Reklama

Katarzyna Piątkowska: Od 30 lat pracujesz w jednym z najpiękniejszych miejsc w Polsce, w Tatrach.

Grzegorz Bryniarski: - Pracę w Tatrzańskim Parku Narodowym zacząłem zaraz po technikum, 1 lipca 1993 roku. Nie było pieniędzy na studia, a że mieszkałem w pobliżu i lubiłem góry, to złożyłem papiery do TPN-u i mnie przyjęli. Najpierw byłem strażnikiem, później starszym strażnikiem, podleśniczym. Leśniczym Obwodu Ochronnego Morskie Oko zostałem w 2017 roku.

Reklama

Najlepszy rejon czy najgorszy?

- To kwestia sporna. Jeżeli chodzi o widoki, jest to najładniejsza część Tatr. Mamy tu Dolinę Pięciu Stawów i Rysy. Natomiast, jeżeli weźmiemy pod uwagę ludzi, to jest trochę gorzej. Kolejki do kas biletowych, kolejki do fasiągów, kolejki do toalet. Jak zaczynałem pracę, turyści byli inni. I było ich znacznie mniej. Kiedyś rocznie nad Morskie Oko wchodziło pół miliona osób, dziś niemal milion. Całe szczęście, wciąż są tacy, co przyjeżdżają w góry chłonąć widoki i cieszyć się przyrodą.

Co masz na myśli mówiąc, że turyści byli inni?

- Byli bardziej świadomi i odpowiedzialni. Wyjątek stanowiły wycieczki zakładowe, z hut czy kopalń. Towarzystwo przyjeżdżało "pod wpływem", z akordeonem pod pachą. Ale oni po szlakach nie chodzili. A ci, którzy chodzili, byli przygotowani. Mieli termos z herbatą, kanapki w chlebaku zawinięte w gazetę, buty pionierki, papierową mapę i przewodnik Józefa Nyki. Byli bardziej życzliwi, uśmiechnięci i mniej śmiecili. 

Mieli większą świadomość górską czy po prostu byli lepiej wychowani?

- I jedno, i drugie. Dużo osób należało do harcerstwa, jeździło na obozy, od dziecka uczeni byli pewnych zasad.

Jakie są najczęstsze grzechy turystów?

- Śmiecenie, schodzenie ze szlaków, zrywanie roślin i latanie dronami. Drony to bardzo duży problem. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że przy tak dużym ruchu turystycznym w każdej chwili może dojść do tragedii. Przy schronisku nad Morskim Okiem jest lądowisko. Gdyby dron uderzył w łopatę śmigłowca, może dojść do katastrofy. Ostatnio furorę robią kartki wnoszone na Rysy czy Kozi Wierch. To jest tragedia, nie rozumiem tego. Już w szkole podstawowej uczą, że najwyższy szczyt polskich Tatr, Rysy, wznoszą się na wysokość 2 499 m n.p.m. Po co wnosić na górę kartkę z napisaną nazwą i wysokością szczytu? A jak już ktoś musi sobie zrobić zdjęcie z taką kartą, to niech ją zniesie. Zafoliowana kartka będzie tam leżała 20, 30 lat podgryzana przez zwierzęta. To samo dotyczy innych śmieci. Kilka lat temu znalazłem połowę mydła nadgryzionego przez świstaka, podejrzewam, że nie skończyło się to dla niego dobrze. Zmorą są też "małpki" rzucane przez turystów w las. Nie jesteśmy w stanie wszystkich zebrać, szczególnie jak wpadną gdzieś między uschnięte drzewa. Za tysiąc lat archeolodzy znajdą te szklane artefakty, niechlubny znak naszych czasów. Trzeba pamiętać, że Tatry Wysokie to jest strefa ochrony ścisłej, bardzo cenne obszary. Szanujmy przyrodę, zwierzęta.

Turyści podchodzący do jelenia na drodze nad Morskie Oko to częsty widok...

- Czasem takie sytuacje kończą się mandatem. Do zwierząt z reguły chcą podchodzić dzieci, a rodzice nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Przecież taki jeleń, który ma poroże dobrze rozwinięte, nawet jeśli nie zabije, to może mocno zranić. Wystarczy, że szturchnie, może oko wybić. Jeleń, jak się złości, staje na tylnych nogach i nimi uderza. Dwa lata temu chłopak dostał w ten sposób w głowę. Turyści nauczyli też jelenia pić piwo z plastikowego kubka. Pamiętam panią, która zamknęła się z dzieckiem w toi toi-u i zadzwoniła na policję, że jeleń ją napastuje. A on chciał po prostu zjeść kanapkę, którą niosło dziecko. Zwierzęta idą na łatwiznę. Człowiek kojarzy im się z łatwo dostępnym pożywieniem, to, po co mają polować w lesie. Karmiąc zwierzęta robimy im krzywdę, a dodatkowo zaburzamy cały ekosystem. Na przykład taka orzechówka, ptak, który powinien zajmować się roznoszeniem nasion limby, dzięki czemu rośnie las, siedzi całymi dniami przy schronisku nad Morskim Okiem. I tylko patrzy, aby komuś kawałek kanapki ukraść albo porwać kotleta z talerza.

Pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego i ratownicy TOPR pokazują, uczą, ostrzegają. Informacji jest dużo i są dostępne dla każdego, wystarczy wejść na stronę internetową TPN-u.

