Reklama

Jechać czy nie jechać - pytanie towarzyszyło mi od tygodnia. Weekend zaplanowany od dwóch miesięcy, hotel opłacony. W czwartkowy poranek, po tym, jak do Wrocławia dotarła fala kulminacyjna, to nie sytuacja była niepewna. Niepewność wynikała z tego, jak człowiek powinien się czuć, jak zachować w mieście, do którego wraz z nurtem spływa tragedia całego południa.

Przyjechaliśmy do Wrocławia na własną odpowiedzialność i ta własna odpowiedzialność ciągnęła się za nami przez kilka dni. Na własną odpowiedzialność mogliśmy wjechać do podziemnego garażu - jest bezpiecznie, nic się nie stanie, ale trzeba podpisać papierek, że mamy świadomość zagrożenia. Jakiego zagrożenia? Przecież najgorsze minęło, dlaczego nikt nie świętuje?

Golden hour - Wrocław skąpany w złocie słońca

Reklama

Piątek godzina 18. Od fali kulminacyjnej minęła ponad doba. Cały Wrocław - nie sztab antypowodziowy, specjaliści i hydrolodzy - cały Wrocław, składający się z młodych, starszych, przyjezdnych, turystów, obcokrajowców i rodowitych mieszkańców czuje, że woda nie zagraża już centrum. W okolicach rzeki spacerujący ludzie, tak jak i na ulicach Starego Miasta. Nikt jednak nie przybija sobie piątek, nie skacze z radości, że udało się uniknąć najgorszego. A przecież każdy obecny na miejscu ma prawo odczuwać szczęście.

Atmosfera jest jednak zupełnie inna, wtedy jeszcze nie do końca dla mnie zrozumiała, choć sama miałam mieszane uczucia, co do swojej obecności - "turystyka powodziowa" dźwięczało w głowie wstydliwe hasło, choć przecież, urodzona w Brzegu Dolnym, wychowana we Wrocławiu odwiedzałam swój dom.

Pierwszą osobą, z którą rozmawiałam, jeszcze przed nocą ze środy na czwartek był Michał, rodowity Wrocławianin, który dziś mieszka w okolicach ulicy Grabiszyńskiej, częściowo zalanej podczas Powodzi Tysiąclecia.

Lipiec 1997 roku pamięta jak przez mgłę, był wtedy dzieckiem. Po prostu trafiły mu się przedłużone wakacje nad morzem, został z mamą dłużej u jej przyjaciół. Jego tata natomiast obkładał workami poniemiecki dom, jak wtedy uspokajał - na wszelki wypadek. Mieszkali niedaleko miejsca, gdzie tym razem rzeka narobiła szkód. Jednak w 1997 roku nie było tam rozbudowanych osiedli... kamienic położonych tak blisko brzegu.

I choć woda na obrzeżach wlewała się na ulice już w ciągu dnia w środę, Michał ze spokojem przyznał, że na moim miejscu, obserwując sytuację "od środka", planów by nie zmieniał - zbiorniki i wały wytrzymują, ale powinno być dobrze - przekonywał.

Przyjechałam, było przede wszystkim sucho, ale słów "jest dobrze" nikt na miejscu nie wypowiadał.

Worki na bok

Widok, który uderzał od wjazdu na pierwsze uliczki centrum Wrocławia, to worki zabezpieczające najniższe piętra - głównie lokale i przede wszystkim parkingi podziemne. Leżały na płachtach z folii powiewającej nam na przywitanie.

W tych lokalach, które były otwarte, worki jedynie poodsuwano od drzwi i przejść. Wygląda to tak, jakby zostawiono je, by poukładać od nowa jeden na drugim, szybko, gdyby jednak woda nagle przyszła.

Dookoła Narodowego Forum Muzyki im. Witolda Lutosławskiego prawdziwy mur, tak samo jak przy  klatkach parkingu podziemnego na placu obok. Konstrukcja najwyższa z tych, które do tej pory widzieliśmy na Starym Mieście. 

Pani Małgorzata, 60-letnia Wrocławianka zauważa, że nic by to nie dało. - Gdyby zalało jak w 1997 roku, te worki byłyby pod wodą. Ale ludzie w takim strachu chcą zrobić cokolwiek, nawet jeśli nie zawsze ma to sens. Kiedyś mieszkałam na ulicy Zdrowej, krzyżuje się z Grabiszyńską. 27  lat temu też ustawiano konstrukcje właśnie na Grabiszyńskiej i woda się zatrzymała przed kładką nad ulicą. Czy dlatego, że chciała, czy dlatego, że była ustawiona zapora? Nie wiem, ale te worki do dziś są dla mnie symbolem nadziei. Że mamy jakiś wpływ, że mamy szansę to okiełznać. Szczerze? Nie mamy, ale jak żyć bez nadziei?

