"Bez względu na to czy wygra on następne wybory, to jedno muszę przyznać- dał mi wiele radości i śmiechu". To słowa mojego amerykańskiego przyjaciela, który dumnie nosi czapeczkę MAGA. Powiedział to w 2018 roku, gdy trumpizm nie wszedł jeszcze w etap izolacjonistyczno-populistycznego szaleństwa. Po pandemii i wybuchu wojny w Ukrainie nie rozmawiam z moim przyjacielem o polityce. Szczególnie że teraz jego "radość i śmiech" z The Trump Show jest realnym zagrożeniem dla mojego kraju. Niestety ten show ma dziś wymiar coraz bardziej popkulturowy i jest jak nigdy wcześniej złączony z najbardziej masowymi wyobrażeniami o polityce. To show, które przyspiesza infantylizację globalnej polityki i czyni ją jedną z gałęzi rozrywki, co zresztą już dawno przewidział Frank Zappa.
"Waszyngton to Hollywood dla brzydkich"- mówił w 1980 roku Paul Begala, polityczny komentator i późniejszy doradca Billa Clintona. Rok później prezydentem USA został były gwiazdor Hollywood Ronald Reagan. Dwie dekady potem jeszcze większy gwiazdor stał się gubernatorem-terminatorem Kalifornii. Tylko fakt urodzenia poza terytorium USA spowodował, że Arnold Schwarzenegger nie ubiegał się o Biały Dom. W międzyczasie do polityki wchodzili na najróżniejszych płaszczyznach Clint Eastwood, Cynthia Nixon, Jesse Ventura i Kanye West. Prezydentem walczącej z Rosją Ukrainy jest były komik i aktor Włodimir Zełeński, co jest najmocniejszym dowodem na tezę, że już nawet geopolityka spotyka się z showbiznesem. Przed każdymi wyborami zarówno w USA, jak i w Europie media lubią też przerzucać się informacjami, jakie gwiazdy popierają kandydatów. W tym roku w USA celebrytyzacja polityki weszła jednak na nowy poziom. The Trump Show to sequel zbudowany według najbardziej sprawdzonych hollywoodzkich prawideł.
Jaki jest przepis na sequel idealny? Prosty- mocniej i więcej. Wyrosły z showbiznesu celebryta Donald Trump dobrze o tym wie. Dlatego też idzie jak burza przez republikańskie prawybory, nie stając nawet z kolejnymi odpadającymi z wyścigu kontrkandydatami do debat. Zamiast tego woli na swoich wiecach robić im "roast" godny najbardziej hardcorowych stand-upów. Jest jeszcze bardziej politycznie niepoprawny, zdumiewająco bezczelniejszy i naładowany wulkanem egotyzmu oraz narcyzmu bardziej niż Etna przed erupcją. Zatrzymać go może tylko wyrok skazujący w licznych sprawach sądowych, jakie mu wytoczono. Nic nie wskazuje jednak, że zrezygnuje z prawa łaski wobec siebie, jeżeli powróci do Białego Domu. Kto, jak nie Trump może sam siebie ułaskawić? To wszystko działa na jego elektorat, szczególnieszczególnie że naprzeciwko siebie ma dołującego w sondażach, starego i zmęczonego Joe Bidena, który robi wszystko, by powtórzyć niespodziewane zwycięstwo równie poobijanego wojną Harry S. Trumana w 1948 roku i uniknąć porażki Jimmiego Cartera z 1981 roku, zmiecionego z planszy przez nomen omen, hollywoodzkiego Reagana. Trump jest oczywiście prymitywną i parodystyczną wersją ikony Partii Republikańskiej. No, ale czy dzisiejsze czasy nie są skrzywioną wersją świata zimnej wojny? Trump dobrze wie, co może przeważyć w listopadowych wyborach, gdy zobaczymy sequelowe starcie między nim i Bidenem. Dla Demokratów jest to wersja "Imperium Kontratakuje" z ciemnymi mocami podnoszącymi się po upadku, natomiast dla trumpistów jest to "Rocky II", w którym Trump idzie po odebrane mu zwycięstwo w finale "jedynki". W starciu Trump- Biden dramaturgia będzie bardzo hollywoodzka. Przeważy niewielka liczba głosów, możliwe, że przebijająca nawet ręczne liczenie głosów na Florydzie w 2000 roku, gdy do władzy doszedł George W. Bush. Wtedy odsądzany przez Hollywood od czci i wiary polityk, w erze trumpizmu stał się swoją drogą sojusznikiem liberałów. Tak bardzo przesunęły się wektory w amerykańskiej polityce. Bush i neokonserwatyści są dziś wielkimi wrogami trumpizmu. Znamienne, że jedną z twarzy prawicowego sprzeciwu wobec Trumpa jest Liz Chaney, córka zdemonizowanego w choćby w nominowanym do 8 Oscarów "Vice" Adama McKaya wiceprezydenta Dicka Chaneya. Trump przez lata funkcjonował w showbiznesie i w Hollywood (miał nawet swoją gwiazdę w Alei Sław) i umie doskonale przyjmować ataki swojego dawnego środowiska. Widać to dobitnie po jego z pozoru absurdalnym sporze z gwiazdą pop Taylor Swift.
