Latem 1944 roku, gdy wojska sowieckie dotarły do Wisły, głównym terenem aktywności komunistycznej Armii Ludowej (AL) stała się Kielecczyzna. W tzw. brygadach partyzanckich AL skoncentrowano tam wówczas ok. 2 tys. ludzi. Ich głównym zadaniem było atakowanie linii komunikacyjnych na zapleczu frontu, a tym samym sabotowanie systemu zaopatrywania Wehrmachtu walczącego z Armią Czerwoną.
Bitwa pod Gruszką - niewielką wsią w pobliżu Końskich - stoczona pod koniec września 1944 r. przez kolejne dekady PRL przedstawiana była jako ukoronowanie tego partyzanckiego wysiłku. Wprawdzie krwawe, ale spektakularne zwycięstwo aelowców nad niemiecką obławą, kosztujące siły okupacyjne ogromne straty. Mianowano ją nawet największą bitwą partyzancką Kielecczyzny, co podkreślać miało - zgodnie z ówczesnym zapotrzebowaniem politycznym - wyższość osiągnięć bojowych AL nad dorobkiem licznych, działających na tym samym terenie oddziałów Armii Krajowej (AK).
W okresie Polski Ludowej na miejscu dawnych walk regularnie organizowano kombatanckie uroczystości oraz harcerskie rajdy. Jesienią 1979 r., w 35. rocznicę bitwy, w jej pobliżu otwarto nawet Muzeum Walk Partyzanckich na Kielecczyźnie. Z czasem, już pod koniec lat 80., patronem placówki został Mieczysław Moczar ps. "Mietek" - w czasie wojny dowódca partyzancki AL, a po latach wpływowy lider jednej z koterii funkcjonujących w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), nazywanej właśnie "partyzantami". Tworzyli ją działacze, którzy wojnę spędzili nie w Związku Radzieckim, lecz w komunistycznym podziemiu pod okupacją niemiecką.
Wybór na patrona zmarłego krótko wcześniej Moczara nie był przypadkowy. To właśnie "partyzanci", a także zbliżeni do nich historycy i publicyści, przez lata kreowali mit zwycięskiej bitwy pod Gruszką. Kreowali nie bez sukcesów, skoro na początku lat 70. w paryskiej "Kulturze", komentując rzeczywistość komunistycznej Polski, złośliwie - i jednak mocno na wyrost - konstatowano, że w sferze upamiętnień partyzancka bitwa pod Gruszką "jest już teraz bardziej preferowana niż Lenino".
Na początek garść faktów nie budzących wątpliwości.
29 września 1944 roku nad ranem niemiecka obława zaatakowała liczące grubo ponad tysiąc partyzantów zgrupowanie brygad AL i współpracujących z nimi oddziałów sowieckich. Koncentrowały się one w tym rejonie od ponad tygodnia, co nie mogło ujść uwadze Niemców. Zwłaszcza, że aelowcy przyjęli na miejscu duże, sowieckie zrzuty z zaopatrzeniem, łamiąc tym samym podstawowe zasady bezpieczeństwa. Mimo to atak zaskoczył partyzantów.
Niemiecka operacja trwała do następnego dnia, a w jej wyniku - w trakcie artyleryjskiego ostrzału oraz celowych podpaleń - poważnie ucierpiały cztery wsie zajmowane przez zgrupowanie AL: Gruszka, Gruszka-Gać, Jóźwików i Mularzów. Część schwytanych mieszkańców jeszcze podczas walk Niemcy bestialsko wpędzili na zastawione przez aelowców pole minowe.
W sumie - jak ustalili badacze terroru okupacyjnego na wsi kieleckiej, Andrzej Jankowski i Tomasz Domański - w trakcie niemieckiej operacji zginęło 30 mieszkańców. Ponadto 33 kolejnych pod zarzutem pomocy udzielanej komunistycznej partyzantce skierowanych zostało do obozów koncentracyjnych (wojnę przeżyje zaledwie jeden z nich), a kolejnych 29 trafiło na roboty przymusowe. Zatrzymanych było więcej, ale resztę Niemcy ostatecznie zwolnili.
