Reklama

Rozmawiamy z Martą Sikorską i Tomkiem Sadzewiczem - twórcami Campu Pasikonie, czyli rodzinnych wakacji z warsztatami dla rodziców organizowanych od 10 lat w Kampinoskim Parku Narodowym. Spędziliśmy tam tydzień podczas Campu Kontakt na polu namiotowym w Bazie Baranówka w Augustówce. Czym są Campy i jaka jest historia ludzi, którzy je tworzą?

Choć od jakiegoś czasu śledziłam waszą działalność, zaczynałam Camp z lekką obawą, że będzie tam zbyt pouczająco. Inni uczestnicy też o tym wspominali

Reklama

Tomek Sadzewicz: To ciekawe, skąd taki pomysł?

Z moich doświadczeń z podobnych miejsc. Obawiałam się, że moje rodzicielstwo będzie oceniane, że pojawi się atmosfera dążenia do doskonałości i wzajemnego obserwowania się między rodzinami. A tymczasem tak nie było. Jak wam się to udaje?

Tomek: Wydaje mi się, że po prostu nie jesteśmy takimi ludźmi. Może ja czasem jeszcze trochę jestem, ale Marta mnie uczy, żeby nie być (śmiech). Pochodzę ze świata, w którym wskazywanie błędów traktuje się jako formę wsparcia. Ale w pracy nie postępuję w ten sposób. Jak spotykam drugiego rodzica, to mam nić porozumienia. Rozumiem go, rozumiem co czuje. Kiedy widzę, że robi coś, czego "nie powinien", to czuję wobec niego troskę. Rozumiem, że jak ktoś ma mało zasobów, to robi dziwne rzeczy. Też krzyczę na swoje dzieci. Nie jesteśmy ideałami. Pouczanie kogoś, szczególnie w temacie rodzicielstwa, jest mi obce.

Jak to się dzieje, że uczestnicy - choć pochodzą z tak różnych światów i mają różne doświadczenia - tak szybko to łapią?

Tomek: Dojrzałem do tego, żeby pozbyć się wyuczonej społecznie skromności. I powiem, że to nie dzieje się samo. To my z Martą potrafimy stworzyć warunki, w których to może się wydarzyć. Taka jest nasza rola - świadomych liderów, którzy nie stają na czele, tylko są wśród ludzi. Powtarzamy, że jest luz: można się spóźniać, nic nie trzeba, wszystko można. Sami też dajemy przykład - często się spóźniamy, a pierwsze spotkania prawie zawsze zaczynają się później. Oczywiście nie robimy tego specjalnie - to wychodzi naturalnie.

Marta Sikorska: Kiedy zastanawiałam się, jak zorganizować miejsce, w którym ludzie mogą doświadczyć czegoś wartościowego w grupie, myślałam, że muszę coś sobą reprezentować - być kimś, kto przyciąga, robi wrażenie, daje przykład. Że jak już ludzie tu przyjeżdżają, to powinni widzieć we mnie autorytet - kogoś, kto coś osiągnął i się na czymś zna.

Ale kiedy patrzyłam na swoją codzienność, zupełnie nie widziałam w niej takiego obrazu. Długo miałam kompleks, że nie jestem ani psychologiem, ani coachem, ani kimś tam jeszcze. Z czasem zrozumiałam, że właśnie to jest wartość - że nie trzeba być "kimś", żeby tworzyć przestrzeń, w której ludzie mogą być autentyczni.

POCZĄTKI CAMPU PASIKONIE

Na jednym z waszych profili piszecie: "Wakacje, które stworzyliśmy, żeby odpocząć razem z naszymi dziećmi". Opowiedzcie, jak to się wszystko zaczęło?

Tomek: Pierwotny pomysł Campu był taki, że Marta zastanawiała się nad tym, jakie fajne wakacje możemy zorganizować naszemu dziecku. Na wsi z innymi dziećmi. Na początku nazywało się to "Wagary w Pasikoniach" (Marta Sikorska prowadzi Fundację Pasikonie w miejscowości Pasikonie - przyp. red.). Ludzie przyjeżdżali do nas raz w tygodniu z dziećmi. Spotykaliśmy się: dzieciaki skakały na trampolinie, ktoś pomagał przy koniach. Kawka, herbatka, pogaduszki.