Nie ma obecnie gwiazdy pop popularniejszej niż 34-letnia Taylor Swift. Miliony sprzedanych płyt, szał na koncertach, jak w czasach duopolu Beatles/Rolling Stones i tytuł Człowieka roku tygodnika TIME. Swift stanęła w zeszłym roku w gronie takich osobistości jak Gandhi, Roosevelt, Churchill, królowa Elżbieta, Martin Luther King i Jan Paweł II. Co prawda Człowiekiem roku TIME byli też Stalin (dwa razy), Hitler i ajatollah Chomejni, ale Swift raczej aspiruje do tej pierwszej grupy. Donald Trump zresztą również tego zaszczytu dostąpił w roku 2016. Swift ma ponad 280 milionów, obserwujących na Instagramie i nawet jeżeli nie wszyscy kierują się jej sympatiami politycznymi, to jest to siła, którą można wykorzystać do politycznej walki. Kilka tygodni temu Newsweek przeprowadził sondaż, z którego wynikło, że aż 18 % wyborców prawdopodobnie będzie kierowało się podczas prezydenckich wyborów zdaniem Swift. 55% procent uznało, że jej opinia nie będzie miała żadnego wpływu na ich decyzje. Nie trzeba było długo czekać, by skłonna do najdzikszych teorii spiskowych trumpowska prawica zaczęła Swift utożsamiać z wrogiem wręcz demonicznym.
Wszystko przez największe święto Amerykanów, czyli Super Bowl, podczas którego w tym roku zmierzyły się zespoły Kansas City Chiefs i San Francisco 49ers. W tej pierwszej gra chłopak Swift Trevis Kelce, który od dawna jest wrogiem części wyborców Trumpa. Kelce jeszcze zanim stał się partnerem Swift, był nie tylko gwiazdą sportu, ale miał popularny podcast, gdzie zachęcał do szczepień przeciwko COVID-19, co spowodował, że jest nazywany na prawicy "panem Pfizerem". Nie trzeba było długo czekać na teorię, że Kelce i Swift są na pasku głównego demiurga w oczach każdej populistycznej prawicy, czyli finansisty Georga Sorosa. Prawicowy komentator Rogan O’Handley opublikował na X nawet grafikę z zespołem Kelce’a, jako wysłannikami Sorosa oraz San Francisco 49ers z podpisem "drużyna Jezusa". Kopiujący na każdym kroku Trumpa polityk Republikanów Vivek Ramaswamy głosił, że para poprze Joe Bidena na oczach dziesiątek milionów Amerykanów oglądających Super Bowl, co jest antypatriotycznym spiskiem. Jesse Waters z Fox News już wcześniej promował teorię, że Swift może być...agentką Pentagonu, która zawdzięcza karierę operacjom służb specjalnych. Według tej teorii Swift została poddana praniu mózgu (tzw. operacja psychologiczna), jak w powieści Richarda Condona "Przeżyliśmy wojnę" z 1959 roku ( zimnowojenne teorie spiskowe nadal mają się dobrze), po to, by poprzeć w 2024 roku Joe Bidena. Nie jest istotne, że Swift otwarcie poparła Bidena już w 2020 roku i nie musi być sterowana przez służby z tzw. "deep state" (według trumpowskiej prawicy USA rządzi quasi masoński układ ukryty głęboko w Waszyngtonie). Ważne jest to, że Trump może znów przedstawić się jako prześladowany przez elity przedstawiciel ludu. Wypaliła się teoria spiskowa o proroku QAnonie, który zapowiadał przyjście mesjasza Trumpa (polecam dokument "Q: Nadchodzi burza" na HBO Max), mająca swój finał na schodach Kapitolu 6 stycznia 2020 roku, to Trump i jego otoczenie wzniecają teorie kolejną. "Podpisałem i byłem odpowiedzialny za Akt Modernizacji Muzyki (chodzi o tantiemy dla artystów ze steamingu-przyp. Ł.A) dla Taylor Swift i wszystkich innych artystów muzycznych. Joe Biden nie zrobił nic dla Taylor i nigdy nie zrobi. Nie ma szans, by mogła poprzeć Joe Bidena, najgorszego i najbardziej skorumpowanego prezydenta w historii naszego kraju, i być nielojalna wobec człowieka, który zarobił dla niej tyle pieniędzy"- napisał w swoich mediach społecznościowych Truth Social Trump, dodając, że lubi jej chłopaka Travisa, mimo że jest on liberałem. A więc jednak kogoś się Trump przestraszył? Nie. Trump to wciąż przede wszystkim biznesmen, który starł się z bizneswoman i uznał, że w tej chwili nie stać go na wojnę z nią.
