Reklama

Wbrew temu, co sądzą niektórzy, "1670" nie jest filmem historycznym. Stanowi zbiór stereotypów na temat kultury dawnej Rzeczypospolitej, które są używane w jednym, konkretnym celu - aby pokazać, że Polacy w swojej małostkowości, prowincjonalności i warcholstwie ani o jotę nie zmienili się od XVII stulecia. Stąd tak wiele nawiązań do współczesności - ekologii, parad równości, feminizmu, stosunku "Polski B" do Unii Europejskiej.

Nie ma oczywiście nic złego w czerpaniu przyjemności z oglądania zabawnych perypetii sarmackich bohaterów. W wielu polskich domach podczas świąt zapewne wiele scen tego serialu było wspominanych z uśmiechem na twarzy i traktowanych jako celny komentarz do naszej, polskiej rzeczywistości. Warto jednak podkreślić, że hit Netflixa wcale nie uczy Polaków dystansu do samych siebie, lecz wskazuje palcem, którzy Polacy winni są temu, jak ten kraj wygląda.

Odwieczny spór fraka z kontuszem

Reklama

Jakub Rużyłło, pomysłodawca i scenarzysta serialu, przyznał, że lektura szczególnie jednej książki przekonała go, że warto uczynić z I RP obiekt żartu. Mowa tutaj "Fantomowym ciele króla" Jana Sowy. Pozycja ta kilkanaście lat temu wywołała wielką dyskusję i równie wielkie kontrowersje w świecie polskiej nauki. Wskazuje na to tytuł jednej z recenzji książki Sowy opublikowanej w szanowanym czasopiśmie naukowym - "O symulowanej nauce, czyli o kompetentnej, nieudolnej i nieudanej rekonceptualizacji społecznej, kulturowej, gospodarczej i politycznej historii I Rzeczypospolitej, nierzetelnym postępowaniu habilitacyjnym i groźnym pomruku metodologicznym à la Otwock".

Autorzy tej recenzji, Jacek Matuszewski i Wacław Uruszczak, zarzucali Sowie to, co można zarzucić również hitowi Netflixa. Temat I Rzeczypospolitej służy w obu przypadkach jedynie jako pretekst, aby ukazać nieprzystawalność Polski do cywilizowanego świata zachodniej Europy. Pod powierzchnią czasem śmiesznych, a czasem czerstwych żartów, oglądamy na Netflixie kilkugodzinny pojazd po Polsce sarmackiej. Nie ma w tym oczywiście niczego zdrożnego. Każdy dojrzały naród powinien być autokrytyczny i zachowywać dystans do własnej tożsamości i kultury. Jednak problemem "1670" jest to, że krytyka Polski uprawiana jest z bardzo konkretnych pozycji ideologicznych.

Chyba najbardziej pozytywną postacią serialu jest grany przez Radosława Krzyżanowskiego Ciesław Ryczyński, kupiec z Wilanowa. Ciesław jest majętnym mieszczaninem, obyłym w świecie przedsiębiorcą, człowiekiem oczytanym, mającym europejski gust i znającym język francuski. To właśnie on przynosi do zapyziałej Polski zachodnie obyczaje. Obiektem największych drwin jest zaś główny bohater, Jan Paweł Adamczewski, grany - przyznaję, że świetnie - przez Bartłomieja Topę. To ubogi szlachcic i sympatyczny kretyn. Swoją beztroską, odrealnieniem i rozpaczliwymi próbami ukrywania potknięć przypomina nieco Michaela Scotta z "The Office".

Ledwo potrafi się podpisać, nie zna języków obcych, twierdzi, że Polska zdruzgotana przez potop szwedzki czy powstanie kozackie jest najpotężniejszym krajem na świecie, ponad wszystko zaś marzy o zostaniu najsłynniejszym Janem Pawłem w historii Rzeczypospolitej.