I nagle z tych wagarów zrobiło się coś większego?

Tomek: Tak, to zaczęło ewoluować. Chyba Marta zauważyła, że wokół niej jest sporo ludzi z tzw. branży rodzicielskiej - choć nie przepadam za tym określeniem. I że - może ktoś by przyjechał, zrobił warsztat, czegoś nauczył, a my przy okazji mielibyśmy wakacje. Tak to się zaczęło. Pierwszy Camp to było pięć rodzin - w agroturystyce o raczej niskim standardzie. Sami musieliśmy obierać ziemniaki, bo nie było nikogo do pomocy.

Marta: Moja przyjaciółka gotowała obiady, a śniadania i kolacje przygotowywaliśmy wspólnie. Produkty były wystawione na stole, a każdy brał się za coś innego.

Tomek: Była to o wiele mniejsza grupa niż teraz. Chodziło nam o prosty wyjazd: relaks połączony z odrobiną wiedzy. A ta cała wioska wyszła trochę przypadkiem - kiedy się okazało, że nic tak nie tworzy wspólnoty jak wspólne obieranie ziemniaków. To był po prostu fajny, śmieszny czas. Łączący i bardzo naturalny. I to poszło dalej...

Marta:  U mnie na początku był taki pomysł: chodźcie, zróbmy coś razem. Chciałam, żeby to było proste i łatwe na start - żeby ludzie mogli pomyśleć: "chcę i mogę być tego częścią". I właśnie wtedy dziewczyny powiedziały: "to ja będę gotować, a ja obierać ziemniaki".

I jak radziliście sobie z tym organizacyjnie? Dzieci, logistyka, ludzie, miejsce, warsztaty... i jeszcze atmosfera?

Marta: To było bardzo trudne na początku. Trzeciego dnia pierwszego Campu pomyślałam: "po co mi to było w ogóle...".  Takie myśli wracały przez pierwsze lata.  Byliśmy na samym początku, dużo było nieogarniętych rzeczy i bardzo często słyszeliśmy od ludzi, co im się nie podoba, co im nie pasuje, że znowu szambo się zapchało.

Tomek: Szambiarka musiała przyjeżdżać co dwa dni, bo agroturystyka nie była przygotowana na taką liczbę gości.

A jeśli chodzi o jedzenie - na drugim Campie zaplanowaliśmy, że uczestnicy sami będą szykować śniadania. Składniki były dostępne, prosiliśmy tylko, żeby codziennie dwie-trzy osoby się tym zajęły. To było w ofercie napisane. No i nikt nie przyszedł.

Tomek: Pierwszego dnia - nikt. Drugiego - znowu nikt. Trzeciego dnia robimy spotkanie, mówimy: "hej, słuchajcie, o co tutaj chodzi?"

Marta: A oni, że oni tak nie chcą.

Tomek: Nie, oni długo nie mówili, że nie chcą. Ale pod koniec ktoś wprost powiedział: "Nie wyobrażam sobie, że jadę na wakacje i mam jeszcze gotować". Dlatego teraz jest wszystko przygotowane w formie szwedzkiego stołu.

A kiedy zaczęliście wciągać innych do współtworzenia?

Marta: Szybko okazało się, że niemal każdy przyjeżdżał z jakimiś trudnościami. Nie sądziłam, że jak ludzie będą się dzielić, wypakowywać, to z czym przyjechali, to, że to będzie takie intensywnie i trudne dla nas. Wtedy już wiedzieliśmy, że potrzebujemy czegoś, co udźwignie te wyzwania. Stąd pojawił się pomysł na małe, kilkuosobowe grupki prowadzone przez ko-trenerki i ko-trenerów, czyli osoby, które będą w bliskim kontakcie z uczestnikami - w małych grupach lub sam na sam. Intymnie, bez przymusu, bez radzenia - tak po prostu. To dodatkowa przestrzeń na wzajemne zaopiekowanie się sobą. To się świetnie sprawdziło. Dostajemy od uczestników bardzo pozytywny feedback. Te grupki mocno się zżywają i często utrzymują kontakt przez wiele lat po Campie. Tworzą się ważne, kameralne społeczności.