Cała sprawa mogłaby zostać sprowadzona do żartu, co zrobił zresztą sztab Joe Bidena, umieszczając po finale Super Bowl grafikę "Mrocznego Brandona" (według prawicy to alter ego Bidena) z czerwonymi oczami i podpisem "dokładnie tak planowaliśmy". Mroczny Brandon jest memem, który demokraci zaczęli używać po tym, jak prawica wymyśliła hasło "Let’s go Brandon", które jest synonimem Bidena. Wzięło się to od telewizyjnego wywiadu z kierowcą NASCARA Brandonem Brownem, z którego plecami kibicie krzyczeli "fuck Joe Biden", a reporter przedstawił to jako okrzyk "let’s go, Brandon". Po tym jak trumpiści zaczęli zarabiać na haśle, umieszczając go na gadżetach, demokraci ukradli im show mroczną wersją Brandona. Tyle że to wszystko nie jest nieznaczącym epizodem kampanijnym, ale coraz powszechniejszą rzeczywistością. Chwilę po tym jak sąd w Nowym Jorku nakazał korporacji Trumpa zapłacić 350 mln dolarów kary za zawyżanie wartości swojego majątku, były prezydent USA pojawił się na konwencie Sneaker Con, gdzie zaprezentował własnoręcznie buty sportowe w kolorze flagi USA i złota z napisem "Never Surrender High-Tops". Cena za patriotyczne buty Trumpa to 399 dolarów za parę. W 2022 roku Trump wypuścił na rynek elektroniczne karty do gry ze swoim wizerunkiem jako superbohaterem albo kierowcy NASCAR. Cena za sztukę - 99 dolarów. "Mug shot", czyli zdjęcie aresztowanego w Georgii Trumpa jest nadal sprzedawane na gadżetach, które zasilają kampanię Trumpa.
Trump całą swoją karierę biznesmena budował na marce swojego nazwiska. To on pierwszy umieszczał je na budynkach i prywatnych samolotach. Stało się ono synonimem sukcesu i bogactwa oraz weszło na stałe do popkultury i showbiznesu. Prezydentura to kolejny rozdział w tym przedstawieniu The Trump Show, tyle że tym razem w globalnym i geopolitycznym wymiarze. Trump bezczelnie złamał wszystkie granice dzielące Waszyngton od showbiznesu, czyniąc politykę jedną z gałęzi rozrywki. Oczywiście dziś Barack i Michelle Obamowie produkują seriale dla Netflixa i są częścią popkultury nie tylko jako była para prezydencka, zaś amerykańscy politycy od dawna pojawiają się w programach komediowych, jak choćby Saturday Night Live. Ba, nawet Trump był gospodarzem odcinka w 2015 roku, co wydaje się dziś zdarzeniem mającym miejsce "dawno temu w odległej galaktyce". Trump, będący sam ikoną postmodernizmu etycznego, moralnego i politycznego, musiał wznieść celebrytyzacje polityki na wyższy poziom. Podkręcana przez jego otoczenie i potem wyciszona przez niego kłótnia z Taylor Swift jest tego dowodem. W erze TikToka liczy się przecież wyrazistość, bezczelność i drapieżność. Nie przez przypadek za Trumpem stoi nadal Kanye West, który mimo skasowania go przez showbiznes za antysemickie wynurzenia, odniósł właśnie sukces z wydaną niezależnie płytą oraz Kid Rock, będący nadal symbolem muzycznej i moralnej transgresji. Trumpa również nie udało się skasować, choć w 2020 roku wszyscy uznali, że jest politycznym trupem. On jednak wciąż nie myśli i nie działa, jak polityk. Myśli jak biznesmen i gwiazda showbiznesu, której metody nie zaszkodziły specjalnie mocno Ameryce i światu w ostatnich latach przed zarazą i wojnami. Co jak jednak wygra wybory w świecie toczących się wojen? Jego przyboczny propagandysta Tucker Carlson pokazał, ile wart jest jego dziennikarski celebrytyzm w starciu z Władimirem Putinem. Patrząc na otoczenie Trumpa i wypowiedzi jego dawnych współpracowników, lepiej się stanie, jak Trumpowi pozostanie wojna z Taylor Swift. W złotych butach z napisem "nigdy się nie poddawaj". Tyle, że to zapowiada trzeci sequel.