Girlboss to pojęcie trendujące już od kilku lat, które zyskało ogromną popularność nie tylko w mediach społecznościowych czy codziennym slangu, ale i osiągnęło sukces komercyjny: stale pojawia się na bluzach, kubkach, plakatach i innych gadżetach - atrybutach “współczesnych kobiet sukcesu".
Choć na podstawie samej nazwy można by założyć, że girlboss to termin opisujący jedynie sferę zawodową kobiet, bardzo szybko zaczął on być utożsamiany z całym stylem życia, w którym nacisk na karierę i wysokie ambicje to jedynie składowe.
"Gdy myślę o słowie girlboss, od razu robię się sfrustrowana. Widzę wtedy styl życia, który jest praktycznie nieosiągalny dla większości kobiet. To jest bycie zawsze elegancko i modnie ubraną, picie wody z drogiego bidonu, zdrowe, idealnie zbilansowane (a do tego zawsze estetyczne!) jedzenie, drogie torebki, podróże... Media społecznościowe zrobiły sobie pożywkę z tego zjawiska. Nie wystarczy już być dobrą w swojej pracy i osiągać sukcesy. Trzeba też w określony sposób i wyglądać i się zachowywać", opowiada Julia, dziennikarka w portalu internetowym.
Faktycznie, wyszukana na TikToku, Instagramie czy Pintereście fraza wypluwa tysiące wyników w postaci zdjęć wytwornych stylizacji, luksusowych wnętrz, kosztownych błyskotek, plików banknotów, młodych, szczupłych i idealnie uczesanych dziewczyn z kawami w modnych kubkach okraszonych cytatami o samorozwoju. W postach poradnikowych połączonych z frazą girlboss można zaś znaleźć porady, które rzekomo zwiększają szanse na sukces w biznesie. Wszystko wygląda i brzmi doskonale, choć wymaga iście żołnierskiego rygoru. Zaczynam już więc rozumieć skąd ta frustracja.
Istotne jest jednak to, co kryje się pod tą całą lukrowaną otoczką, czyli jak młode Polki naprawdę pracują na swój sukces i jakie to przynosi efekty. Pierwsza swoją historię opowiada 29-letnia Natalia:
"Osiem lat temu wyjechałam do Anglii na studia licencjackie, a potem magisterskie z architektury krajobrazu. Przez pięć lat siedziałam na uczelni prawie każdego dnia, często od rana do samego wieczora. Swoim projektom oddawałam cały swój czas, zaangażowanie i pasję. Owszem, miałam dobre oceny, często byłam wyróżniana przez wykładowców, ale przecież robiłam to wszystko dla jakiegoś celu: chciałam dostać świetną, rozwojową i dobrze płatną pracę", wyznaje.
Na czesne, wynoszące łącznie prawie 50 tysięcy funtów za pięć lat nauki, wzięła kredyt studencki, bo była przekonana, że edukacja jest tego warta. Faktycznie, studia doskonale przygotowały ją do kariery, ale nie dawały żadnego przełożenia na zarobki czy stanowisko.
"Po studiach zostałam zatrudniona w prestiżowym biurze, które realizowało wiele międzynarodowych projektów. Wypruwałam sobie żyły, bo wiedziałam, że to dla mnie ogromna szansa, żeby udowodnić swoje możliwości. Siedziałam w pracy po dziesięć, a nawet dwanaście godzin, choć moja pensja nigdy nie uwzględniła żadnych nadgodzin. Szybko zaczęto mi powierzać spore, samodzielne projekty, więc wiedziałam, że firma ma do mnie zaufanie i widzi, że jestem kompetentna. Funkcjonowałam jak robot, ale moja ambicja nie pozwalała mi się poddać. Coś jednak zaczęło we mnie pękać, gdy na spotkaniach podsumowujących kwartał czy rok, słyszałam od szefa, że i tak nie mam szans na podwyżkę. Zarabiałam połowę tego, co barista w Starbucksie. Gdy w końcu po ponad roku pracy powiedziałam, że czuję się przeciążona i nie mam żadnego życia prywatnego, usłyszałam, że architekci nie powinni ich mieć. Praca po średnio dziesięć godzin dziennie w prawie każdym tygodniu nie robiła na moim szefie wrażenia. Ba, uważał, że weekendy powinnam jeszcze poświęcać na networking branżowy", opowiada.
W renomowanym biurze Natalia wytrzymała prawie dwa lata.
"Zmieniłam firmę na trochę bardziej kameralną z nadzieją, że w końcu odrobinę odetchnę. Oczywiście znowu chciałam zrobić dobre wrażenie, więc pokazywałam się od najlepszej strony, siedziałam po godzinach, bardzo mocno angażowałam się w pracę, licząc, że może w końcu tym razem ktoś doceni mój zapał i umiejętności. Nie, nowy szef również uznał to za normę. Od momentu zatrudnienia nie otrzymałam ani jednej podwyżki", kwituje. “Czuję, że mam coraz bardziej dosyć. Jestem zwyczajnie zmęczona. Poświęciłam ostatnie dziewięć lat w całości swojej karierze i zepchnęłam na dalszy plan swoich bliskich i nie mam z tego właściwie niczego. Wstaję codziennie o szóstej, spędzam przynajmniej dziewięć godzin w pracy, wracam, spędzam łącznie dwie godziny dziennie w komunikacji, gotuję i znowu idę spać. W tygodniu nie mam czasu na nic poza pracą i podstawowymi czynnościami. Z natury jestem raczej oszczędna: gotuję w domu, nie kupuję drogich ciuchów i kosmetyków, na miasto wychodzę od czasu do czasu. Jestem sfrustrowana, bo zbliżam się do 30-stki, pracuję w Londynie i zarabiam w funtach, a perspektywa kupna mieszkania czy domu na kredyt dalej jest dla mnie kompletnie abstrakcyjna".