Ale pani Małgorzata, tak jak inni Wrocławianie nie wyraża radości z sukcesu. - To nie jest tak, że się nie cieszymy, jest ulga, oczywiście. Ale jak mamy świętować, kiedy na południu inni stracili wszystko. Ludzie mają tam przyjaciół, rodziny, jeździliśmy tam na weekendy. Każdy, kto przeżył rok 97 we Wrocławiu wie, jaki to jest brud, jakie są to miesiące walki o normalne życie. Ile lat na budynkach były widoczne ślady poziomu wody? Wiele, a to nie jest tylko woda, to obrzydliwa maź. Więc Wrocławiowi się w większości udało, owszem, ale to jest tylko ulga w obliczu ogromnej tragedii. Tragedii, której my doświadczyliśmy, więc ją rozumiemy.

Kawiarniany gwar

Choć w mieście było mniej ludzi niż zwykle, ogródki staromiejskich knajpek były pełne. W końcu zaczynał się weekend. Pojedyncze osoby siedziały nawet przy stolikach w lokalach zawieszonych nad Odrą, która wydawała się nie budzić już strachu, choć jej wody pędziły jak zwariowane.

Po Rynku krzątali się kelnerzy, słychać było zagraniczne języki - turyści nie uciekli. Nie dało się jednak odczuć, żeby ktokolwiek zagrożenie traktował jako atrakcję, po prostu znaleźli się w pięknym mieście w nie do końca odpowiednim czasie.

My też nie unikamy lokali. Zamawiamy jedzenie, kawę... wodę. Jeszcze kilka dni temu znajomi uprzedzali - jest spokojnie, przyjeżdżajcie, ale weźcie zgrzewkę wody, masowo znika ze sklepów. W gastronomi jednak wszystko toczy się swoim rytmem i nigdzie nie odczuliśmy braków. A może dlatego, że przecież "nic się nie stało".

Niby nic, ale nad stolikami dookoła, jak mgła na cmentarzu, unosi się jeden temat - tragedia. Kłodzko, Głuchołazy, Stronie. Wydaje się, że wszyscy goście, w każdej restauracji mają tam kogoś bliskiego. Ludzie wpadają, witają się i od razu zaczynają ustalać, co komu i jak dowieźć, jakimi drogami się nie da, czyje dzieci i na jak długo przyjadą, by przeczekać sprzątanie. Ich domy, tu na miejscu przetrwały, więc pomagają tym, których nie.

Kawiarniany gwar zmienił całkowicie swoje dźwięki.

Następna stacja - Dworzec Świebodzki

Na placu Orląt Lwowskich jest jeden ze spopularyzowanych w ostatnich latach typów lokali - food hall z dużym wyborem jedzenia i picia, także alkoholi. Miejsce spotkań, imprez tanecznych zaplanowanych i na ten piątkowy wieczór.

Obeznani z takimi obiektami, spodziewaliśmy się kolejek do baru, poszukiwania wolnych stolików. Ale nie tego dnia. Jak na początek weekendu ludzi bardzo niewielu, nie wszystkie punkty gastronomiczne otwarte. Pojedyncze osoby nieśmiało zamawiają napoje i siadają na leżaczkach, patrząc w gwiazdy przy sączącej się z głośników muzyce.

Tego dnia na terenie Dworca Świebodzkiego miało się odbyć silent disco. Organizator jeszcze na początku tygodnia informował, że obserwują sytuację, ale niczego nie odwołują.

A jednak, na stronie imprezy pojawiła się krótka adnotacja ODWOŁANE i graficzny symbol fali. Ale dlaczego? Przecież jest sucho, Odra utrzymana w ryzach, zagrożenie spada. Chyba każdy na miejscu czuł, że będzie lepszy czas na szalone tańce.

Nie była to jedyna odwołana tego dnia impreza, choć na rynku niektóre kluby działały, prawdopodobnie jednak rozczarowane frekwencją.

Punkt spotkań

Pani Małgorzata zdradziła, że na randki umawiała się zwykle przy fontannie na placu Orląt Lwowskich, ale w ten weekend nie to miejsce było punktem spotkań. Ludzi ciągnęło w stronę Odry, na mosty i kładki. Barierki przy bulwarach i apele o niezbliżanie się do brzegu okazały się skuteczne, ale w obliczu sytuacji trudno było, choć na moment nie przyjść i nie zerknąć na pędzącą wodę w kolorze rozpaczy.

