Reklama

"Przed drzwiami czeka kilka osób. Zapłakanych osób, zdenerwowanych osób. Czekają. W zasadzie to ich pierwsze czekanie. My czekamy już od 31 dni. Żal mi ich. To pierwszy szok. A ja nadal mam nadzieję, że  "Treneiro" wygra ten mundial".

Zdarza się, że na to konkretne piętro szpitala prowadzą schody. Jeśli jesteś tu przez dłuższy czas stałym gościem, po prostu jakoś mimowolnie udaje ci się je policzyć. Automatycznie. Jeśli krótko, z pewnością nawet ich nie rejestrujesz. Schody jak schody. Gdzie ich nie ma. Kiedy już spędzasz tu trochę więcej czasu w roli odwiedzającego, z każdym stopniem pojawia się więcej pytań. Stan krytyczny, stan ciężki stabilny. Czy może to już koniec a może zdarzy się cud. Pewnego dnia dociera do ciebie, że jednak niebezpiecznie jest wierzyć w to, że coś trwa wiecznie. A kolejnego po prostu marzysz, żeby ten koszmar się skończył. Ale skądś bierzesz na to wszystko siłę. Chociażby żeby wchodzić po tych schodach i zadawać pytania, które z każdym kolejnym dniem brzmią niczym refren.

Reklama

Następnie skręcasz w znanym sobie kierunku i znikasz w korytarzu, w otchłani budynku. Niepozorny korytarz. Korytarz jakich wiele. Gdzie nie ma korytarzy. Dość szybko przestaniesz tak uważać. Nie tylko dlatego, że to szpitalny korytarz. Bo to specjalny korytarz: korytarz być albo nie być, ewentualnie czekać i czekać. Tylko i z tym czekaniem bywa różnie - jedni nie muszą czekać długo, a inni muszą uzbroić się w cierpliwość.

Na końcu korytarza są drzwi. Gdzie nie ma drzwi. Naprzeciwko nich rząd krzeseł. Standardowy obrazek ze szpitala, który nawet po dość długim czasie potrafi wybudzić ze snu o drugiej w nocy. W myślach ustalasz sam lub sama ze sobą że jednak nie chcesz tu być i generalnie to jest kiepska sytuacja. Nawet bardzo. W zasadzie niepotrzebna. Patowa wręcz. Targujesz się z losem, z samym sobą i całym światem, a czasami i Bogiem. Przestajesz wierzyć albo wierzysz, bo jak to tak: wypadki i przypadki się zdarzają. Tyle się dzieje dookoła a tu trzeba się nagle zatrzymać. I czekać. W ten sposób ćwiczysz swoją cierpliwość. Oczywiście wolałbyś ją ćwiczyć w inny sposób, ale jest jak jest. Trzeba to przyjąć.

Matematyczne szanse

Za tymi drzwiami bliska ci osoba, członek rodziny, przyjaciel czy znajomy dostaje swoją szansę, a ty w tym czasie musisz zaufać obcym ludziom. Specjalistom. Grać w jednej drużynie. Starasz się, ale czytasz wszędzie o "przedsionku życia i śmierci" i czujesz się z tym co najmniej dziwnie. Jakby to było gdzieś obok: "nie, to nie może mnie dotyczyć". Ale podobno tzw. cuda się zdarzają. Tak przynajmniej mówią. Jak widać, wiele można mieć przemyśleń na odcinku schody-korytarz - drzwi, którego przejście zajmuje może z dwie minuty, jeśli wędruje się w dość szybkim tempie.

- Pan ordynator wierzy w cuda?

Dr n.med. Grzegorz Hura, ordynator oddziału anestezjologii i intensywnej terapii w żywieckim szpitalu:

- Wierzę.

- Jakie cuda zdarzają się na intensywnej terapii? I czy w ogóle się zdarzają?

- Cuda się zdarzają, niestety rzadko. Zdarzają się na intensywnej terapii również wtedy, gdy zarówno obraz kliniczny pacjenta, jak i laboratoryjne wskaźniki informują, że jest stracony. Czasami, chociaż szanse są równe zeru, okazuje się, że w trudny do zrozumienia sposób pacjent odnajduje rezerwy pozwalające odbić się od dna. Wtedy obserwujemy zdrowienie. Zdarza się to co prawda rzadko, ale w swojej pracy nieraz widziałem takie rzeczy.

- Czyli matematyczne szanse są?

- Matematyczne tak.

Co to jest intensywna terapia?

Schorzenia powodujące ostrą niewydolność oddechową, nagłe zatrzymanie krążenia czy urazy wielonarządowe - to tylko niektóre z przypadków, które decydują o tym, że pacjent trafia na oddział intensywnej terapii (OIT). Decyduje o tym przede wszystkim sytuacja nagłego i bezpośredniego zagrożenia zdrowia czy życia. "Intensywna" jest szpitalnym oddziałem innym niż pozostałe - przebywa na nim zazwyczaj o wiele mniejsza liczba pacjentów, a opiekę nad nimi sprawuje większa liczba personelu medycznego.

"Intensywna terapia: postępowanie mające na celu podtrzymywanie funkcji życiowych oraz leczenie chorych w stanach zagrożenia życia, spowodowanych potencjalnie odwracalną niewydolnością jednego lub kilku podstawowych układów organizmu, w szczególności oddychania, krążenia, ośrodkowego układu nerwowego" - brzmi rozporządzenie ministra zdrowia.

Pacjent leczony na OIT wymaga wspomagania aparaturą czynności narządów takich jak płuca, serce czy nerki. Dźwięki dobiegające z urządzeń to sygnał dla personelu, dzięki któremu może na bieżąco monitorować stan pacjenta i gdy trzeba: działać natychmiast. Pacjent jest tu pod stałym nadzorem: stale monitorowane i rejestrowane są podstawowe parametry życiowe takie jak np. oddech, saturacja, temperatura. Liczba łóżek na oddziale anestezjologii i intensywnej terapii, zgodnie z rozporządzeniem resortu zdrowia, stanowi co najmniej 2 proc. ogólnej liczby łóżek w szpitalu.