Czego nauczyły ją te lata? "Przede wszystkim tego, że ciężka praca wcale niekoniecznie popłaca. Nie dziwią mnie wszystkie artykuły o quiet quitting czy podobnych zjawiskach. Kiedyś lubiłam w sobie to, że jestem ambitna i wytrzymała. Teraz uważam, że to moje największe przekleństwa. Żeby było jasne: nie kręcą mnie diamenty, drogie torebki i życie z żurnala, ale po tylu latach ciężkiej pracy chciałabym przynajmniej zbliżyć się do finansowego bezpieczeństwa. Chcę mieć jakieś oszczędności i w końcu przestać mieszkać z dwiema czy trzema współlokatorkami. Obecnie jest to niemożliwe, nawet w formie wynajmu kawalerki, bo o kupnie nawet nie marzę".
27-letnia Gabrysia obraca się w zupełnie innej branży: jest lekarzem-rezydentem i doktorantką na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.
"Wszyscy wiedzą, że studia medyczne nie należą do łatwych, zwłaszcza, jeśli podchodzi się do nich bardzo poważnie. Ja swoje robiłam równolegle z angażowaniem się w wolontariat i konferencje naukowe. Chciałam jak najbardziej i jak najszybciej poszerzyć swoje kompetencje. Na doktorat zdecydowałam się praktycznie od razu po dyplomie. Od kilku lat łączę go z rezydenturą w szpitalu. Przyzwyczaiłam się już do spania po 4-5 godzin, ale przeraża mnie to, że przy takim nakładzie pracy i zaangażowania nadal mam znikome szanse na godne warunki pracy w swojej specjalizacji, nawet za parę lat. Praca w szpitalu sprawia mi ogromną satysfakcję, czuję do niej powołanie, ale jestem jednocześnie sfrustrowana. Pracuję czasem i 240 godzin w miesiącu, we wszystkie możliwe święta, nie miewam długich weekendów, a w dodatku wiem i umiem więcej niż wielu rezydentów w moim wieku, a nie stać mnie na porządne wakacje", opowiada Gabrysia.
Czy ma czas na jakiekolwiek życie prywatne? “Właściwie nie. Ze znajomymi spotykamy się może raz na dwa miesiące, a często i rzadziej. Udało mi się stworzyć związek i wyjść za mąż chyba tylko dlatego, że mój mąż ze mną studiował i mogliśmy widywać się codziennie na uczelni", śmieje się Gabrysia. “On doskonale wie, z czym to się wiąże i nie ma do mnie żalu o to, że praktycznie w ogóle nie ma mnie w domu".
Jesienią media obiegły artykuły o nowym zjawisku dotyczącym młodych kobiet w pracy: snail girl. To nic innego jak bunt przeciwko kulturze “zapie*dolu", która, wbrew wielu opiniom, wcale nie jest obca ani zetkom z lat 90-tych, ani najmłodszym millenialsom. Mimo powszechnego przeświadczenia o roszczeniowości i “lenistwie" młodych ludzi, analizy ich stosunku do pracy zdają się zupełnie pomijać fakt, jak wiele wymaga od nich obecny rynek pracy. To prawda, że młodsze “zetki" coraz bardziej odchodzą od tego typu kultury pracy i bardziej stawiają na siebie - ale warto pamiętać, że jest to konsekwencja pewnych tendencji, które utrzymywały się przez wiele lat.
“Nie osiągnę niczego po prostu świetnie wykonując swoją pracę w wyznaczonych godzinach", mówi Kasia, 26-letnia dziennikarka w portalu modowym. “Powinnam być codziennie rzetelna i produktywna, w międzyczasie rozwijać znajomości branżowe, a potem jeszcze pracować jako wolny strzelec i rozkręcać własne projekty, bo przecież moja podstawowa pensja wystarcza mi tylko na wynajem mieszkania i rachunki".
Filozofia snail girl to swego rodzaju odtrutka na środowisko, w którym stały stres i nadgodziny (albo wręcz praca na dwa etaty w cenie jednego) są normą. “Dziewczyna-ślimak" to nie taka, która celowo spowalnia swoją pracę, ale taka, która przedkłada jakość nad mordercze tempo i taka, która dba o swoje samopoczucie w pracy, nie biorąc na siebie czegoś, czego nie będzie w stanie wykonać z poświęceniem odpowiedniej uwagi. Choć jest to styl pracy, który przez długi czas będzie jeszcze nieosiągalny, zwłaszcza w środowiskach korporacyjnych, kto wie, czy nie zwiastuje prawdziwej rewolucji w kulturze biurowej.
"Dzisiaj już wiem, że ta pogoń za karierą zabrała mi więcej, niż dała. Moi przyjaciele są wyjątkowo cierpliwi, znoszą to, że od lat jestem w ich życiu tylko na pół gwizdka, ale i tak nie odrobię tego, co mnie ominęło: ich zaręczyn, pierwszych mieszkań, narodzin dzieci. Czuję też, że tryb życia, który prowadzę od lat, zaczyna odbijać się na moim zdrowiu", mówi Natalia.
Jej zdaniem, tzw. bycie girlboss to tylko faza, która może trwać jedynie krótki czas i albo przyniesie oczekiwane efekty, albo nie. Nie da się w ten sposób przeżyć całego życia. Poza ogromną wytrzymałością, a jednocześnie elastycznością, trzeba mieć też po prostu sporo szczęścia - ale o tym już raczej nie przeczytamy na Instagramie...