Reklama

Każdy, kto nie mieszka w Warszawie, ale przyjeżdża do miasta regularnie w kilkumiesięcznych odstępach, zauważy, że stolica Polski zmienia się i rozwija w szalonym tempie. Jak grzyby po deszczu rosną kolejne drapacze chmur, a utkane przed kilkoma laty - wówczas może nieco na wyrost - porównanie do Nowego Jorku zaczyna nabierać coraz więcej sensu. Wystarczy wybrać się choćby na plac Europejski, aby poczuć wielkomiejski klimat.

Długo było jednak w Warszawie tak, że żadne architektoniczne dzieło nie potrafiło rzucić realnego wyzwania sowieckiemu Pałacowi Kultury i Nauki w tej najbardziej przemawiającej do ludzkiego umysłu kategorii - wysokości. Lata mijały, a dar narodu radzieckiego wciąż górował nad innymi drapaczami chmur.

Reklama

W grudniu 2016 roku zaczęła się budowa Varso Tower. Słowacka firma HB Reavis postanowiła zrewolucjonizować panoramę Warszawy i po kilku dekadach odebrać palmę pierwszeństwa PKiN. Niespełna sześć lat później ambitny plan ziścił się - w samym sercu stolicy stoi teraz 310-metrowy budynek, który na sąsiedni Pałac Kultury i Nauki, patrzy z góry. Varso Tower wyprzedza sowieckiego giganta o 73 metry. Może też pochwalić się mianem najwyższego budynku w całej Unii Europejskiej.

We wrześniu 2025 roku do użytku oddano taras widokowy ulokowany na 53. piętrze wieżowca. Kiedy pod koniec tegoż miesiąca wybrałem się tam, aby na własnej skórze odczuć skalę przedsięwzięcia, natychmiast poczułem, że chcę dowiedzieć się więcej. Poznać historię tej przełomowej dla Warszawy budowy z perspektywy osób, które były jej najbliżej. Zadać pytania, na które odpowiedzi nie znajdę w internecie, broszurze informacyjnej ani nie usłyszę od przewodnika.

Na wzór Londynu

Kilka tygodni później siedziałem w sali konferencyjnej warszawskiego biura firmy HB Reavis z Maciej Olczykiem i Andrzejem Brzezińskim. Pierwszy był kierownikiem projektu Varso, drugi - kierownikiem budowy. Obaj o najwyższym budynku UE wiedzą wszystko. Obaj byli przy projekcie od początku do końca. Obaj poświęcili mu ogromny kawał swojego zawodowego życia.

I co najważniejsze - obaj zgodzili się porozmawiać ze mną i opowiedzieć o nieznanych dotąd szczegółach.

- To było największe wyzwanie, jakie wówczas podjęliśmy. Wysokość, o której wszyscy mówią, to tylko jeden aspekt - pewnie najbardziej medialny. Natomiast prawda jest taka, że podczas tej realizacji napotykaliśmy wiele różnych przeszkód, które wymagały naszej interwencji. Musieliśmy zastosować rozwiązania, z których nigdy wcześniej nie korzystaliśmy - zaczął kierownik projektu Maciej Olczyk.

- Czy to jest 30 metrów, czy 300, trzeba przykładać się tak samo. Postrzegałem tę budowę jako zadanie. Oczywiście miałem świadomość, że to, co tworzymy, jest prestiżowe, ale nie skupiałem się na tym. Gdybym koncentrował się na tym, że buduję najwyższy budynek w Unii Europejskiej, mogłoby to mnie trochę spiąć, zablokować - dodał kierownik budowy Andrzej Brzeziński.

Trudności z Varso zaczynały się już na etapie gruntu. I to dosłownie - zanim bowiem wieżowiec zaczął nabierać kształtów, trzeba było poradzić sobie z niedogodnościami działki, na której miał stanąć.

- Wyzwaniem samym w sobie była lokalizacja projektu - centrum miasta, z dostępem od strony wąskiej ulicy Chmielnej. Od Jana Pawła II dojazdu nie było. Od strony południowej - również, ponieważ blokował nas tunel kolejowy o bliżej nieokreślonym stanie technicznym. Przed rozpoczęciem budowy postanowiliśmy więc zrobić rozeznanie w krajach zachodnich. Byliśmy w Londynie, żeby podpatrzeć rozwiązania stosowane tam przy podobnych inwestycjach w sercu metropolii. To był dobry pomysł - kilka pomysłów przenieśliśmy na nasz grunt - wspominał Olczyk.