- Oddział intensywnej terapii jest ostatnim miejscem dla pacjenta w ciężkim stanie, który daje mu szansę. Pacjent może długo wracać do zdrowia, ale stan może się pogorszyć nagle, w przeciągu kilku sekund. W rozmowach z rodzinami chorego zawsze podkreślam, że wyjście z ciężkiego stanu odbywa się powoli i może dotyczyć dni, a nawet tygodni. Natomiast jeśli chodzi o pogorszenie, zachodzi czasami w jednej chwili. Przykład? Elektryczne zaburzenia pracy i rytmu serca, które nagle przychodzą ni stąd, ni zowąd i powodują, że nagle dochodzi do nagłego zatrzymania krążenia. To sekundy. Czasami z rodziną rozmawiamy po południu, a już wieczorem tego samego dnia dochodzi do poważnego pogorszenia stanu chorego - mówi dr n. med. Grzegorz Hura, anestezjolog z ponad 30-letnim doświadczeniem.

- Gdy na oddział trafia pacjent w ciężkim stanie np. z powodu z wypadku, to jest po prostu szybka akcja. Ratowanie takiej osoby wygląda zupełnie inaczej niż człowieka z powoli narastającą, skrajną niewydolnością wielonarządową. W pierwszym przypadku nie ma czasu na zastanawianie się, gdy jest krwotok wewnętrzny, a kilka narządów uszkodzonych - tu działa się na adrenalinie. Natomiast ciężko chory pacjent jest przyjmowany, należy go zdiagnozować i dostosować kolejne etapy leczenia - mówi anestezjolog Magda Krajewska. W zawodzie od ponad 30 lat, wcześniej ordynator oddziału intensywnej terapii w Szpitalu Powiatowym im. Jana Pawła II w Wadowicach.

Zespół oddziału intensywnej terapii składa się z przedstawicieli różnych medycznych zawodów. Oddziałem kieruje lekarz lub lekarka, specjalista w zakresie intensywnej terapii. Zespół pielęgniarski opiekuje się chorymi przez całą dobę - wykonuje zabiegi pielęgnacyjne czy diagnostyczne we współpracy z pozostałymi członkami zespołu. 

Pacjenci, którzy zostają wypisani z OIT, najczęściej trafiają na inne szpitalne oddziały, do ośrodków opieki długoterminowej lub są kierowani na rehabilitację.

Za zamkniętymi drzwiami

Za drzwiami toczy się walka o życie, a przed rozgrywa spektakl pełen niepewności. Lekarze i lekarki, pielęgniarki i pielęgniarze, rodziny i przyjaciele chorych - każdy ma swoje historie z "intensywnej". Rozgrywają się one nie tylko w szpitalach w wielkich miastach, ale i w tych mniejszych, czasami gdzieś na krańcach Polski. Niezależnie od miejsca, to historie o dwóch stronach medalu, walce, napięciu, rozczarowaniu, ale chyba przede wszystkim o szansach stających w szranki z nadzieją.

***

- Nie wiem co napisać. Stan jest ciężki.

- Nic a nic się nie poprawia?

- Jeśli w ogóle z tego wyjdzie, to czeka go długa rehabilitacja. Potrwa miesiącami. Póki co dalej OIT, powoli zaczynają go wybudzać, będą próbować odłączać respirator. To będzie cały proces. Pozostaje pytanie czy serce i płuca dźwigną to wszystko.

- Matko, to wszystko brzmi naprawdę strasznie.

- Wiesz, czekanie jest najgorszym, co może być.

***

Zimna krew, zdrowy rozsądek i znieczulenie

- Lekarze nie lubią przegrywać?

- Bardzo nie lubią - nie kryje Grzegorz Hura. - Trudno się z tym pogodzić, szczególnie, że w przypadku pacjentów dłużej przebywających na oddziale wytwarza się więź psychiczna pomiędzy pacjentem a lekarzem. W naturalny sposób to się dzieje, a potem pacjent staje się lekarzowi w pewnym sensie bliższy. Moim zdaniem, w anestezjologii i intensywnej terapii bardzo przydają się dwie cechy. Jedną z nich jest zimna krew, zdolność zachowania zdrowego rozsądku w sytuacjach kryzysowych, a druga, wypracowana, to pewnego rodzaju - w dobrym sensie rozumiane - znieczulenie. Żeby można było pomóc pacjentowi w bardzo ciężkim stanie, należy nieco wyłączyć emocje lub przynajmniej je stonować. Zawsze ma to jednak swoją cenę. Jest nią stres, który - jeśli nie został przeżyty do końca w sytuacji kontaktu z pacjentem - potem jest rozładowywany poza pracą w różnych sytuacjach, w różny sposób. Albo bardziej bezpieczny dla lekarza, albo mniej.

Grzegorz Hura lekarzem postanowił zostać w wieku 9 lat - wszystko zaczęło się od oglądania kultowego serialu "Szpital na peryferiach". Inspiracją stał się fikcyjny bohater dr. Josef Štrosmajer. Początkowo chciał wybrać specjalizację w zakresie ginekologii i położnictwa, ale z kilku powodów stanęło na anestezjologii.

- Kształcenie anestezjologów zaczyna się od sali operacyjnej - tam nabywamy wszystkie umiejętności, które można wykorzystać na oddziale intensywnej terapii. Najpierw ucząc się znieczulać pacjentów na bloku operacyjnym, zyskujemy umiejętności, bez których leczenie pacjentów na oddziale intensywnej terapii byłoby niemożliwe. Mam tu na myśli np. intubację do tchawicy - opowiada.

Jako młody lekarz pracował również w pogotowiu ratunkowym - jeździł w tzw. karetce reanimacyjnej "R" [obecnie jest nazywana karetką typu S, czyli specjalistyczną - przyp. red.].

- Pamiętam pacjentkę, która doznała zatrzymania krążenia w domu. Jej stan i zaawansowany wiek budziły wątpliwości, czy będziemy podejmować akcję reanimacyjną czy nie, jednak ją podjąłem i u pacjentki udało się uzyskać powrót krążenia, a nawet częściowo oddychania. Na oddziale intensywnej terapii została podłączona do respiratora i tam praktycznie nie dawaliśmy tej pani szans na przeżycie. Mało tego, że pani została odłączona od respiratora, to odzyskała przytomność i została wypisana na oddział interny. Była na tyle w dobrym stanie, że zdążyła pozałatwiać swoje sprawy jeszcze i pożegnać się z rodziną. Wiedziała, że jest ciężko chora i dopiero kilka miesięcy później, w zupełnie innych okolicznościach zmarła w domu - wspomina anestezjolog i dodaje:

- Moja rodzina za moją pracę zapłaciła dużą cenę. Gdy moja córeczka miała kilka lat, na widok przejeżdżającej karetki wołała: "tata, tata!".