Relacja między Ciesławem a Janem Pawłem to kolejna odsłona konfliktu między frakiem a kontuszem, który należy do jednych z kluczowych dla polskiej kultury sporów tożsamościowych. Wraz z pojawieniem się oświecenia Polska podzieliła się z grubsza na dwa stronnictwa - zwolenników nowej cywilizacji i tradycjonalistów. Konflikt między "oświeconymi" a "sarmatami" opisywany w kulturze przez romantyków, poprzez Sienkiewicza, a także XX-wieczne ekranizacje jego powieści, nadal w pewnym sensie modeluje sposób, w jakim Polacy myślą o swoją tożsamości i miejscu polskiej kultury w Europie. Jedni chcą nieść prowincjonalnej Polsce kaganek oświaty, drudzy robią wszystko, aby obronić polską tradycję przed wpływami zagranicy.

Dalekim odbiciem tego sporu jest obecny konflikt polityczny, w którym za partię oświeconą uchodzi Koalicja Obywatelska, a za partię sarmacką Prawo i Sprawiedliwość. Oglądając "1670", nie mogłem pozbyć się wrażenia, że twórcy stworzyli świat pasujący do wyobrażeń liberalnych mieszkańców wielkich miast na temat konserwatywnych zwolenników Jarosława Kaczyńskiego, naczelnego warchoła III RP.

Twórcy serialu robią to oczywiście w inteligentny sposób. "1670" nie jest chamskim produktem propagandowym. Jan Paweł to w gruncie rzeczy sympatyczna postać i nie sposób go nie lubić. Widać również swego rodzaju sentyment za kolorowym sarmackim światem. Twórcy nie ukrywają fascynacji staropolską kulturą. Realizacja zdradza swego rodzaju sympatię do karmazynowych strojów, szlacheckich wąsisk, opasłych brzuchów i beztroski "naszej chaty z kraja". I to nawet jeśli jest to zrobione z pewnym bezpiecznym przymrużeniem oka.

Główny przekaz polityczny produkcji został jednak dość jasno zarysowany. Dawna Rzeczypospolita, tak samo jak Polska dzisiejsza, to zapyziała prowincja zamieszkiwana przez zacofanych ludzi niesłusznie przekonanych o własnej przewadze nad zepsutym Zachodem. Dlatego jednych ten serial bawi do łez, a drudzy oglądają go z zaciśniętymi zębami lub poczuciem żenady.

Stereotyp goni stereotyp

Nie bez powodu satyra na sarmacką, ale i współczesną Polskę, datowana jest na 1670 r. Powszechnie uznaje się, że druga połowa XVII w., czas po potopie szwedzkim i rokoszu Lubomirskiego, rozpoczyna najtrudniejszy, schyłkowy etap historii pierwszej Rzeczypospolitej.

W tym samym czasie zostaje ukształtowany pewien zestaw poglądów politycznych narodu szlacheckiego, który w oświeceniu został nazwany sarmatyzmem. W 1671 r. powstaje znamienne dla tego typu myślenia dzieło - Domina Palatii Regina Libertas. Tytuł sugeruje, że Polska jest wielkim pałacem, w którym mieszka i króluje wolność. Walenty Pęski, który najprawdopodobniej był pierwszym autorem tego kilkukrotnie potem przepisywanego dzieła, przedstawia światopogląd wyśmiewany w netflixowej produkcji.

Postać Jana Pawła z Adamczychy mówi w którymś z odcinków: "My, Sarmaci, jesteśmy narodem wybranym. Z wyraźnej woli stwórcy mamy największe umysły, serca i... fallusy". To żart mający wyśmiewać przekonanie ówczesnej szlachty o tym, że Rzeczpospolita jest republiką, którą Bóg wziął w swoją opiekę. Zdaniem późniejszych, oświeceniowych krytyków u podstaw tego poglądu kryła się wyższościowa postawa wobec zagranicy, a także niechęć wobec reformowania państwa. Skoro republika jest dobrze urządzona i wzięta w opiekę przez samego Boga, to nie należy jej zmieniać.