Ponadto ogromne straty ponieśli sami aelowcy i towarzyszący im partyzanci sowieccy. Według przekazów własnych wynieść one miały bowiem ok. 120 zabitych i rannych. Dodatkowo część oddziałów poszła w rozsypkę. Niemcom wprawdzie nie udało się definitywnie rozbić zgrupowania, bo większość partyzantów finalnie wyszła z okrążenia, ale zadali komunistom bardzo dotkliwy, wręcz paraliżujący cios.
W rezultacie, prowadzona dotąd intensywnie i z faktycznymi osiągnięciami akcja dywersji kolejowej niemal zupełnie ustała. Jeszcze w połowie września 1944 r. aelowcy regularnie destabilizowali ruch na pobliskich, strategicznych dla zaopatrywania frontu, liniach Częstochowa - Kielce oraz Kielce - Skarżysko Kamienna, niekiedy dokonując nawet kilku wykolejeń transportów dziennie, co budziło poważne obawy sztabowców Wehrmachtu. Po niemieckiej obławie ataki na wspomnianych szlakach w zasadzie zamarły.
Pytanie, jakim kosztem? Czy Niemcy rzeczywiście - jak przekonywała latami komunistyczna propaganda - zapłacili za to uspokojenie sytuacji ogromną cenę?
Mit partyzanckiego zwycięstwa odniesionego przez AL pod Gruszką przebijał się do przestrzeni publicznej Polski Ludowej już od pierwszych lat powojennych. Do połowy lat 50. nie był jednak specjalnie eksponowany - zwłaszcza w okresie stalinowskim, gdy część partyzanckich dowódców AL, wiązanych z tzw. odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym uosabianym przez Władysława Gomułkę (a przy tym często oskarżanych o czyny natury kryminalnej), znalazła się jeśli nie w więzieniach, to w kręgu podejrzeń wszechwładnej bezpieki.
Przełom nastąpił wraz z odwilżą polityczną 1956 roku i dojściem do władzy Gomułki. To wówczas, na fali destalinizacji, w oficjalnej narracji historycznej PRL wyraźnie wzrosła rola krajowego podziemia komunistycznego i jego wysiłków pod niemiecką okupacją. W PZPR natomiast wyłoniła się, a z biegiem czasu też dość szybko umacniała, wspomniana już grupa "partyzantów", budująca swoją legitymizację na hasłach narodowych i wizji kombatanckiego braterstwa w walce z Niemcami.
Apogeum ich wpływów przypadło na lata 60. Właśnie wtedy też diametralnie rosnąć zaczęły zarówno symboliczna rola, jak również - co znamienne - rezultaty, partyzanckiej bitwy pod Gruszką.
W kolejnych publikacjach pojawiały się coraz bardziej fantastyczne opisy, choć krwawego, to spektakularnego zwycięstwa AL. W wizjach tych partyzanci mieli bić się z przeważającą, liczącą 5 tysięcy żołnierzy i policjantów obławą, której rdzeń - według części relacji - stanowiły oddziały elitarnej dywizji pancernej Waffen SS "Wiking". Prawie pięciokrotnie liczniejszych Niemców wspierać miały przy tym artyleria i lotnictwo.
A rezultaty? Dowódca 1 Brygady AL im. Ziemi Kieleckiej, Henryk Połowniak ps. Zygmunt", w głośnym zbiorze wspomnień dowódców Gwardii i Armii Ludowej, wydanym po raz pierwszy u schyłku lat 50., kreślił je następująco:
"Straty Niemców w tej walce - 270 zabitych, przeszło 900 rannych, rozbite 4 czołgi, 1 samochód pancerny, 1 auto osobowe, w którym znajdowało się dwóch wyższych oficerów niemieckich [...]. Zniszczono i zdobyto kilkadziesiąt pistoletów i karabinów maszynowych. Zniszczono 5 dział artyleryjskich i kilka moździerzy oraz aparaturę reflektorów". Warto zaznaczyć, że przyjęcie podobnych szacunków za dobrą monetę oznaczałoby, że słabiej wyszkoleni i uzbrojeni, a przy tym kilkukrotnie mniej liczni aelowcy zadali Niemcom straty... dziesięciokrotnie wyższe.