- Te komunikaty czytają przeważnie ludzie, którzy interesują się górami, przyrodą, chcą poznać Tatry. Niestety wiele osób odwiedzających Tatrzański Park Narodowy traktuje dzikie zwierzęta jak kaczki w Łazienkach czy gołębie na krakowskim rynku. Jeżeli nie będzie porządnej edukacji młodych ludzi w szkole i w domu, to my naszymi komunikatami do nich nie dotrzemy. Powinno być tak jak w Szwajcarii czy Austrii, gdzie kilka razy w roku dzieciaki mają lekcje dotyczące zasad bezpiecznego poruszania się po górach, odpowiedniego zachowania. Tatry to góry o charakterze alpejskim.

Coraz więcej osób chodzi po górach i coraz częściej można spotkać turystów nieprzygotowanych, bez znajomości podstawowych zasad.

- Wielu turystów porusza się po Tatrach na "telefon". Pół biedy, jak ktoś ma mapę offline, ale jak liczy na internet w górach, to jest problem. I później gubi drogę, nie wie, gdzie iść, myli szlaki. Wiele osób wychodzi w góry bez przygotowania. Mają pieniądze, więc kupują raki, czekany, kaski i idą. Problem w tym, że nie potrafią się tym sprzętem posługiwać. Pieniądze wszystkiego nie załatwią. Kurtka puchowa za tysiąc złotych nie uratuje przed zamarznięciem, jeżeli nie będziemy potrafili zawrócić w porę przy złej pogodzie albo wykopać dziury w śniegu, aby przetrwać noc.

Z Morskim Okiem kojarzą się fasiągi, czyli bryczki, które wożą turystów na górę. To temat, który zawsze wywołuje emocje...

- Koniom nie dzieje się krzywda, są regularnie badane, dobrze odżywione. Mamy tu kamerę i kontrolujemy, czy konie odpoczywają. Po wjeździe na górę muszą mieć 20-minutową przerwę. Jeżeli furman nie przestrzega zasad, może zostać zawieszony albo nawet stracić pracę. Koń kosztuje około 30 tysięcy złotych, żaden furman nie może sobie pozwolić, żeby zwierzę "zajeździć". Koszty utrzymania zwierząt też są bardzo wysokie. Pojawia się też pytanie, co stałoby się z tymi 300 końmi, jeżeli transport nad Morskie Oko zostałby zlikwidowany. Poza tym górale kochają swoje konie - jeżeli góralowi powiesz, że musi rozstać się albo ze swoją babą, albo z koniem, to rozwiedzie się z babą, a konia zostawi.

Jakie masz wspomnienia z tych 30 lat pracy?

- Są wspomnienia dobre i takie bardzo złe. Najbardziej przytłaczające i smutne to tragedia z 2003 roku. Lawina porwała dziewięcioro uczestników wyprawy górskiej z liceum w Tychach. Zginęło osiem osób. Brałem udział w akcji ratunkowej. Tragedia wydarzyła się 28 stycznia, a ostatnie ciało ratownicy TOPR znaleźli w czerwcu. Przez pół roku mieliśmy świadomość, że tam gdzieś są martwi ludzie. To było przytłaczające. Tatry są piękne, jak świeci słońce, jest ładna pogoda, ptaki śpiewają, woda szumi, jak u Tolkiena. Ale są też burze, grad, zamiecie śnieżne i giną ludzie. Pamiętam też wypadek, to było w latach 90. Cztery osoby poszły szlakiem przez Świstówkę. Szlak był wtedy zamknięty. Zeszła lawina. Trzech chłopaków przeżyło, dziewczyna zginęła. To było moje pierwsze spotkanie ze śmiercią w Tatrach. Ale są też piękne chwile. Widziałem jak niedźwiedzica z młodymi wykopywała gawrę w Orlich Ścianach, bijące się, jak zawodnicy sumo, świstaki. Kozice zjeżdżające po śniegu na tyłkach. I żonę tu poznałem, sprzedawała bilety na Palenicy Białczańskiej. Turyści czasem mnie rozpoznają, występowałem w serialu dokumentalnym o pracy strażników Tatrzańskiego Parku Narodowego. Podchodzą, zagadują, powiedzą miłe słowo.

Celebryta znad Morskiego Oka...

- Celebryta, ale biedny. Pamiętaj, że pracuję w budżetówce.

Ale wyobrażasz sobie pracę w innym rejonie Tatr? 

- Nie wyobrażam sobie, chociaż jak człowiek musi, to do wszystkiego się przystosuje. Mam nadzieję, że szefostwo zostawi mnie tu, do emerytury. To miejsce to magia. Morskie Oko to największe jezioro w Tatrach. 34,5 hektara powierzchni, widok na tysiącmetrowe ściany Mięguszowieckich Szczytów, to robi wrażenie. Czasem obserwuję, jak dzieciaki idą z telefonami w rękach i jak są już przy schronisku, to wołają: Jest! Jest! Jest! Niestety, nie chodzi im o widok jeziora, a o Wi-Fi.

Jak mam wolny weekend i jadę do domu, to jestem szczęśliwy, że w końcu odpocznę. W sobotę już mnie ciągnie do pracy. To chyba nałóg. Wydaje mi się, że jak mnie tu nie będzie, to coś przestanie działać, coś się złego stanie. A przecież Tatry mają 300 milionów lat. Za chwilę nas nie będzie, a one będą trwały.