Lekarka zza biurka? "Nie, dziękuję"

- Nie wyobrażałam sobie siebie jako lekarki za biurkiem, która co miesiąc zastanawia się co zlecić pacjentowi. Gdy szłam na studia medyczne myślałam, że zostanę pediatrą - mówi Magda Krajewska. Jej droga zawodowa była - jak przyznaje - trochę dziełem przypadku, trochę eliminacji.

- Po trzech latach studiów wiedziałam, że to, czego na pewno nie będę robić, to bycie pediatrą. W tamtym czasie anestezjologia była szybko rozwijającą się specjalizacją dającą różnorodne możliwości. Co więcej, człowiek w ciągu życia zawodowego nie szufladkuje się. Nie jest to praca za biurkiem, jest trochę pracy manualnej, koncepcyjnej. Poza tym adrenalina to największy narkotyk. Moja koleżanka mawiała: "wiesz co lubię w tej specjalizacji? Patrzę na pacjenta, podaję mu lek i widzę, że natychmiast działa". Anestezjologia szeroko patrzy na pacjenta i medycynę, a my musimy mieć podstawy wiedzy z każdej innej specjalizacji. Człowiek działa i się dzieje - kontynuuje.

- Pacjent na intensywną terapię wjeżdża czasami przytomny lub nie. Jeśli pacjentowi uda się pomóc, to jest ogromna satysfakcja. A jeśli nie, oznacza to, że pacjent jest tak chory, że się nie udało. Na intensywnej, jeśli pacjent odchodzi, to w komforcie, bez bólu i świadomości.

Historie, których nie można zapomnieć? - Na szpitalny oddział trafił starszy pan z Podhala. Odwiedzała go żona, góralka, która przychodziła w odwiedziny w tradycyjnej chuście. Mój kolega poinformował ją, że musi się przygotować na odejście męża, bo nie jesteśmy mu w stanie pomóc. Powiedziała tylko: "Doktorze, niech się pan nie martwi. Kto się rodzi, umrzeć musi" - wspomina.

- Nikt nie lubi przegrywać, ale trzeba umieć się z tym pogodzić. To też jest pewne zwycięstwo. Trzeba zbierać doświadczenie, ale nie można się zamykać w porażkach, bo nie pójdzie się do przodu. Gdy przyjmowałam stanowisko ordynatora, starszy kolega powiedział mi tak: "Zdarzają się sytuacje - i to nierzadko - kiedy nie wiesz co zrobić. Ale musisz podjąć decyzję. Niepodjęcie decyzji też jest decyzją. Na pewno złą" - przyznaje Krajewska.

- Niczego w swoim życiu nie żałuję. Mam udane życie rodzinne i pracę, którą lubię i na której się znam: zajmuję się pacjentem na tyle, na ile potrafię. Obecnie już na emeryturze, bo pracuję na kontrakcie, mam tyle dyżurów ile chcę. Wcześniej tak nie było. Będąc ordynatorem, nie miałam takiej możliwości. Ktoś nie jest w stanie przyjść do pracy, bo zachorował? Dostajesz telefon i idziesz, bo odpowiadasz za ciągłość pracy oddziału. Przez te wszystkie lata dyżurowałam po sześć, czasami i osiem 24-godzinnych dyżurów w miesiącu. I często długo z nich nie schodziłam. Czyli 24 godziny plus osiem godzin w pracy, do domu i znowu do pracy. To jest przewlekły zespół niedospania.

***

- Jak tam sytuacja?

- Stan ciężki, ale wybudzony, kontaktuje. Oby szło ku lepszemu.

- Jest to jakaś dobra informacja mimo wszystko! Da sobie radę, na pewno.

- Ma świetną opiekę. Ale wiesz, to wszystko jest przerażające. Wszystko, co się dzieje. We mnie jest jakiś bunt na to przemęczenie.

- Tak jak mówimy, to jest okropne. Naprawdę bardzo ci współczuję. Ale tak jak mówisz: ma dobrą opiekę, a ty naprawdę nie jesteś w stanie jakkolwiek mu pomóc.

- Może za słaba jestem na to?

***

Z pacjentami są przez cały czas. Odpowiadają za monitorowanie, utrzymanie podstawowych funkcji życiowych pacjentów wymagających intensywnej opieki. Pielęgniarki i pielęgniarze odgrywają ważną rolę w opiece nad chorymi. Pełnią też rolę pośredników pomiędzy lekarzami a bliskimi pacjentów.  Ewelina Maślanka, Szymon Czaniecki i Przemysław Hankus opowiedzieli, jak od kulis wygląda ich praca.

"Na intensywną terapię mnie siłą nie zaciągniesz!"

Ewelina Maślanka, pielęgniarka anestezjologiczna, na "intensywnej" od czterech lat: - Są sytuacje i ludzie, których nie zapomnę. Pamiętam imiona, pamiętam nazwiska, pamiętam ich wiek i wygląd. Będę je mieć w głowie na zawsze. Trzeba się z tym pogodzić.

W dzieciństwie miała plan, by zostać weterynarzem lub pracować w zoo. Los chciał jednak inaczej, a Ewelina uznała, że jej miejscem pracy będzie jednak szpital.

- Miałam 15 lat, gdy urodziła się moja siostra. Ze względu na to, że była wcześniakiem, przez dziesięć dni przebywała w szpitalu. W czasie ferii zimowych, zamiast jeździć do szkoły na jakieś zajęcia, o godzinie 9 wsiadałam w autobus do Żywca i jeździłam w odwiedziny do szpitala. Pewnego razu położona zapytała mnie: "Podoba ci się u nas?", na co ja odparłam bez zastanowienia, że tak i mogłabym tu pracować. Można nawet powiedzieć, że robiłam wtedy "dniówki", bo wracałam do domu dopiero z tatą, który przyjeżdżał w odwiedziny późnym popołudniem - śmieje się Ewelina, która obecnie pracuje w dwóch szpitalach.

- Mój czuły punkt? Gdy miałam do czynienia z małymi pacjentami z mózgowym porażeniem dziecięcym, uwięzionymi we własnym ciele. Nie są w stanie powiedzieć, co ich boli i co im leży na sercu. Chociaż przed pacjentem nie pokazuję emocji, tak naprawdę w środku to jestem miękka. Gdy wracam do domu, wszystko ze mnie "schodzi" - opowiada pielęgniarka.