Problem polega na tym, że to nie do końca prawda. Wspomniany Walenty Pęski i owszem wyraża przekonanie, że Rzeczpospolitą opiekuje się Bóg, podkreśla jednak, że gdyby tak nie było, to brak porządku w polskim państwie już dawno przyniósłby opłakane skutki. Innymi słowy, tylko dzięki interwencji boskiej Polska nadal istnieje.

Pęski wcale nie twierdzi również, że polska republika jest najpotężniejszym państwem na świecie, jak beztrosko wyraża się Jan Paweł w pierwszym odcinku "1670". Wręcz przeciwnie, u źródeł szlacheckiego myślenia o państwie legło przekonanie charakterystyczne również dla tradycji starożytnej rzymskiej republiki, że prawdziwą miarą wielkości państwa nie jest potęga polityczna czy militarna, lecz skala wolności obywatelskiej. Wolności rozumianej szeroko - nie tylko indywidualnych swobód, ale i realnego wpływu na funkcjonowanie wspólnoty politycznej.

Koniec lat 60 XVII i cała następna dekada to czas, w którym liberum veto staje się dość powszechnie używanym narzędziem kończenia obrad sejmowych i sejmikowych. W kuriozalny sposób zostało to pokazane w serialu, w którym Jan Paweł jako jedyny członek zgromadzenia nie zgadza się na podwyższenie podatków. Cała scena zostaje skwitowana stwierdzeniem głównego bohatera, że jeśli jeden poseł na coś nie pozwala, to prawo nie wchodzi w życie i właśnie na tym polega demokracja.

Rzeczywiście z dzisiejszej perspektywy bardzo łatwo sprowadzić instytucję liberum veto do absurdu i uznać, że wszyscy nasi szlacheccy przodkowie byli po prostu politycznymi idiotami. Oczywiście, prawdą jest, że "wolne nie pozwalam" przyczyniło się do kryzysu państwa i było poręcznym narzędziem wpływu magnaterii i obcych mocarstw na politykę dawnej Rzeczpospolitej. Jednakże u źródeł protestu pojedynczego posła leżało przekonanie o wartości decyzji politycznych podejmowanych jednomyślnie poprzez stopniowo ucieranie kompromisowych rozwiązań, w toku żywych obrad. A więc zupełnie odwrotnie niż zostało to pokazane w serialu.

Szlachcice wierzyli, że każdy z nich jest równy, a co za tym idzie mają prawo samostanowić o sobie. Pierwotnie sam protest pojedynczego szlachcica był wyrazem poszanowania praw mniejszości i nie kończył obrad sejmowych. W ten sposób ustrój Rzeczypospolitej funkcjonował w wieku XVI i aż do połowy wieku XVII.

W późniejszym okresie ta stopniowo ucierająca się praktyka ustrojowa zaczęła być wykorzystywana, aby zrywać obrady, co leżało w interesie tego czy innego magnata, stronnictwa politycznego lub obcego dworu, prawie nigdy zaś całego państwa. W 1669 r. po raz pierwszy użyto liberum veto do zerwania sejmu przed z góry ustalonym terminem końca obrad. Stało się to w Krakowie na sejmie koronacyjnym, a dokonał tego, poseł wołyński, Jan Aleksander Olizar. Scena sejmiku w serialu mogła więc się wydarzyć, lecz dużo bardziej prawdopodobne jest, że miałaby miejsc kilkanaście lub kilkadziesiąt lat po 1670 r.

Szlachta polska miała też jak najgorsze zdanie o demokracji. W klasycznej typologii ustrojów politycznych Arystotelesa demokracja jest zaliczana do grona ustrojów zdegenerowanych. Szlachcice polscy zaś, wychowani na klasycznym myśleniu na temat polityki, mówili z dumą nie o demokracji, lecz o republice. A więc ustroju, który według Cycerona miał dawać wolność obywatelom, a w polskim wariancie dzielić władzę między króla, senat i szlachtę jako prawdziwego suwerena. Wielokrotnie powtarzające się pojęcie "demokracji szlacheckiej" jest po prostu błędne.