Tam, gdzie było to możliwe, wiele osób stawało, patrząc w dół. Wraz z mokrym śladem na murach, który świadczył o tym, że woda opada, pojawiał się oddech ulgi, ale nie radość, na nią brakowało miejsca, bo, nawet jeśli iskierka się pojawiała, przepływająca akurat kłoda skutecznie ją gasiła. "Wrocławiowi się udało... TYM RAZEM. Innym nie." - myśl nie znikała z głowy, jak wyryte scyzorykiem na mokrym drewnie zdanie.

To nie (wy)panda?

Na mediach społecznościowych wrocławskiego ogrodu zoologicznego po fali pojawiły się posty: zapraszamy, jesteśmy otwarci - co wcale nie było takie oczywiste. Kilka atrakcji w mieście "wstrzymało oddech" na dłużej niż dobę.

W zoo, jak w całym śródmieściu, "wagoniki" z worków. Niewysokie, sięgające nad kolana, ale wystarczające, by przypomnieć, że tu też mogła pojawić się woda. Po jednym z takich piaskowych murków biegały dzieci, traktując je jak dodatkową atrakcję. Na innych siedzieli ludzie jak na ławeczkach.

Nikt zabezpieczeń jednak nie ruszał, nie przestawiał. Ich widok nie pozwalał na to, by pomyśleć: już po wszystkim. Tkwiły na swoich miejscach np. dookoła cennego Afrykarium. Jedynie kilka odsunięto na bok, by zrobić 1,5-metrowe przejście dla gości. Gdyby ten obiekt został zalany, zwierzęta, choć wodne nie miałyby dużych szans na przeżycie. Choć i tak największe zagrożenie znajdywało się w podziemiach - gdyby woda wybiła od spodu, mogłaby zniszczyć filtry i cały skomplikowany system dotleniający.

Czy zwierzęta czuły zagrożenie? Nie wiadomo, ale w piękną wrześniową sobotę wydawało się, że były bardziej aktywne niż zwykle. Kangury pozowały do zdjęć, żyrafy podchodziły zaskakująco blisko ogrodzenia, niedźwiedzie także nie spędzały czasu w kryjówkach, tylko leżały gdzieś na widoku.

Może "na baczność" postawiła je obecność wojskowych, których we wrocławskim ogrodzie zoologicznym było chyba więcej niż zwyczajnych zwiedzających.

Grupy żołnierzy przemieszczały się od wybiegu do wybiegu, zwiedzając obiekt z zaciekawieniem. Wyglądało to na odrobinę rozrywki po intensywnych dniach, być może spędzonych na układaniu worków czy zabezpieczeniu wałów. Tych samych żołnierzy miniemy w niedzielę w autokarach, gdy będziemy wracać do Warszawy.

W przeciwną stronę, na południe na wojskowych platformach będzie jechał ciężki sprzęt, między innymi koparki.

Wstrząśnięci i... zmieszani

Najbardziej wstrząsające ciosy, choć pozornie bez znaczenia, przyszły dwa razy. Pierwszy, gdy przechodziliśmy obok wieżyczki z worków, kierując się w stronę Odry. Ja z aparatem i choć Wrocław jest moim drugim domem, w którym spędziłam dzieciństwo, nie da się ukryć, że wyglądałam jak turystka, robiąc zdjęcia workom właśnie.

Podeszła do nas bardzo miła Azjatka i zapytała... czy chcemy zdjęcie z tymi workami... nie chcieliśmy.

Drugie zderzenie z powodziową rzeczywistością nastąpiło wtedy, gdy postanowiłam spróbować podnieść worek z piaskiem. Widziałam, jak ludzie je napełniają, noszą sprawnie na wały, ale ani przez chwilę nie zastanowiłam się nad tym, jaki wysiłek trzeba włożyć w uniesienie takiego worka. Jak bardzo nieporęczny jest to przedmiot. Jak skutecznie wyślizguje się z rąk. A uniosłam go jedynie 15 cm nad ziemię. Nie wspinałam się z nim na wały, nie przenosiłam kilku metrów od miejsca napełniania.

I wtedy wraz z tymi kilogramami zrozumiałam, dlaczego nie czuć ulgi, dlaczego radość nie przechodzi przez gardło. W tym jednym worku na ulicy Pawła Włodkowica zamknięty był cały ciężar. Walcząc z powodzią, moje ręce mogłyby nie dać rady. A co dopiero serce...