Początkowo chciała pracować na oddziale pediatrycznym. Taki plan miała przynajmniej do momentu praktyk. Dlaczego więc padło na oddział intensywnej terapii?

- Pamiętam moją rozmowę z mamą przy kawie. Zapytała mnie, jak chcę pracować na pediatrii, skoro na roku jest ponad sto dziewczyn, kilku chłopaków. Większość chce pracować właśnie na wspomnianym oddziale. Odpowiedziałam, że najwyżej pomyślę nad czymś innym. Mama kontynuowała: "A jeśli nie będzie miejsca na pediatrii, tylko na oddziale intensywnej terapii?". Moją odpowiedź wypomina mi do dziś: "Mamo, na intensywną terapię siłą mnie nie zaciągniesz!" - wspomina Ewelina.

Pierwsze pielęgniarskie szlify na oddziale zdobywała w trakcie pandemii - w kombinezonie i dobie obowiązujących wówczas restrykcji.

- Gdy już zdobyłam większą samodzielność, "robiłam strzykawki" w tempie slow motion. Musiałam kilka razy sprawdzić, czy podaję odpowiednią dawkę. Pierwszy tydzień pracy wyglądał u mnie tak, że wracałam do domu i kładłam się spać, słyszałam każdy jeden dźwięk pompy czy monitora w głowie. Myślałam sobie: "jestem w domu czy w pracy?".

- Do dziś noszę w sobie taką jedną historię z oddziału intensywnej terapii z jednego ze szpitali. Niewidomy chłopak z mózgowym porażeniem dziecięcym. Nikt go przez dłuższy czas nie odwiedzał. Po ciśnieniu, oddechu czy akcji serca było widać, że na swój sposób rozumie, boi się i stresuje. Gdy podchodziłam i informowałam o każdej czynności, np. "teraz złapię cię za rękę", "ukłuję delikatnie w palec, żeby zmierzyć cukier", w jakiś sposób reagował. Dotyk potrafił naprawdę dużo zdziałać. Na "intensywnej" przebywał przez dwa miesiące. W pewnym momencie musiała zostać już wdrożona terapia daremna, ponieważ nie reagował na leczenie i nie było sensu przedłużać jego cierpienia. Pewnego dnia poinformowano nas, że mamy się nastawiać na najgorsze. Nikt z nas nie jest robotem, każdy ma uczucia. Nie da się tego traktować na zasadzie: był człowiek, nie ma człowieka, teraz następny. Chłopak przebywał w trzyosobowej sali, a my rozstawiliśmy parawany, by rodziny innych pacjentów mogły przychodzić do swoich bliskich. Pamiętam, że dosłownie każda pielęgniarka, każdy pielęgniarz, ratownik medyczny czy lekarz na dyżurze, podchodzili, pogłaskali po głowie, uścisnęli rękę. Chłopak odchodził, a my byliśmy dookoła - wspomina pielęgniarka. - Moim zdaniem wiele osób z personelu medycznego ma wrażliwość, ale u każdego coś innego jest czułym punktem.

Dodaje, że była też po tej drugiej stronie, gdy jej dziadek trafił na oddział intensywnej terapii.

- Jego stan się pogorszył i z oddziału chorób wewnętrznych trafił na intensywną terapię. Gdy weszłam do środka i zobaczyłam go zaintubowanego, dosłownie mnie "odcięło". Słowem się nie odezwałam. Chwyciłam dziadka za rękę i byłam na tyle twarda, że emocje wzięły górę dopiero wtedy, gdy stamtąd wyszłam. Ze mną jest tak, że wytrzymam tak długo, jak jest to konieczne. Ale później musi to ze mnie wyjść - wyznaje Ewelina.

Ze względu na to, że region w którym pracuje, jest nieduży, zdarza się, że na oddział intensywnej terapii trafiają osoby, które zna. Pielęgniarka podkreśla, że o wiele łatwiej udzielać pomocy obcym osobom niż rodzinom bliskich znajomych. - Zdarzyło się raz, że pacjentką była babcia mojej przyjaciółki, z którą tydzień wcześniej rozmawiałam. Trafiła do nas nagle w ciężkim stanie. To są naprawdę trudne momenty

A te dobre? - Kiedy pacjent zaczyna przeklinać. Wtedy już wiemy, że mózg pracuje. Kolejny taki moment jest wtedy, gdy wybudzamy pacjenta, a on kaszlem reaguje na rurkę, później kiwnie głową, otworzy i zamknie oczy, wykona proste polecenie. Małymi kroczkami doprowadzamy do tego, by oddychał sam, zmniejszamy dawki leków. Nasz cel? Zawsze jest taki, by pacjent stanął na własnych nogach. Kiedyś na oddział trafił mężczyzna po wypadku na rowerze. Ze względu na uraz głowy wydawało się, że nie ma zbyt dużych szans na powrót do zdrowia i sprawności. Jednak sukcesywne ćwiczenia, rehabilitacje i pomoc specjalistów również z innych oddziałów sprawiły, że wyszedł z tego. Rok temu przyjechał do nas na rowerze.

- Moja koleżanka z pracy powiedziała mi kiedyś zdanie, które towarzyszy mi do dziś: "Tajemnica naszego zawodu tkwi w tym, że złych momentów nie przeskoczymy. Trzeba je wziąć na klatę. Nie wyrzucisz ich z głowy. Są jednak i miłe, z których trzeba czerpać tyle, ile się da. Wyciskać z nich cały sok i je wykorzystać". Jestem jej wdzięczna za te słowa - podsumowuje Ewelina.

***

- Sytuacja zmierza do coraz gorszego momentu. Nie widać poprawy. Lekarze nie dają nam złudzeń. Nie wiem, może zdarzy się cud. Jedynie cud. Walczy już tyle na tym OIT.

- Cuda się zdarzają, podobno. Naprawdę pamiętam jak mi o tym mówiłaś po raz pierwszy.

***

"Nie jesteśmy Bogiem, który wyznacza wyroki nad pacjentem"

Szymon Czaniecki, pielęgniarz, na "intensywnej" od dwóch lat: - Staramy się robić wszystko co w naszej mocy, by pomóc. Niestety, nie zawsze się udaje. Tutaj raz jest dobrze, a za pięć minut może być tragicznie. To, co budujemy w pięć tygodni, jedna sytuacja może zniszczyć w chwili. Później znowu trzeba to nadrabiać. Szymon przyznaje, że pielęgniarzem został z przypadku. Początkowo chciał być żołnierzem. Gdy sytuacja w jego życiu uległa zmianie, uznał, że dobrym wyborem byłoby ratownictwo medyczne. 