Serial powiela też popularną dziś opowieść o szlachcie jako klasie panującej i chłopstwu jako klasie wyzyskiwanej. Rzeczywiście ucisk pańszczyźniany, jakiego doświadczali chłopi, nasilił się w II poł. XVII wieku. Było to spowodowane m.in. generalnym zubożeniem szlachty, wyniszczonej wojnami i zarazami, która na pracy chłopów starała się nadrobić straty poniesione wskutek kryzysu gospodarczego. Trzeba jednak pamiętać, że tak jak stan szlachecki był zróżnicowany pod względem majętności, tak również stan kmiecy był wewnętrznie bardzo podzielony. Dochodziło do sytuacji, w której bogaty kmieć przerastał uposażeniem, a co za tym idzie lepszymi warunkami życia, biedną szlachtę.

Obce staropolskim autorom było traktowanie chłopa jak niewolnika. Walenty Pęski podkreśla, że stan kmiecy należy tak jak szlachta do jednego organizmu Rzeczypospolitej. Oba stany różną się funkcją - chłopstwo zapewnia państwu byt materialny, szlachta zaś militarne i polityczne trwanie. Wiedziano również, że im lepiej ziemianin traktuje chłopów, tym gospodarstwo przynosi więcej zysku. Ten akurat wątek jest obecny w "1670", bo choć Jan Paweł rzeczywiście nie szanuje swojej czeladzi, to już sąsiad głównego bohatera, Andrzej Pobreża, okazuje się lepszym gospodarzem właśnie dzięki temu, że o nią dba.

Uproszczeń i stereotypów jest w serialu Netflixa więcej. Nie ma chyba większego sensu wyliczanie ich wszystkich. Całe bogactwo świata dawnej Rzeczypospolitej zostało zredukowane do popularnej w czasach oświecenia, a potem komunizmu opowieści opartej na stereotypach. Wyłania się z nich obraz krainy kolorowej, lecz dzikiej, zamieszkanej przez niewykształconych prowincjuszy, przekonanych o własnej wielkości. Jeśli jest w tym wszystkich jakaś nutka sympatii, to można ją porównać do zachwytów nad pomysłowością szympansa w zoo. Lub jeszcze inaczej: wszyscy lubimy Kubusia Puchatka, ale chyba nie ma człowieka, który z tym bohaterem chciałby się utożsamić. Tak samo jest z Janem Pawłem z Adamczychy.

Ideologia sarmacka wiecznie żywa?

Dewocyjny katolicyzm, wyższościowe traktowanie zagranicy, przekonanie o polskiej wyjątkowości, ideologia chłopskiego rozumu znana z mocno przeterminowanych memów wyśmiewających januszów z Podkarpacia. To zdaniem twórców serialu pewne cechy wielu współczesnych Polaków, których źródeł możemy poszukiwać w XVII-wiecznej Polsce.

Tę monetę łatwo jednak odwrócić. Może nie dewocyjny katolicyzm, ale chrześcijaństwo jako fundament polskiej kultury? Może niewyższościowe traktowanie zagranicy, lecz duma z własnej swoistości i niechęć wobec kopiowania wszystkiego co zachodnie? Może nie ideologia chłopskiego rozumu, lecz krytyka wyższościowego tonu wielkomiejskich elit, które budują swój kapitał kulturowy na wstydzie ze wszystkiego, co polskie?

W jakimś sensie obie strony tego wielowiekowego konfliktu tożsamościowego mają po części rację, a po części się mylą. Wydaję się, że rolą współczesnych Polaków powinien być sceptycyzm wobec tych dwóch, redukcyjnych opowieści. Niestety twórcy "1670" zmarnowali tę szansę.