Ludzi, których zapraszamy do roli osób wspierających wybieramy spośród takich, z którymi dobrze się czujemy i którym ufamy. Takich, które podzielają nasze wartości i wiemy, że nie zrobią nikomu krzywdy. Prawie wszystkie te osoby po raz pierwszy pojawiły się na Campie jako uczestnicy.

Od ilu lat organizujecie Campy?

Marta: Od dziesięciu lat, a od kilku organizujemy po cztery Campy rocznie - w lipcu i sierpniu. W tym roku ostatni Camp - "Podróż" - zaczyna się 17 sierpnia. Warsztaty na nich prowadzi Tomek.

Od kilku lat Campy organizujemy w Bazie Baranówka. Trafiliśmy tam, gdy to miejsce dopiero powstawało. W czasie Campu mamy Bazę na wyłączność. Idealne miejsce na nasze potrzeby. To rozległy teren w lesie, z małym jeziorem do kąpieli, z boiskami do piłki nożnej, siatkówki, badmintona, siłownią, salą warsztatową.

Bardzo ważne jest dla nas to, że jest to miejsce przyjazne dzieciom. Wiemy, że nawet jeśli dzieci coś zniszczą, właściciele pozostają otwarci i traktują nas po partnersku. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. W wielu wcześniejszych miejscach albo nie chciano nas już przyjąć, albo my sami nie chcieliśmy wracać. W Baranówce znaleźliśmy swoje miejsce.

CO SIĘ DZIEJE W CZASIE CAMPU?

Jak wygląda typowy dzień na Campie?

Marta: Jest minimalistyczny - planujemy tylko posiłki i warsztaty. Jest pełne wyżywienie - śniadanie, obiady i kolacje o stałych porach, a trwają dopóki się nie skończą. Reszta dnia jest do dyspozycji uczestników - sami decydują, jak go spędzą. Sport, różne warsztaty. Nazywamy to Open Space’em. Na przykład pewien tata grał na gitarze piosenki Disneya. Była też dziewczyna zajmująca się dubbingiem, która przygotowała specjalny seans - na żywo zmieniała głosy i podkładała je pod postacie. Bywały warsztaty taneczne, wspólne śpiewanie, wyszywanie, planszówki, a nawet klub komiksowy.

Tomek: Kiedyś ktoś narzekał, że się nudzi. Wtedy pomyśleliśmy, żeby zaprosić uczestników do wzięcia za to odpowiedzialności. Jednym z haseł Campu jest współodpowiedzialność. Nie chcieliśmy brać na siebie organizowania całego wolnego czasu uczestników. Chcieliśmy, żeby Camp przypominał ludzką wioskę.

Ważną częścią Campu są warsztaty - nie tylko te, które prowadzicie sami

Marta: Tak,  w ciągu tych 10 lat na Campach gościły m.in. Agnieszka Stein, Gosia Stańczyk, Gosia Musiał, Sylwia Włodarska i Anita Janeczek-Romanowska.

Tomek: Każdy Camp ma jakiś temat przewodni. Szukamy tematów, które są ważne i bliskie wielu osobom. Na przykład Camp Kontakt albo Camp Granice. Nasze warsztaty mają nieautorytarny charakter. Przyjmujemy to, co grupa przynosi, co ludzie ze sobą przywożą. Ten czas jest dla uczestników. Jeśli pojawia się potrzeba, by poprowadzić Camp inaczej niż planowaliśmy, to tak robimy. Zapowiedzi Campów i ich tematy pojawiają się już w listopadzie i grudniu. Wtedy rusza przedsprzedaż miejsc na kolejne lato.

Skąd przyjeżdżają do was uczestnicy?