- Chciałem robić coś dobrego dla ludzi i wnieść do tego świata chociażby jedną, małą cegiełkę. Jednak w miarę zgłębiania tematu uznałem, że właśnie pielęgniarstwo daje mi o wiele szerszą perspektywę. Kolega z liceum też wybierał się na ten kierunek, więc było mi raźniej. W czasie studiów odwiedzaliśmy większość oddziałów, by sprawdzić, co nam najbardziej odpowiada. Mi do gustu akurat przypadł OIT. Już w trakcie praktyk byłem pewien, że chcę tu pracować - opowiada.

Wspomina, że pierwsze pół roku było dla niego naprawdę stresujące. - Niby człowiek tego nie odczuwał, ale podświadomie się stresował. Wychodziło to też w snach. Do dziś śnią mi się czasem alarmy z urządzeń na których pracujemy lub sytuacje z oddziału, ale jest zdecydowanie lepiej niż na początku.

Pielęgniarz podkreśla, że w jego pracy ważna jest zarówno empatia, jak i umiejętność postawienia bariery między pracą, a życiem prywatnym. Jego zdaniem ważne jest, by nie obciążać nią bliskich osób. Ze względu na tajemnicę zawodową nie może mówić o wszystkim, ale jak przyznaje - jego mama jest pielęgniarką i może z nią podzielić się swoimi doświadczeniami.

- Na intensywnej terapii - nawet jeśli jest poprawa - nie należy się do niej przywiązywać. Teraz jest dobrze, ale za chwilę może być tragicznie, zwłaszcza w przypadku pacjentów z wielochorobowością.

Szymon przyznaje, że najtrudniejsze przypadki to takie, gdy odchodzi młoda osoba.

- Takie odejście przeżywa się o wiele ciężej niż osoby, która już swoje przeżyła. Takich osób nie mogę wyrzucić z pamięci. Inna sprawa: mamy w szpitalu oddział pediatryczny i jako pracownicy oddziału anestezjologii i intensywnej terapii jesteśmy również zespołem reanimacyjnym. Gdy w szpitalu dochodzi do zatrzymania krążenia u pacjenta, jesteśmy wzywani. Osobiście nie byłem wzywany do reanimacji dziecka, ale po rozmowach z kolegami i koleżankami wiem, że to traumatyczne przeżycie. W końcu chodzi o małe, niewinne dziecko, przed którym jest całe życie. Dodaje, że personel często przyzwyczaja się do pacjentów przebywających na intensywnej terapii.

- Zdarzają się pacjenci, z którymi zdążymy zamienić kilka zdań. Rozmawiamy i nagle stan się pogarsza. Musimy ich zaintubować i podłączyć do respiratora. Odejście takiego pacjenta przechodzi się ciężko, bo już w pewien sposób się poznaliśmy. Jeśli pacjent trafia do nas nieprzytomny, trochę łatwiej nam zaakceptować to wszystko. W takich przypadkach najbardziej rozczulające są reakcje rodzin. Gdy z nimi rozmawiam i widzę, że zaczynają płakać. Mnie to jakoś łamie od razu i po przekazaniu najważniejszych informacji, staram się kończyć rozmowę.

Szymon wskazuje, że co prawda to lekarze udzielają najistotniejszych informacji o stanie zdrowia pacjenta, ale rodziny w konwersacje wchodzą najczęściej z pielęgniarkami i pielęgniarzami.  - Dzięki temu możemy bliżej poznać historię danej osoby i przekazać lekarzom dodatkowe informacje, które mogą być równie istotne w dalszym leczeniu.

 - Nawet jeśli bywa ciężko, staram się szukać pozytywów. To one dodają mi siły. Dzięki temu potrafię sobie to wszystko ułożyć w głowie. Pamiętam przypadek pewnego pana, którego leczenie było naprawdę ciężkie. Liczne stany septyczne, zapalenie płuc, zakażenie krwi, choroby towarzyszące. Stan się pogarszał i rodzina musiała się przygotowywać na najgorsze. Sytuacja uległa zmianie i udało nam się pacjenta wyprowadzić. Proszę sobie wyobrazić taką scenę: rodzina przychodzi na oddział i widzi obudzonego pacjenta, który trzy dni wcześniej był podłączony dorespiratora. Teraz prowadzona jest tlenoterapia przez maskę, a mężczyzna kontaktuje. Ich emocje i radość były nie do opisania. Takie momenty motywują i dają power do tego, by robić wszystko jak najlepiej przez cały czas - przyznaje Szymon Czaniecki.

***

- Nie chcę zapeszać, ale wczoraj dostaliśmy dobre wieści.

 - Tak?!

 - Przysięgam, później napiszę, ale nie chcę zapeszać.

 - To na razie nic najlepiej nie mów, a ja dalej będę trzymać kciuki!

 - Powiem ci tylko tyle: cuda chyba się zdarzają.

 - Chyba tak się dzieje, niejednokrotnie!

 - Oby zostało tak jak było wczoraj i jesteśmy w domu, mówiąc kolokwialnie.

- Jaką ten człowiek ma wolę walki!

***

"Panie doktorze!". "Jestem pielęgniarzem, nie lekarzem"

Przemysław Hankus, pielęgniarz anestezjologiczny, w zawodzie od dziewięciu lat: - Niestety nie mamy możliwości przewidzieć w jakim kierunku  pójdzie proces leczenia pacjenta - jest to ten czynnik nieprzewidywalności. To nie jest tak, że po pracownikach ochrony zdrowia wszystko spływa. Bycie blisko przy śmierci pacjenta, towarzyszenie mu w ostatnim etapie jego życia, nie pozostaje bez wpływu na nasz stan psychiczny i nasze życie.

- W szpitalu zawsze czułem się bezpiecznie - mówi Przemysław Hankus. Jego tata - ze względu na problemy zdrowotne - często "gościł" w placówkach medycznych na terenie województwa śląskiego i małopolskiego. Po latach decyzja zapadła: pielęgniarstwo anestezjologiczne, ponieważ daje "szeroki wachlarz możliwości, jeśli chodzi o pracę i rozwój". Pierwsze doświadczenie zawodowe zdobywał w Wielkiej Brytanii, gdzie wyjechał po zdaniu egzaminu i pracował w multidyscyplinarnym zespole. Po powrocie do Polski zaczął pracę na intensywnej terapii, obecnie pracuje również na izbie przyjęć i przy znieczulaniu pacjentów na bloku operacyjnym.