Jeszcze dalej poszedł komunistyczny historyk Józef Garas, autor opublikowanej na początku lat 60. pod auspicjami Ministerstwa Obrony Narodowej pracy podsumowującej dorobek partyzantki komunistycznej. Już nie we wspomnieniowym, ale przedstawianym jako naukowe opracowaniu, szacował on straty niemieckie na... ok. 600 zabitych i 800 rannych (sic!). Autor ten ustalił ponadto, że pod Gruszką, z rąk aelowców, prawdopodobnie zginął tajemniczy generał niemiecki nazwiskiem Steinbock.
Z biegiem czasu, w latach 70. i 80. szacunki te - już na pierwszy rzut oka dalekie od zdrowego rozsądku - zostały nieco okiełznane, osadzając się na i tak niebagatelnym poziomie ok. 200 zabitych i rannych po stronie niemieckiej. Podkreślano przy tym, że nie zachowały się żadne niemieckie źródła na temat poniesionej klęski. Taka też wersja ugruntowała się i obowiązywała w zasadzie do schyłku PRL.
Przykładowo, podczas stanu wojennego - przy okazji obchodów 38. rocznicy bitwy, wpisanych zresztą w centralne 100-lecie obchodów polskiego ruchu rewolucyjnego - lokalna prasa, zapowiadając doroczne uroczystości kombatanckie i towarzyszące im atrakcje (w tym pokaz zrzutu wojsk powietrzno-desantowych), zaznaczała: "Pod Gruszką i Jóźwikowem pozostało co najmniej 200 zabitych i rannych hitlerowców, którzy utracili 4 czołgi, samochód pancerny i... wiarę w możliwość szybkiego zlikwidowania partyzanckich oddziałów".
Pod Gruszką nie było jednak ani dywizji pancernej Waffen SS "Wiking", ani też enigmatycznego generała Steinbocka. Ten ostatni zresztą w ogóle nie istniał. Został wykreowany w komunistycznych przekazach, podobnie jak rzekomo ogromne straty niemieckie, w celu zrównoważenia wymiaru klęski poniesionej przez liczne, a dzięki sowieckim zrzutom też wyjątkowo dobrze uzbrojone, zgrupowanie brygad AL.
Skąd o tym wiemy? Nie było prawdą, że nie zachowały się żadne niemieckie meldunki dotyczące operacji antypartyzanckiej przeprowadzonej w dniach 29-30 września 1944 r. Takich śladów nie nosi faktycznie sprawozdawczość lokalnych struktur Wehrmachtu, z tego jednak powodu, że oddziały wojskowe w walkach, a następnie pacyfikacji Gruszki i okolic, po prostu nie brały udziału.
Była to bowiem operacja policyjna, której podsumowanie znalazło się w zachowanym - mającym charakter wewnętrzny i tajny, co pozwala wykluczyć np. zaniżenie strat własnych w celach propagandowych - meldunku dziennym radomskiego urzędu Sicherheitspolizei (Policji Bezpieczeństwa) z 1 października 1944 roku. Wszystko wskazuje na to, że dokument ten, dziś znajdujący się w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej, był znany przynajmniej części peerelowskich badaczy, ale przemilczano jego istnienie ze względu na diametralną rozbieżność z partyzancką legendą. Co zawierał?
W doniesieniu z akcji przeprowadzonej siłami Sicherheitspolizei i Ordnungspolizei (Policja Porządkowa) w powiecie koneckim 29 i 30 września zameldowano zabicie 78 przeciwników, w tym 10 sowieckich spadochroniarzy, a także aresztowanie kolejnych 38 osób. O ile straty strony przeciwnej mogły być tu zawyżone - Niemcy niekiedy wliczali do nich zamordowane ofiary cywilne - a i tak zasadniczo nie odbiegały od przekazów partyzanckich (ok. 50 zabitych i 70 rannych), o tyle diametralnie inaczej w świetle rzeczonego meldunku przedstawiały się straty własne sił okupacyjnych.
Wynosiły bowiem nie ponad tysiąc zabitych i rannych, którą to wersję "partyzanci" i ich akolici forsowali w latach 60., ani nie 200, jak zachowawczo "ustalono" z czasem, lecz 16 - słownie: szesnastu - funkcjonariuszy Sipo i Orpo. Meldunek, w części poświęconej utraconym, był jednak sformułowany na tyle nieprecyzyjnie ("Straty własne: 1 zabity, 15 straconych"), że nie sposób przesądzić na jego podstawie strat bezpowrotnych. Nie wiadomo bowiem, czy pod liczbą 15 oznaczono rannych, zaginionych, czy też obie te kategorie.