Tomek: Robiliśmy kiedyś mapkę z miejscami, skąd przyjeżdżają campowicze. Okazało się, że nie tylko z Polski - mamy gości niemal z całego świata. Chyba tylko z Australii i Ameryki Południowej nikt jeszcze do nas nie dotarł. Były osoby z Nowego Jorku, Bostonu, Tajlandii, Malty czy Zanzibaru. Osoba z Zanzibaru prowadzi tam ośrodek wypoczynkowy, a mimo to na wakacje przyleciała do Puszczy Kampinoskiej.

W Campach uczestniczy kilkadziesiąt, czasem nawet ponad 100 osób. Czy zdarzają się konflikty i jak z nich pomagacie wychodzić?

Tomek: Oczywiście się zdarzają. Nasz sposób to tworzenie przestrzeni do rozmowy - zarówno o tym, co dobre, jak i o tym, co trudne. Nie zamiatamy pod dywan, gdy widzimy, że coś się dzieje. Mamy wiele przykładów na to, że zaproszenie do rozmowy pomaga znaleźć rozwiązanie - zamiast zostawiać sprawy same sobie.

I wszystkie konflikty udawało się wam rozwiązywać?

Tomek: Nie. Zdarzyło się, że niektórzy uczestnicy byli niezadowoleni i wyjechali jeszcze w trakcie Campu. Była kiedyś uczestniczka, która przyjechała z małym dzieckiem - trochę pod wpływem namowy znajomych. Dziecko bardzo potrzebowało bliskości i nie odstępowało mamy na krok. U niej pojawiło się oczekiwanie, że Camp sprawi, że to zniknie albo że ktoś się tym zajmie. Widzieliśmy, że jest jej trudno i staraliśmy się jej pomóc. Zarówno my, ko-trenerki, jak i inni uczestnicy wyciągaliśmy do niej rękę, ale nie chciała z tego skorzystać.

Marta: Trzeciego dnia wyjechała, a potem napisała do mnie, że domaga się zwrotu pieniędzy. Odmówiłam - poniosłam już koszty jej pobytu: noclegi, wyżywienie i inne opłaty. W regulaminie nie ma zapisu o zwrocie kosztów. Proponowałam jej zniżkę na kolejny Camp, nie była zainteresowana. Potem zaczęła wysyłać mi nieprzyjemne wiadomości. Po jakimś czasie postanowiłam zablokować jej tę możliwość.

Tomek: W tym przypadku mam absolutną pewność, że zrobiliśmy wszystko, co się dało. Człowieka nie da się na siłę wesprzeć, jeśli on nie chce być wspierany i nie potrafi powiedzieć, jakiego konkretnego wsparcia potrzebuje.

Nie możemy być zbyt nachalni we wspieraniu - ważne, by to pojawiało się naturalnie, bez presji.

Dla kogo jest Camp?

Marta: Camp jest dla różnych osób. Kiedyś ktoś zapytał mnie, czy to miejsce także dla samotnych mam - bo jeśli dla rodzin, to czy nie tylko dla mamy, taty i dziecka? To nieprawda. Nie ma znaczenia, kto jest w jakiej relacji i czy ma dzieci - przewijają się tu bardzo różne układy rodzinne. Przyjeżdżają też dziadkowie z wnuczkami.

A dla kogo Camp nie jest?

Tomek: Camp nie jest dla osób, które szukają terapii grupowej - to nie jest miejsce terapeutyczne, choć czasem tak bywa postrzegane. Myślą, że jak są rozwaleni sami ze sobą, to Camp ich naprawi. Oczekujemy od uczestników pewnej świadomości samego siebie i odpowiedzialności. Nie naprawiamy nikogo - jeśli ktoś nie potrafi przyjąć wsparcia, które tu oferujemy, to ono po prostu nie zadziała.

Camp nie jest też dla osób, które przyjeżdżają pod przymusem. Np., gdy żona zmusza swojego męża, bo liczy, że go to zmieni, mimo że on nie jest na to gotowy.

Ile osób powraca na Camp?

Marta: Około 80% osób wraca na Camp co najmniej raz. Wiele przyjeżdża co roku - często na więcej niż jeden turnus w sezonie. Opieramy się na tych osobach powracających.