- Początki były dla mnie naprawdę stresujące. Bariera językowa plus brak dużego wówczas doświadczenia, w tym pobieranie krwi, posiewów, badania diagnostyczne. Z czasem udało mi się te bariery przełamać. Teraz - nie chcę mówić, że z zamkniętymi oczami, bo każdy pacjent jest inny - już nie mam z tym żadnych problemów. Tego wszystkiego nie da się wyczytać z książek. Owszem, można mieć podstawy teoretyczne, ale praktyka jest najważniejsza - przyznaje pielęgniarz.

- Często muszę mówić, że nie jestem lekarzem. Zazwyczaj to jakaś starsza pani zwraca się do mnie "doktorze". Wtedy zawsze ją poprawiam, że jestem pielęgniarzem. Często spotykam się też z pytaniem: "To kiedy pan pójdzie na tego doktora"? Odpowiadam, że już nie pójdę, bo wybrałem swój zawód, mam swoje obowiązki i jestem zadowolony z tego, że moja ścieżka zawodowa tak się potoczyła - śmieje się.

Wspomina, że gdy wyjechał do Anglii, w szpitalu pracowało wielu pielęgniarzy. - Mam też rodzinę we Włoszech i bywałem w tamtejszych szpitalach - w tym zawodzie też pracuje tam więcej mężczyzn niż w Polsce. Gdy ja studiowałem, na 70 osób było nas tylko czterech. U nas to była wtedy rzadkość, teraz się to zmienia. Nie chcę podchodzić do tematu dość stereotypowo, ale moim zdaniem pielęgniarz na intensywnej terapii jest jak najbardziej wskazany. Dość często zdarza się, że chorzy sporo ważą, a trzeba z nimi przejechać przez szpital chociażby po to, by wykonać tomografię. Gdy jest nieprzytomny, aby go przenieść, jest wymagana duża liczba osób.

- Uważam, że niektóre historie z oddziałów intensywnej terapii potrafią być zadziwiające. Owszem, zdarzają się sytuacje, gdy stan pacjenta był ciężki, ale wszystko zmieniało się o 180 stopni. Zdarza się, że rodziny chorego nie do końca mają świadomość, jakie są rokowania ich bliskiego i że stan jest ciężki. Pomimo tego, że otrzymały stosowne informacje. To jest normalne. Sam byłem po tej drugiej stronie, gdy umierała moja babcia. W mojej głowie też roiły się irracjonalne rzeczy i naprawdę było mi ciężko. Rozmowy z rodzinami są trudne, ale jeśli mamy możliwość i czas, staramy się je wspierać i odpowiadać na najbardziej nurtujące kwestie. Jeśli pacjent jest wierzący, staramy się zorganizować wizytę kapelana, by mógł przyjść do chorego. Każdego pacjenta trzeba traktować indywidualnie - ktoś jest mniej lub bardziej obciążony chorobami. Ważne jest, kiedy pacjentowi została udzielona pomoc. To bardzo ważne, bo jeśli została udzielona odpowiednio szybko, łańcuch przeżycia się zwiększa - wyjaśnia pielęgniarz.

Podkreśla, że bycie blisko śmierci pacjenta i towarzyszenie mu na ostatnim etapie życia nie pozostaje bez wpływu na zdrowie psychiczne.

- Gdy mam ciężki dyżur, muszę go odreagować. Wybieram bieganie lub rower. Moim zdaniem to jedna z najlepszych form radzenia sobie ze stresem. Działamy w systemie zmianowym, również w trybie nocnym. Dyżury są długie, a w pracy i podczas rozmów z rodzinami trzeba być profesjonalistą. Nie wolno panikować, bo trzeba być wsparciem dla rodziny. Nie można płakać przy pacjencie, nie wolno takich rzeczy robić. Jestem otwarty, a jeśli nawet ta rozmowa jest trudna staram się udzielić wszystkich informacji ze spokojem. Nie można traktować nikogo z góry. Po prostu rozmawiać jak człowiek z człowiekiem - uważa Przemysław Hankus.

"Ty walczysz tu, my tam"

Bliski Laury* trafił na oddział intensywnej terapii w stanie krytycznym. Lekarze, lekarki, pielęgniarki i pielęgniarze walczyli o jego życie przez niemal trzy miesiące. Kobieta przyznaje, że dopiero po roku od tamtych wydarzeń jest w stanie cokolwiek więcej opowiedzieć na ten temat. Gdy członek jej rodziny trafił na oddział, miała nadzieję, że sprawy pójdą w dobrym kierunku. Niestety, tak się nie stało.

- Wiesz o czym człowiek nie myśli na co dzień? Oddychanie jest dla nas taką oczywistością. Ale nie na tym oddziale. W przypadku niektórych osób toczy się walka o każdy oddech. Pamiętam godziny wpatrywania się w ekran monitorów i kontrolę, ile oddechów mój bliski podejmuje sam, a ile wykonuje za niego maszyna. Urządzeń, monitorów, kroplówek, kabli jest całe mnóstwo. Po kilku tygodniach codziennego przechodzenia przez te drzwi, człowiek oswaja się ze śmiercią. I to nie tak, że nie można mieć nadziei, że bliski nie wyjdzie z ciężkiego stanu. Można, a nawet trzeba wierzyć - mówi Laura.

Oddział intensywnej terapii już zawsze pozostanie dla niej oddziałem, w którym czas płynie zupełnie inaczej. Czasami miała wrażenie, że stoi w miejscu, a innym razem przyspiesza z minuty na minutę.

- To nie jest zwykły oddział szpitalny, a taka cienka granica pomiędzy życiem i śmiercią - uważa. - Myślę, że to to oddział dla tych, nad których losem waha się Bóg, los czy inna siła. Gdy mój bliski trafił na "intensywną", nie miałam pojęcia na czym to wszystko polega. Kilka powierzchownych informacji z sieci i zaczęłam pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Wtedy myślałam, że tydzień, dwa, trafi na oddział chorób wewnętrznych. Czeka go leczenie, rehabilitacja, a za dwa, trzy miesiące zapomnimy o tym przykrym incydencie. Stojąc przy łóżku, cały czas powtarzałam: "Ty walczysz tu, my tam" . Nawet myślałam, że jego życie zacznie się na nowo. W pewnym sensie tak się stało, ale nie do końca według mojego planu - wspomina Laura.

