Reklama

Maciej Słomiński, INTERIA: Ostatnio było głośno o kłopotach amerykańskiego magazynu "Sports Illustrated", który musiał zwolnić około trzeciej części pracowników, ponad 100 osób. Niech pan opowie dzisiejszej młodzieży co to za pismo?

Andrzej Kostyra, dziennikarz i komentator sportowy, specjalista od boksu: - Zacznijmy od tego, że to był największy światowy magazyn sportowy. Nie było i nie będzie drugiego takiego, który miałby taki zasięg i byłby tak prestiżowy.  W czasach komuny, chodziłem do ambasady USA i czytałem "SI", bo nie stać mnie było, aby go kupić. Gdy zacząłem lepiej zarabiać, zacząłem prenumerować to pismo i do dziś jestem mu wierny, od prawie 40 lat. Od roku przerzuciłem się już całkowicie z wersji papierowej na elektroniczną. Dlatego, że jest o wiele tańsza i dostępna od razu, a nie po tygodniu bądź dwóch, bo tyle idzie poczta zza oceanu.

Na czym polegał fenomen "SI"?
- "Sports Illustrated" zbierał kwiat dziennikarstwa, ściągali w swoje szeregi najlepszych, na lekturze tego magazynu można było uczyć się tego fachu, jak pisać, jak używać barwnych porównań. Tam nie było statystyk, kto wygrał, tylko zaglądano za kulisy, dlaczego wygrał. Na lekturze tego pisma wychowały się pokolenia.

Potwierdzam, na pewnym etapie mojego życia bardzo mi pomógł "SI Swimsuit issue", wydanie z najbardziej znanymi modelkami świata prezentującymi kostiumy kąpielowe.
- Pan sobie żartuje, a ja miałem przyjemność prywatnej rozmowy z niektórymi z nich, jak Czeszka Eva Herzigova. Były też wybory na sportową osobowość roku - "Sportsperson of the Year". Znaleźć się na okładce "SI" to była niesamowita nobilitacja, prawie jak mistrzostwo świata. Najczęściej tego zaszczytu dostąpił - Michael Jordan 50 razy, po nim był Muhammad Ali - 40, najwięksi z wielkich.

Reklama

Polskim odpowiednikiem "SI" był "Sportowiec".
- W "Sportowcu" pisali najlepsi polscy dziennikarze: Maciek Biega, Zdzisiek Ambroziak, Jurek Chromik i wielu innych. To była elita, jednak z całym szacunkiem dla polskich kolegów po fachu nie da się tego porównać z amerykańskim gigantem, który był najlepszy na świecie. Na igrzyskach olimpijskich "SI" miał większe biuro od najpotężniejszych światowych agencji.  

Mnie się mocno otworzyły oczy, gdy pisałem o siostrach-bliźniaczkach Tlałka, narciarkach, które wyjechały do Francji z Polski. Przed igrzyskami w Calgary "SI" wysłał do nich do Francji ekipę reporterską, żeby jak najpełniej opowiedzieć ich niezwykłą historię. Dziś to jest nie do pomyślenia.

- U nich to był standard, jak robić to porządnie. To był top topów, kilku dziennikarzy dostało nagrody Pullitzera. Pisał dla nich Rick Reilly, który miał nieprawdopodobny i niepodrabialny styl. Dziennikarze wychowywali swoich następców, kazali zwracać uwagę na detale jak to czy za kulisami walki o mistrzostwo świata w boksie pachnie grochówką czy kapustą. To byli ludzie, którzy lansowali światowe trendy, wymyślili dziennikarstwo sportowe na nowo. Takiego magazynu, jakim był "SI' już nie będzie. Tak jak kiedyś w moim ukochanym boksie biblią był "The Ring", tak "Sports Illustrated" był biblią dla całego sportu.

Dlaczego największy magazyn świata powstał właśnie w USA, a nie w Europie gdzie tradycje sportowe są dłuższe?
- Tu nie będę oryginalny, w Ameryce wszystko jest największe i najlepsze. Simple as that. Francja ma "L'equipe" i "France Football", Niemcy mają "kickera", Włosi mają swoje gazety, ale to jest zupełnie inna skala. Fenomen "Sports Illustrtated" był ogólnoświatowy. Szkoda, że ten magazyn przeżywa spore kłopoty, musi zwolnić setkę pracowników, ale mam nadzieję, że przetrwa.