Działka, na której stoi dziś Varso, w przeszłości należała do PKP. Państwowa spółka wykorzystywała ją do obsługi dworca Warszawa Centralna, a także trasy średnicowej. Nawet po sprzedaży terenu na rzecz inwestora została tam infrastruktura potrzebna do prawidłowego funkcjonowania najważniejszej stacji kolejowej w kraju.

- Musieliśmy te wszystkie urządzenia i budynki poprzestawiać, wymienić, przesunąć, żeby zrobić miejsce dla naszej inwestycji. To było wyzwanie nie tylko czysto techniczne, ale wręcz psychologiczne. Trzeba było współpracować z wieloma spółkami z grupy PKP, jak i firmami miejskimi. To wymagało odpowiedniego podejścia do tych ludzi, żeby przekonać ich do rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydawały się niemożliwe - mówił kierownik projektu.

Bez wątpienia w negocjacjach pomagał fakt, że chodziło o jedną z najgłośniejszych inwestycji nie tylko w mieście, ale w ogóle w kraju. Ten wyjątkowy status projektu udzielał się zresztą także wszystkim podwykonawcom.

- Robiliśmy show wokół tej inwestycji. Trzeba pamiętać, że proces budowlany zaczyna się na długo, zanim na placu pojawią się robotnicy. Najpierw jest projektowanie, wybieranie wykonawców i tak dalej. Już na tym etapie tworzyliśmy narrację o wyjątkowości projektu. Mówiliśmy o tym, że dla każdego, kto zdecyduje się z nami pracować, będzie to przygoda życia, kapitalna promocja jego firmy, szansa na wybicie się w branży. Te rozmowy odbywały się z dyrektorami, właścicielami firm czy handlowcami. Natomiast kilka tygodni czy miesięcy później schodziliśmy już pięterko niżej i o szczegółach technicznych dyskutowaliśmy z inżynierami i kierownikami. Następnie pojawiali się kolejni ludzie, odpowiedzialni już za konkretne zadania. Myślę więc, że każdy odczuwał skalę wyjątkowości tego, co robiliśmy - wyłożył Olczyk.

Dopytałem drugiego z moich rozmówców - kierownika budowy - czy on ze swojej perspektywy także odczuwał, że wśród szeregowych pracowników panowało przekonanie o swego rodzaju elitarności zadania, przed którym stanęli.

- Mam nadzieję, że tak było. Na pewno otoczka, którą zastali na tym placu budowy, mogła dawać takie przeświadczenie. Przykładowo: codzienny dostęp dla pracowników do zaplecza budowy wyposażony był w system czujników kontroli trzeźwości zintegrowany z wizyjnym systemem weryfikacji tożsamości oraz platformą cyfrową, na której znajdowały się dokumenty upoważniające danego pracownika do wykonywania pracy. Ta inwestycja była realizowana według najnowszych standardów i bez wątpienia dało się odczuć różnicę. Nie jest też tajemnicą, że wiele rozwiązań, z których skorzystaliśmy jako pierwsi, zostało skopiowanych przez konkurencyjne firmy i dziś są już powszechne na największych warszawskich inwestycjach - odparł Brzeziński. 

Nie było innego wyjścia niż drut kolczasty

Konkurencyjne firmy, o których wspomniał kierownik budowy, wysyłały swoich przedstawicieli do Varso na każdym etapie budowy kompleksu. Ta inwestycja stała się swego rodzaju wyznacznikiem w branży.

- Bywały u nas nie tylko konkurencyjne firmy, ale również szkoły, instytucje, samorządy, dziennikarze. Opracowaliśmy procedurę i trasę zwiedzania, kupiliśmy sprzęt - buty, kamizelki, kaski, skarpetki. W pewnym momencie zaczęliśmy wręcz myśleć o sprzedawaniu biletów, bo zainteresowanie było ogromne. Każdy chciał z bliska zobaczyć budowę Varso. Musieliśmy zapewnić w zespole dodatkową osobę, która zajmowała się wyłącznie oprowadzaniem wycieczek - podkreślał Olczyk.