"W ostatnich latach psychiczne funkcjonowanie członków rodzin chorych leczonych na OIT stało się obszarem większego zainteresowania badaczy na całym świecie" - podają Natalia Jezierska, Bartosz Borkowski, Wojciech Gaszyński w artykule "Psychologiczne reakcje członków rodzin chorych leczonych na oddziałach intensywnej terapii"*.

Jak czytamy, wśród członków rodzin chorych obserwowane jest zwiększone ryzyko wystąpienia zaburzeń depresyjnych, lękowych i zaburzeń związanych ze stresem. Według szacunków, po śmierci chorego jedna trzecia członków rodzin spełnia kryteria co najmniej jednego z zaburzeń psychicznych: depresji, zaburzeń lękowych czy reakcji powikłanej żałoby. Oprócz tego najbliżsi pacjentów leczonych na wspomnianym oddziale są również narażeni na wystąpienie zespołu ostrego stresu i zespołu stresu pourazowego (PTSD). Czas na liczby - autorzy artykułu podają, że u członków rodzin dorosłych chorych leczonych na OIT, wypisanych z oddziału, prawdopodobieństwo wystąpienia PTSD jest oszacowane na 33-49 proc., a depresji - 6-26 proc. (w zależności od czasu przeprowadzenia badania). Dla porównania: w grupie rodzin, których bliski zmarł na OIT, ryzyko PTSD jest szacowane na 14-56 proc., a zaburzenia depresyjne: 18-42 proc.

- Ludzie żyją normalnie i nie mają w ogóle pojęcia, że taki świat istnieje. I nagle, ni z tego, ni z owego zostają w tę sytuację rzuceni jak granatem. A to jest trudne dla nich i dla nas, bo pierwsza rozmowa z rodziną może zaważyć na dalszej współpracy i naszej relacji - przyznaje Magda Krajewska.

***

- Wiesz jakie to okropne, gdy widzisz przed wejściem zapłakaną rodzinę? Albo panią wychodzącą przez te drzwi i dzwoniącą do kogoś bliskiego, że jej mąż umiera?

- Boże, na pewno. O ile lekarze są pewnie w jakimś stopniu uodpornieni na takiej sytuacje, pracując tam lata, to ja nie wyobrażam sobie siebie, gdybym musiała przekazywać takie informacje.

***

Gotowi na najgorsze

- Pierwszy dzień? Próg oddziału przekroczyłam w dużym napięciu i nerwach. Dyżurująca wówczas lekarka nie miała dobrych wieści. Powiedziała, że pacjent najprawdopodobniej nie przeżyje nocy i trzeba się na to przygotować. Od tego dnia mój bliski walczył jeszcze niemal trzy miesiące. To tylko pokazuje, jak nieprzewidywalne jest to miejsce. Po kilku dniach zaczęłam oswajać się z nową sytuacją, nowymi obowiązkami i nowymi, obcymi ludźmi - opowiada Laura.

- Każdy dzień przynosił tak naprawdę coś innego. Nie dało się przewidzieć, co się zastanie za tymi drzwiami. Raz było lepiej, innym trochę gorzej, pod koniec tygodnia całkiem dobrze, w weekend żadnych szans. To było ciężkie psychicznie. Pomimo tego każdy dzień niósł ze sobą nowe otwarcie, odrobinę nadziei, że może to akurat naszą rodzinę dotknie "palec Boży" i stanie się cud. Byli lekarze, którzy wierzyli, że uda się pomóc. To było widać po ich zaangażowaniu, po tym jak z nami rozmawiają. Widziałam, że robią wszystko co mogą. Przez cały czas pojawiało się mnóstwo lęków. Lekarze, pielęgniarki i pielęgniarze walczyli o niego do końca. Wyczerpali wszelkie możliwe środki. W chwilach kiedy stan się trochę poprawiał, widziałam, że niektórzy cieszą razem z nami. Oczywiście nic nad wyrost, bez żadnych deklaracji. Ale ta odrobinka euforii i uśmiechu była na tym oddziale rzadkością, dlatego takie momenty były naprawdę wyjątkowe - uśmiecha się.

Autorzy wspomnianego artykułu zwracają uwagę, jak ważna jest komunikacja na linii rodzina pacjenta - personel oddziału. Rodziny powinny mieć dostęp do aktualnych informacji o zdrowiu chorego, które powinny być przekazywane "zrozumiałym, pozbawionym fachowej terminologii językiem".

Grzegorz Hura podkreśla, że w rozmowach z rodzinami trzeba zachować profesjonalne podejście.

- Rozmawiając z rodzinami staramy się mieć rodzinę po swojej stronie, tłumaczyć jej, że robimy wszystko co można, by chorego uratować i dać mu szansę wyzdrowienia i przeżycia. Ale też zawsze tłumaczymy ryzyko związane z tym wszystkim, co się będzie działo, wyjaśniamy wstępną prognozę. Od czasu do czasu zdarzają się sytuacje, gdy rodzina ma pretensje i kieruje swoje przykre emocje na nas. Nie ma to zbyt często miejsca, ale zdarzają się takie sytuacje. Zawsze staram się o profesjonalne podejście: rozumieć, że ktoś, z kim prowadzę rozmowę, już z założenia jest w stresie. To osoba, która może mieć zaburzenia nastroju, może być w depresji reaktywnej na sytuację, w której się znajduje. Zawsze zakładam, że może być też z powodu emocji mogą być zaburzone funkcje poznawcze. Po prostu może się zdarzyć, że pomimo dwukrotnego wyjaśnienia mechanizmu chorobowego, do rodziny to nie dociera. Z tym też trzeba sobie poradzić. Tutaj moim zdaniem ogromną rolę odgrywa dobra wola. Jeśli ona występuje ze strony lekarza i rodziny, to dogadamy się. Niestety nie zawsze tak jest i to bardzo, bardzo wyjątkowe przypadki, gdy nie ma po prostu takiej woli. To może powodować sytuacje trudne. Bo przykre emocje, które ktoś przeżywa w tym czasie potrafią tak mocno rzutować na funkcje poznawcze, że zaburzają obraz sytuacji.