Biorąc pod uwagę, że operacja trwała aż dwa dni, mało prawdopodobne wydaje się, by finalnie zginął tylko jeden uczestnik obławy. W kilku analogicznych, dłuższych starciach AL z niemieckimi obławami, udokumentowanych w meldunkach wojska i policji, Niemcy tracili na ogół po kilku poległych i zaginionych oraz kilkunastu rannych. Prawdopodobnie tak było i tym razem.
Nawet jeśli meldunek policyjny - czego nie można wykluczyć; zwłaszcza przy większych operacjach to się zdarzało - był nieco niedoszacowany, poniesione przez komunistyczną partyzantkę pod Gruszką straty z pewnością były wielokrotnie wyższe od niemieckich. Trudno mówić tu zatem o jakimkolwiek zwycięstwie.
Obrazu klęski dopełniało zestawienie zdobyczy materialnych. Niemcy odnotowali przechwycenie pod Gruszką m.in. 4 moździerzy, 4 rusznic przeciwpancernych, 3 karabinów maszynowych, ok. 40 pistoletów maszynowych, trzech wozów zwykłych karabinów, znacznej ilości granatów i materiałów wybuchowych czy 19 000 sztuk amunicji. W ręce Sicherheitspolizei wpadły ponadto nadajnik radiowy i dokumentacja komunistycznych oddziałów.
Były to statystyki pod każdym względem kompromitujące dowódców zgrupowania AL. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę uprzednie złamanie reguł bezpieczeństwa, a także wyjątkowo dobry jak na warunki partyzanckie poziom ich uzbrojenia, de facto zmarnowanego po uprzednim przyjęciu serii sowieckich zrzutów. W ich świetle prawdopodobne wydają się oskarżenia wysuwane w okresie stalinowskim wobec Henryka Połowniaka ps. "Zygmunt" - dowodzącego i rannego pod Gruszką, przywołanego wyżej dowódcy 1 Brygady AL - jakoby zlekceważył on zagrożenie ze względu na zorganizowaną dzień wcześniej zabawę z dużą ilością alkoholu.
Prawdopodobnie to właśnie dążenie do zamaskowania kardynalnych błędów i uzasadnienia skali poniesionych strat - w sumie, uwzględniając okolicznych mieszkańców, zginęło, zostało aresztowanych lub odniosło rany ok. 200 osób! - stało u źródeł legendy o największej partyzanckiej bitwie Kielecczyzny.
W rzeczywistości, była to bowiem spektakularna, właściwie niemająca swojego odpowiednika, klęska.
* * *
Oczywiście, wyolbrzymianie, a niekiedy wręcz kreowanie własnych sukcesów nie było bynajmniej domeną partyzantki komunistycznej. To zjawisko uniwersalne, nieobce także przekazom z kręgu podziemia niepodległościowego.
By nie odbiegać czasowo i geograficznie - z zachowanych meldunków Wehrmachtu i Sicherheitspolizei wiemy na przykład, że w rzekomo największej partyzanckiej bitwie Narodowych Sił Zbrojnych, stoczonej również we wrześniu 1944 roku pod Cacowem (w pobliżu Jędrzejowa), zginęło nie 200 czy choćby kilkudziesięciu - jak wynika z różnych relacji eneszetowców - ale zaledwie 2 Niemców. Podobnie w krwawym, kosztującym oddziały AK utratę ponad 100 zabitych i wziętych do niewoli, starciu z obławą Wehrmachtu pod Piotrowym Polem (w pobliżu Iłży) poległo i rannych zostało nie 200 czy nawet 300 - jak do dziś podaje się w rocznicowych doniesieniach - lecz 35 żołnierzy niemieckich.
Podobnych przykładów można wskazać wiele. Żadne jednak z partyzanckich starć na Kielecczyźnie nie zostało zafałszowane i zmitologizowane w stopniu porównywalnym do klęski AL poniesionej pod Gruszką. Żadnemu nie nadano też tak istotnej funkcji politycznej.