Nie chcę wpaść w ton taniego narzekania w stylu "a kiedyś to było", ale nie da się ukryć, że zwolnienia w "SI" i jego zawartość oznaczają, że ząb czasu trochę nadgryzł ten świetny niegdyś magazyn. Mimo że to pismo wciąż się ukazuje, używamy w rozmowie raczej czasu przeszłego. Nie wiem, czy to jest dobre słowo, ale Internet zniszczył ten magazyn.
-  To jest bardzo dobre słowo. Internet zniszczył "Sports Illustrated". Nie będę wymieniał nazw portali, ale od tego zaczął się upadek prasy papierowej na świecie i w Polsce. Coraz mocniej skołowani czytelnicy przestali odróżniać, czy przeczytali to na papierze, czy w internecie. W czasie rozkwitu prasy papierowej dozwolone było zacytowanie jedynie 20% materiału źródłowego. Potem zaczęło się zrzynanie na potęgę, już nie było wiadomo czy napisał to dziennikarz "Sports Illustrated", bo przepisało to 15 innych portali. Internet jest siłą rzeczy bardziej dynamiczny, szybciej reaguje. Został przespany ten moment, gdy prasa papierowa mogła się z nim mierzyć, a teraz jest już za późno. Strona internetowa "SI" jest znakomita, ale konkurencja jest olbrzymia.

Jak pan ocenia stan dziennikarstwa Anno Domini 2024? Może się wydawać, że przez przepisywanie zjadamy swój ogon. Ambitne dziennikarstwo musi się wymyślić na nowo.
- Dziś to ma coraz mniej wspólnego z dziennikarstwem, to jest kuglarstwo techniczne. Jedna moja znajoma dziennikarka, zresztą bardzo dobra przeszła do jakiegoś portalu, o którym nigdy nie słyszałem. Pytam, na czym polega jej działalność teraz. "A wiesz, wyszukuję jakiś ciekawy temat, obrabiam cudzy artykuł, mamy wybitnych specjalistów od tego, żeby nasze treści pokazywały się wyżej w wyszukiwarce niż źródło oryginalne". Przecież to jest kradzież!

Zgadzam się.
- Jest na szczęście wciąż stosunkowo dużo prawdziwych dziennikarzy, którzy tworzą prawdziwe treści, ale niedługo będzie ich można spotkać równie często jak białe niedźwiedzie na ulicach polskich miast.

Niech pan da, choć cień nadziei. Może powstanie europejski miesięcznik w stylu "Sports Illustrated", który będzie wciąż prezentował unikalne treści?
- Jestem pesymistą. Przy pisaniu pod Google, dodatkowo do gry weszła sztuczna inteligencja, może być tylko gorzej. Inna sprawa to tytuły - czytam o boksie, że ktoś kogoś masakruje. Chłopie przecież tam o masakrze było jedno zdanie, dlaczego to wyciągasz na tytuł? Wciąż czytam o masakrach, to łapie dobrze algorytm. Piszemy dla algorytmów, nie dla ludzi.

Jestem zdołowany tym co pan mówi.
- Powiem panu, że ja jestem szczęśliwym człowiekiem. Dziękuję Bogu, że tak wcześnie się urodziłem, że byłem częścią prawdziwego dziennikarstwa. Proszę mi pokazać, który dziś dziennikarz mógłby porozmawiać z największymi gwiazdami, wypić z nimi koniak? Kazimierz Górski bywał u mnie w domu. Jurek Wagner wpadał ze swoimi dziewczynami na moje imieniny, z Felkiem Stammem siedzieliśmy w redakcji i piliśmy koniaczek. Załapałem się jeszcze na igrzyska olimpijskie, na których można było swobodnie pogadać z każdym. Rozmawiałem z Magikiem Johnsonem, robiłem długi wywiad z Georgem Foremanem. Potem pracowałem jako naczelny "Sukcesu" rozmawiałem z ostatnim człowiekiem, który postawił stopę na księżycu, Harrisonem Schmittem. To było coś. Byłem dziennikarzem sportowym, ale zrobiłem godzinny wywiad z Pierrem Cardin, który przeprowadził rewolucję w modzie. Inne czasy...