Tomek: Camp to zwykle albo miłość od pierwszego wejrzenia, albo decyzja: "to nie dla mnie". Albo wracają, albo stwierdzają, że spodziewali się czegoś innego. W ostatnich latach liczba powracających znacznie wzrosła.

ALKOHOL, NARKOTYKI, BÓJKI. A POTEM RODZICIELSTWO BLISKOŚCI. HISTORIA TOMKA

Tomek, szukając informacji o Campie, trafiłam na post o twojej historii. Bardzo mnie zaciekawiła. Opowiesz, jak wyglądało twoje życie przed poznaniem Marty?

Tomek: Pochodzę z tzw. "dobrego domu". Jednorodzinny dom z ogródkiem, sielanka. Zawsze mówiłem "dzień dobry", a kolegów strofowałem, żeby nie przeklinali. Miałem szczęśliwe dzieciństwo do momentu, gdy moi rodzice się rozwiedli. I nie umieli w tym się mną zaopiekować. Tata poczuł się odrzucony i odszedł. Mama została sama i sobie nie radziła. Gdy miałem 12-13 lat, zaczęła mówić mi o swoich myślach samobójczych. Stałem się jej towarzyszem, osobą, która miała się nią zaopiekować.

To mnie przeciążyło. W ciągu roku moje życie całkowicie się odmieniło. Zacząłem prowadzić podwójne życie. Jedno w domu, a drugie poza, o którym mama nie wiedziała. Wystarczyły mi jedne wakacje. Pierwsza wódka, papierosy, marihuana, kajdanki na rękach.

Za co?

Tomek: Pierwotnie za włamanie - chociaż to nie było prawdziwe włamanie. To było mieszkanie mojej siostry do którego miałem klucze. Czasem wpadałem z kumplami. Ale sąsiadka o tym nie wiedziała i zadzwoniła na policję. Znaleźli mnie z całą reklamówką marihuany. Mój tata był policjantem i pomógł mi. Nie trafiłem do poprawczaka. Ale prawda jest taka, że nie radziłem sobie z odpowiedzialnością, która na mnie spadła.

Kolejne kilkanaście lat mojego życia było jak za mgłą. Dużo alkoholu, marihuany, bójek, pęknięta czaszka. Długo żyłem w destrukcji. Miałem dużo frustracji, której nie potrafiłem w konstruktywny sposób zaopiekować. I trwało to do momentu, gdy poznałem Martę.

Ile miałeś lat, kiedy się poznaliście?

Tomek: Trzydzieści. Dwanaście lat temu. Byłem wtedy w takim momencie, kiedy chciałem zmienić swoje życie. Próbowałem nawet wszywek, by walczyć z alkoholem, ale brakowało mi wyzwalacza. Tym wyzwalaczem okazał się Mikołaj, wtedy trzyletni syn Marty.

To było moje pierwsze spotkanie z tym, że wszystko, czego do tej pory się nauczyłem, było przemocą. Przemoc, która pozwala mi być bezpiecznym. Że trzeba warczeć na wszystkich dookoła i ich straszyć, żeby dali Ci spokój i cię nie skrzywdzili. Trzeba być od nich gorszym. Przy Mikołaju nagle znalazłem się w dziwnej sytuacji - wszystko, co umiałem, okazało się bez sensu. Wystarczyło, że kilka razy zobaczyłem strach w jego oczach wywołany moją miną czy słowem, żeby poczuć że już tak nie chcę

Marta: Jednocześnie on od razu Cię polubił. I widział Cię z tej strony, z której się wtedy jeszcze nie znałeś

Tomek: Tak, przyjął mnie takim, jakim byłem. Byłem częścią jego życia, ważną osobą. To było dla mnie bardzo mocne

I to był moment, w którym wszystko się zmieniło?

Tomek: Nie od razu. Nadal piłem, potrafiłem się odciąć na tydzień i zniknąć. Marta była pierwszą osobą, która dała mi przestrzeń i nie wymagała, żebym zmienił się od razu. Mogłem przy niej w swoim tempie to wyhamowywać. Było to dla nas bardzo destrukcyjne, ale dla mnie niesamowite, że mimo wszystko ktoś mnie wspiera i że mam ochotę to zrobić i przestać pić. I skończyłem. Bez żadnych terapii.