- W głębi duszy czułam, że ja tak naprawdę niczego nie mogę. Na tym oddziale nic od ciebie nie zależy. Doskonale wie to personel medyczny. W obliczu tego, jakie informacje docierają do nas na temat tego, co dzieje się w szpitalach czy placówkach medycznych, cieszę się, że trafiłam na zespół pełnych empatii i zrozumienia. Nie narzucali swojej obecności, pojawiali się kiedy trzeba. Zwłaszcza pielęgniarki i pielęgniarze, którzy każdego dnia ze stoickim spokojem przyjmowali nas na oddziale, znosili dzielnie te same pytania. Musieliśmy im zaufać, a dzięki ich obecności człowiek nie był w tym wszystkim tak osamotniony. Bywały dni, że na sali pojawiał się nowy sprzęt albo jakaś inna rurka. Wtedy zawsze mogłam liczyć, że wyjaśnią co to jest i po co. Tak po prostu, po ludzku, bez trudnej terminologii medycznej. W dużej mierze to właśnie dzięki nim człowiek się odnajdował w tej sytuacji. Czasami korytarzem ktoś się przemknął i szepnął tylko kilka słów i powiedział: "uścisnął dłoń", "reaguje". I naprawdę czasami to wystarczyło, żeby naładować baterię i mieć siłę przyjść tam kolejnego dnia - przyznaje Laura.

"Dla nas 2+2 nie zawsze jest 4"

- Staram się szczerze rozmawiać z rodzinami. Błędem jest ukrywanie czegokolwiek. Dzieje się wokół nich jakaś tragedia i chcą coś zrobić. Powtarzam im jak mantrę, że tak naprawdę niewiele mogą. Oddział intensywnej terapii to oddział, na który pacjent trafia w krytycznym stanie. Nie powiem rodzinie, co będzie jutro, pojutrze i za tydzień. Gdybym to wiedziała, ta osoba nie leżałaby na tym oddziale. Na bieżąco informuję bliskich, co danego dnia się wydarzyło, czy stan się poprawił czy pogorszył. Informuję co zrobiliśmy, ale nie powiem, ile pacjentowi zostało lub czy z tego wyjdzie. Tylko w filmach mówią, że pacjent przeżyje miesiąc czy dwie godziny. Dla nas 2+2 nie zawsze jest 4.  Dzisiaj mówię rodzinie, że pacjent najprawdopodobniej nie przeżyje, a jego stan jest krytyczny i nie reaguje na nasze leczenie. Po czym za dwa dni sytuacja może się zmienić. Nie powiem rodzinie co będzie za dwa dni. Chyba że pacjent jest w stanie agonalnym i umiera - mówi Magda Krajewska.

- Kiedy przez kilka tygodni życia w notorycznym stresie, padają słowa "terapia daremna", początkowo jest kolejny szok. Z czasem mija i człowiek zaczyna zadawać sobie pytanie czy takie cierpienie ma jeszcze sens czy nie lepiej pozwolić odejść i pogodzić się z tym. W naszym przypadku po niemal trzech bardzo ciężkich miesiącach, człowiek godzi się z najgorszym scenariuszem. Po prostu chcesz, żeby cierpienie się zakończyło. Żeby ten proces leczenia poszedł już w jakimś konkretnym kierunku. To bardzo trudne, bo wydawać by się mogło, że śmierć to najgorsze co może cię spotkać - ocenia Laura.

Wszystko się może zdarzyć

Przemysław Hankus: -  Rodzina musi mieć świadomość, że ma ograniczony wpływ na zdrowie pacjenta. Staramy się podkreślać, że w trakcie odwiedzin kluczowa jest antyseptyka. Przed każdą salą znajdują się dozowniki, przy których można zdezynfekować ręce. Pomimo całej tej trudnej sytuacji dobrze zachować obiektywność: jeśli stan jest bardzo ciężki, trzeba się przygotować, że to może pójść w każdym kierunku. Ważne, by odwiedzać bliskiego, współpracować z personelem i codziennie zaczerpnąć informacji o jego stanie. Warto pamiętać, że im człowiek młodszy  i  mniej obciążony chorobami, ma większe szanse na to, by wyjść z "intensywnej". I czasami jest tak, że się nie udaje ze względu na stan wyjściowy w połączeniu z wielochorobowością. Nie jest to wtedy wina rodziny czy personelu .

Ewelina Maślanka: - Rodziny powinny pytać o wszystko, co im leży na sercu. Wychodzę z założenia, że jeśli mogę udzielić informacji na jakiś temat i umiem udzielić odpowiedzi: robię to. Jeśli nie, odsyłam do kogoś innego. Odkąd pracuję na OIT wiem, że każdy reaguje na sytuację inaczej. Jedni w stresie milkną, inni odwrotnie - zaczynają zadawać sporo pytań. Jeśli to kogoś uspokaja, naprawdę warto to robić. Bo dla nas to czasami drobiazg, a dla kogoś znaczy naprawdę wiele. Prosty przykład: podajemy przytomnemu pacjentowi szklankę z wodą, a on się napije. Dla bliskich to często ogromny sukces. Małe kroki pacjenta dają naprawdę wiele. Proszę mi wierzyć: gdy pacjent miał niedowłady i przykurcze, to już ściśnięcie czy podniesienie ręki naprawdę wiele znaczy. Oczywiście wymaga to czasu i cierpliwości, ale warto poczekać.

Szymon Czaniecki: - Pierwsze wrażenie jest ważne, jak zawsze. Im większa kultura osobista z obu stron, tym lepiej. Zdarza się, że niektóre rodziny są roszczeniowe i awanturnicze. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest trudna, ale jeśli nie ma podstaw ku temu, by kierować w naszą stronę roszczenia, to dobrze jest powstrzymać emocje. Naprawdę staramy się pomóc i robić wszystko najlepiej jak się da. Robimy wszyscy co w naszej mocy, by wyciągnąć pacjenta z ciężkiego stanu. Każdy może nas poprosić o radę, o wsparcie, ale to do lekarzy należy kierować pytania o leczenie czy wyniki badań. Na ten temat nie możemy się wypowiadać.

***

- Wszystko okej?

- Rano otrzymaliśmy wiadomość ze szpitala. Niestety.

- Ogromnie mi przykro. Ściskam bardzo mocno, wszystkich was. I pamiętaj: on się już nie męczy, jeśli to jakiekolwiek pocieszenie.

- Dziękuję za wszystko, za wsparcie przez ostatnie tygodnie.

- Trzeba mieć jedynie nadzieję, że gdzieś tam w innym świecie będzie mu lepiej. Miał tyle opieki i miłości od was.

- Wiem, ale jednak mimo wszystko myślałam, że zakończenie będzie inne.

***

*imię na prośbę bohaterki zostało zmienione