach. To było jednorazowe wydanie, a że nawet nie mieliśmy do tego sanek, to wystartowaliśmy w parze na "jedynce". Jak się pan domyśla, mieliśmy ułańską fantazję, lubiliśmy to. Każda impreza tego typu, nawet tytułem trochę zabawy, miała taki niecodzienny epizod.

Uroczystość pogrzebowa 23-letniego Paczki odbyła się w Mikuszowicach. Czy dzisiaj, z perspektywy tak wielu lat, coś pan sobie przypomina z tego ceremoniału?

- Jedną rzecz pamiętam doskonale. Msza odbyła się w kościele w Mikuszowicach, a później przyszło nam iść bardzo daleko na cmentarz do Bystrej. Trafiliśmy na pogodę przypominającą lekką, śnieżną zadymkę. Kondukt żałobny był bardzo długi, a szliśmy polami, tak że przy mrozie dmuchało mocno. W pewnym momencie aż ksiądz krzyknął: "szybciej, szybciej, bo do nocy nie dojdziemy". Było bardzo daleko, aż w końcu zmęczeni i wręcz skostniali jak nie wiem co, dotarliśmy na cmentarz.

Czy prawdą jest, że na ostatnie pożegnanie przyjechał m.in. mistrz świata Austriak Josef Feistmantel i wręczył mamie Stanisława swój złoty medal?

- Nie, nie. Ktoś "przeciągnął" tę historię i ją skrócił do takiej wersji. Otóż po roku odbył się memoriał Stasia Paczki. Co ciekawe, była to jedna jedyna edycja, jaka kiedykolwiek odbyła się ku jego czci. Nie wiem dlaczego... Chyba sprawy polityczne wzięły górę. Wtedy nie miałem zielonego pojęcia, a dzisiaj tak to oceniam z perspektywy czasu. I to właśnie wtedy miała miejsce ta sytuacja, że dotarł Feistmantel i wykonał ten gest. Przy czym odbyło się to bardziej w kameralnym gronie. Ja sam przy tym nie byłem i nie widziałem tego na własne oczy, ale dowiedziałem się później od młodszego brata Staszka, który wyszedł z kadry juniorów saneczkarzy i obracał się wokół seniorów. W następnych latach doszło też do tego, że matka Staszka została zaproszona przez organizatorów i pojechała do Niemiec, żeby zobaczyć miejsce tragicznego wypadku syna. To musiało być duże przeżycie.

Gdzie odbył się ten jeden, jedyny memoriał?

- W Mikuszowicach i pamiętam, że była piękna, śnieżna zima z mrozem. Fundatorem pucharu był sam Jerzy Ziętek. Okazałe trofeum, duże jak pieron. Do generała, do Katowic, pojechała specjalna delegacja. Przypomnę, że to właśnie z jego idei powstał Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku, czyli obecny Park Śląski.

Wspomniał pan o bracie Stanisława Paczki. Pamięta pan, jak on miał lub wciąż ma na imię?

- Wie pan, chyba sobie nie przypomnę. W każdym razie mam go przed oczami, był bardzo podobny do Stasia. Ta jego sylwetka i charakterystyczna, nazwijmy to, uroda, czyli śniada cera. Nie był wiele młodszy, gdybym miał strzelać, to dwa, może cztery lata.

Pamięta pan, czy po tej tragedii z bratem nadal startował, czy wówczas zaprzestał być saneczkarzem?

- Również tak precyzyjnie sobie nie przypomnę. Na pewno jeździł, to nie podlega dyskusji, ale nie był aż na takim poziomie, żeby dostać się do kadry seniorów. Tego w jego karierze nie było, a więc nie miał aż takich predyspozycji i dostatecznie nie błyszczał, aby wejść do drużyny narodowej takim przebojem, jak Stasiu. Nie wiem również, czy brat nadal żyje.