Jak to wyglądało z twojej perspektywy? Nie bałaś się wchodzić w tę relację?

Marta: Razem z Mikołajem widzieliśmy Tomka jako człowieka, który zamurował w sobie wrażliwość, miękkość i zachwyt, by poradzić sobie w tamtym momencie życia. A pod murem widzieliśmy marzyciela, kogoś kto lubi baśnie, historie, kto kocha zwierzęta i życie. To mnie przyciągało i fascynowało - widzieć, jak się otwiera. To było naprawdę fajne. To nie była łatwa droga. I nadal nie jest.

Tomek, jak z tamtego miejsca powędrowałeś do rodzicielstwa bliskości?

Tomek: Gdy zacząłem mieć kontakt z tym trzyletnim chłopczykiem, sprawiało mi to wielką frajdę. I żeby  mieć z nim dobry kontakt, potrzebowałem  zdobyć wiedzę, jak to w ogóle robić. Bo tego nie wiedziałem. Miałem stereotypowe przekonania, ale czułem, że to nie dla mnie. Zawsze byłem buntownikiem i gdy Marta pokazywała mi rodzicielstwo bliskości, od razu poczułem, że to jest to. Widziałem relację Marty z Mikołajem i to, że to działa. Widziałem, że to fajne, gdy tłumaczy mu, dlaczego nie chce, by coś robił, zamiast mu zakazywać, nakazywać i mówić, co musi, a czego nie może.

Przypomniałem sobie przebłyski mojej mamy, która, zanim doszło do rozstania z ojcem, miała wiele takich naturalnych zachowań. Była jedyną osobą w moim życiu, która, gdy mówiłem, że czegoś nie chcę, mówiła, że mi wierzy. Pozwalała mi na to.

Bardzo szybko poczułem, że chcę to robić. Potem szybko zrobiłem kurs Family Lab, występowałem z tym na Campach i poszło.

Co jeszcze pomogło ci dojść do rodzicielstwa bliskości?

Tomek: Pamiętam, że od zawsze nie rozumiałem idei, że jako dziecko mam zawsze mniejsze prawa. Że jestem na przegranej pozycji wobec dorosłych. Uważałem to za cholernie niesprawiedliwe, że nie możemy się spotkać na tym samym poziomie i że jako dziecko też mam prawo wyrazić swoją opinię. Przeszkadzała mi hierarchiczność w kontaktach z dorosłymi. Gdy zobaczyłem rodzicielstwo bliskości z bliska, wiedziałem, że to właśnie tego dzieci potrzebują. Potrzebują czuć, że traktuje się je poważnie. Że nie ma podziału na dorosłych i dzieci - są po prostu ludzie.

NARODZINY W CZASIE CAMPU

Wasze wspólne dziecko urodziło się podczas Campu?

Marta: Tak, nasz syn Tytus, młodszy brat Mikołaja urodził się podczas Campu. To zabawna historia. Nie odwołaliśmy żadnego Campu, bo w gruncie rzeczy nie było wiadomo, kiedy będę rodzić. Była z nami nasza doula, Karolina. Nagle u jej dzieci, które były z nią, pojawiły się krosty wyglądające jak ospa - byliśmy przekonani, że to właśnie ona. I mieliśmy dylemat. Bo albo trzeba ich odesłać, bo zarażą uczestników, a to była przecież nasza doula, której potrzebowaliśmy, bo miałam za chwilę rodzić, albo narazić campowiczów na chorobę. Na koniec okazało się, że to wcale nie była ospa - dzieci po prostu pogryzły komary. Śmialiśmy się, że wyleczyliśmy ospę Fenistilem.

Ostatecznie Karolina była z nami przy porodzie. Leżąc na hamaku, poczułam skurcze. Były wokół mnie dziewczyny - wspierały mnie, spacerowały ze mną, dodawały otuchy. Potem miałam najlepszą opiekę w szpitalu, bo z Campu codziennie przywożono mi jedzenie.