Pozazdrościć.
- Kto dziś spotka się prywatnie z gwiazdami naszej piłki nożnej? Oni dziś brylują na Instagramie, jedyny z nimi kontakt jest na konferencji prasowej, gdy mówią tak, żeby nic nie powiedzieć. W moich czasach, aby spotkać się z Kaziem Deyną lub Robertem Gadochą starczyło pójść do "Frascati", naprzeciwko redakcji katowickiego "Sportu", przy Wiejskiej 12. Przy piwku czy winku można było porozmawiać z gwiazdami mundialu.
 
Na paryskie igrzyska olimpijskie jakoś specjalnie pan czeka? Może pan się wybiera na nie?
- No nie, teraz czas na młodszych. Już w Pekinie byłem nestorem, teraz czas na następców.

Jest pan autorem "Walk Stulecia". Jaki jest dziś stan polskiego boksu?
-  Ostatni medal olimpijski zdobyliśmy w Barcelonie w 1992 r. za sprawą Wojtka Bartnika. W Paryżu mamy szanse w kobiecym boksie, ale tu postawię kropkę, żeby nie zapeszyć. Jeszcze nie wiadomo kto się zakwalifikuje, trudno wróżyć z fusów.

A w męskim? Przecież kiedyś mówiło się o polskiej szkole boksu.
- Trafił się teraz dobry trener, Grzegorz Proksa, który może nie dokona cudów jeszcze w Paryżu, ale trochę boks podźwignie. Nie da się ukryć, że polski boks ma problem, nie ma Andrzeja Gołoty, Darka Michalczewskiego, Tomka Adamka, osób, które mogłyby go marketingowo pociągnąć w górę.  Mam nadzieję, że boks się odrodzi, bo jest najbliższy memu sercu.

W niedzielę będzie pan komentował Super Bowl - finał ligi futbolu, który ogląda cała Ameryka, choć mam wrażenie, że równie ważne jak widowisko sportowe istotna jest otoczka tego wydarzenia.
- Kiedyś o tym rozmawiałem z jednym z amerykańskich dziennikarzy, próbując się dowiedzieć, z czego wynika fenomen Super Bowl. Odpowiedź jest prosta - futbol amerykański jest kwintesencją amerykańskiego sukcesu, są gwiazdy, które go odniosły jak kiedyś Tom Brady, a teraz Patrick Mahomes, jest też praca zespołowa. Wszystko jest przećwiczone, przeanalizowane, każda drużyna ma po 300 wariantów ataku, każdy ma wyznaczona rolę, skrzydłowi biegną określoną ścieżką, obrońcy muszą chronić quarterbacka. Jeśli jeden zawali to runie cała konstrukcja. To jest istota amerykańskiej drogi: wielkie gwiazdy plus perfekcyjnie zaplanowana współpraca.

Słyszę i widzę, że pan ciągle w rewelacyjnej formie.
- Pracuję cały czas w Polsacie i mam nadzieję być jeszcze długo. To bardzo fajna, rodzinna firma, w której dobrze się pracuję. W sobotę robię galę bokserską w Anglii, w niedzielę komentuję Super Bowl, a w środę z Przemkiem Saletą robimy historyczne walki bokserskie. Forma, odpukać, jest. Młodego Artura Szpilkę sprowadziłem ostatnio do tenisowego parteru, potem on mnie zlał, trzeci pojedynek rozstrzygnie, kto z nas jest górą (śmiech).

Dziś popularne są tzw. freak fighty. Mnie się to kojarzy ze współczesnym dziennikarstwem, gdzie pieniądz gorszy wypiera lepszy, tak samo te freak fighty, wypierają szlachetną szermierkę na pięści, jaką od zawsze był boks. Ja bym osobiście tego zakazał, bo widzę, jak źle to robi na głowę dzieciom.
- Nie można niczego zakazywać, to już było za PRL i źle się skończyło. Jeśli coś się ludziom podoba, to niech to oglądają, zwłaszcza że zdarzają się niezłe walki. Don Kasjo, który jest brązowym medalistą amatorskich mistrzostw Polski w boksie, był w kadrze narodowej, jego walka z Normanem Parke była znakomita. Nie podoba mi się tylko ta otoczka i przeklinanie. Gdy Don Kasjo przychodzi do mnie do programu, mówi: "panie redaktorze, ja mam do pana szacunek i się powstrzymam". Te crossowe walki jak Mamed Khalidov - Tomasz Adamek, walki pomiędzy reprezentantami różnych sportów będą coraz częstsze. A skąd się bierze popularność tych walk? Niech pan popatrzy na świat polityki, okładają się maczugami jakby z dwóch plemion byli.