Terenu inwestycji strzegli profesjonalni ochroniarze, którzy do swojej dyspozycji mieli ponad 70 kamer. Pomagał im też wysoki - wyższy niż zwykle - płot. Nawet taki zestaw nie zniechęcał jednak śmiałków, którzy próbowali na własną rękę zwiedzać plan budowy i zdobyć najwyższy punkt budynku lub dźwigu.

- Właściwie co tydzień ktoś podejmował próbę wtargnięcia - przyznał Brzeziński. Wycieczki udało się ukrócić dopiero wtedy, gdy kierownik budowy podjął kontrowersyjną decyzję, z którą początkowo nie zgadzała się nawet jego firma. - Nakazałem zabezpieczyć teren drutem kolczastym. Były duże sprzeciwy, bo z PR-owego punktu widzenia wyglądało to bardzo źle. Ja uważałem jednak, że nie było innego wyjścia. Miałem rację - dopiero to poskutkowało - powiedział.

Problematyczny śnieg

Trudności nie mogły opóźnić harmonogramu robót. Umowy z najemcami były podpisane, więc ekipy budowlane musiały dotrzymać terminów. Kiedy konstrukcja wieży była gotowa włącznie z iglicą, przyszedł czas na wisienkę na torcie - taras widokowy na wysokości 230 metrów.

Wydawać by się mogło, że to już tylko kropka nad "i". Ostatnie pociągnięcie pędzlem. Nic bardziej mylnego.

- Wyzwaniem projektowym jak i wykonawczym okazała się kwestia śniegu. Na całorocznym tarasie widokowym znajdującym się na wysokości 230 metrów nie ma możliwości jego ręcznego usuwania poprzez zrzucanie na go dół. Dlatego zdecydowano się na zastosowanie glikolowej instalacji grzewczej, umożliwiającej kontrolowane wytapianie śniegu - ukrytej w dość masywnej betonowej płycie tarasu. To z kolei wymagało utrzymania na placu budowy żurawia wieżowego aż do zabetonowania ostatniego fragmentu tej właśnie części konstrukcji - wyjaśnił Brzeziński.

- Obecność żurawia sprawia, że pewnych spraw nie można na budowie posuwać do przodu. Mamy wówczas otwartą konstrukcję garażu (cztery kondygnacje w dół), nie możemy też zamknąć fasady, bo dźwig musi być przytwierdzony do budynku co ok. 30 metrów, czyli w naszym przypadku aż na siedmiu poziomach. Budynek jest nieszczelny, co uniemożliwia nam prowadzenie robót wykończeniowych - dopowiedział Olczyk.

Budowa tarasu widokowego była więc jednym z punktów krytycznych. Kiedy zakończyła się, inżynierowie mogli odetchnąć z ulgą. Opuszczenie terenu inwestycji przez dźwig zwiastuje niechybny finisz prac.

Dziś każdy chętny może wjechać superszybką windą na taras widokowy i podziwiać Warszawę z perspektywy 230 metrów nad ziemią. Już sama przejażdżka stanowi godną atrakcję. 

- Nasza winda może jeździć z prędkością 8 metrów na sekundę, ale świadomie obniżyliśmy tę wartość. Okazało się, że ludzie źle znoszą taką podróż - powiedział Olczyk.

- Za pierwszym razem jest lekki szok. Później człowiek się przyzwyczaja - wtrącił Brzeziński.

***

Na początku naszej rozmowy zapytałem obu inżynierów, jak postrzegali zadanie, przed którym stanęli. Na koniec postawiłem im pytanie niby podobne, ale trochę inne. Mianowicie: jak teraz wspominają czas spędzony na placu budowy Varso?

- Tę pracę traktowałem jak wielką przygodę. Oczywiście, były trudne momenty, kryzysy, konflikty, ale generalnie czułem, że robię coś, co daje mi ogromną satysfakcję. Nigdy nie zmuszałem się, żeby iść do pracy. Realizowałem swoje hobby - powiedział Maciej Olczyk.

- Byłem dumny, że codziennie rano, jadąc do Warszawy, widziałem swoją pracę z 15 kilometrów. Rosnący budynek Varso wyłaniał się z panoramy miasta i witał mnie z daleka. To było fajne. Mało kto chyba może o sobie powiedzieć, że widzi swoją pracę z takiej odległości - przyznał Andrzej Brzeziński.