ODWIEDZINY W STAJNI I WARSZTATY Z KOŃMI

Ważnym elementem Campu Pasikonie są konie

Marta: Tak, ja na co dzień pracuję rozwojowo z końmi. Jest to częścią Campu. Pasikonie to miejscowość, w której mieszkamy i trzymamy swoje konie. Podczas Campu organizujemy jednodniową wycieczkę do stajni - na warsztaty dla dzieci i rodziców. Co roku zmieniam formułę tych zajęć. Od dziewiętnastu lat jestem facylitatorką rozwoju z udziałem koni. To wciąż mało znany temat w Polsce, ale bardzo mi bliski. Dlatego jeśli tylko mogę o nim opowiedzieć - korzystam z tej okazji.

Jak wygląda twoja praca z końmi - i z ludźmi, którzy przychodzą na to spotkanie?

Zapraszam ludzi do przyjrzenia się sobie - ale w spotkaniu z osobą innego gatunku. Bez wszystkich kulturowych kodów i zwyczajów, które na co dzień podpowiadają nam, jak się zachowywać i co wybierać z naszego repertuaru. To tak wyjątkowe doświadczenie, że nagle okazuje się, iż rzeczy, które zwykle da się ukryć - tutaj już nie. Nie mamy się czego uchwycić. Nie działa to, jak stoimy, jak jesteśmy ubrani czy uczesani - to po prostu nie ma znaczenia. Koń na to nie zareaguje - nie odczyta tego ani nie "odpowie" jak człowiek.

Wtedy ludzie zaczynają być bardziej sobą - w jakiejś prawdzie o sobie. To bywa frustrujące, ale też bardzo rozwijające - bo coś w nas demaskuje. Uświadamia nam, w co gramy na co dzień. I pozwala zapytać: czy chcę tak dalej, czy może coś zmienić? W kontakcie z końmi łatwo ujawniają się nasze cechy - kreatywność, zdolność budowania zaufania, bycie "godnym relacji". Choć nie są częścią naszego kulturowego świata, ich układ nerwowy, potrzeba wspólnoty i życia w grupie - są nam bardzo bliskie. W tym się spotykamy. Przenikają się nasze reakcje, potrzeby, zachowania. Właśnie w tym obszarze działam - umożliwiam ludziom takie spotkanie, refleksję, wgląd. Czasem także zadanie sobie pytań, które mogą coś uporządkować, zmienić lub naprawić.

Na koniec - jeśli miałabyś powiedzieć, na czym naprawdę polega to, co robicie, co się wydarza na Campie pod tą warstwą organizacji, śniadań i warsztatów - co by to było?

To, co robimy, jest bardzo bliskie temu, co w świecie ludzi nazywa się uczeniem przez doświadczenie - experiential learning. To podejście, które spopularyzował David Kolb. pisał cykl, w którym uczymy się dzięki temu, że czegoś doświadczamy. Potem się nad tym zatrzymujemy, , wyciągamy wnioski i dopiero wtedy możemy coś zmienić, wdrożyć. My dokładamy do tego jeszcze jeden ważny element - świat przyrody i świat zwierząt. Ja sama nie jestem terapeutką, tylko praktyczką ekoterapii, nurtu, w którym zdrowie człowieka jest nierozerwalnie powiązane ze zdrowiem planety. To jest dla mnie bardzo ważna, komplementarna jakość. I te wartości staramy się połączyć organizując Campy.

Rozmawiali: Marta Radziak-Kucharska i Maciej Kucharski


Marta Sikorska - facylitatorka, praktyczka ekoterapii, mediatorka w nurcie NVC. Tworzy przestrzenie do rozwoju dla ludzi wśród koni i przyrody. Założycielka Fundacji Pasikonie

Tomek Sadzewicz - trener, prowadzący warsztaty i współtwórca letnich obozów Camp Pasikonie. Ojciec w rodzinie patchworkowej, były chłopak z osiedla, dziś — autentyczny głos mężczyzny, który przeszedł drogę od przemocy do bliskości