Zazwyczaj to start rakiety jest najbardziej stresującym momentem każdej kosmicznej misji. Delikatne sondy czy satelity są miotane w kosmos na pokładzie pojazdów, które w swoich zbiornikach mają dość paliwa, by w razie wypadku wywołać eksplozję na miarę małej bomby atomowej. Chociaż dzisiejsze rakiety wybuchają niezwykle rzadko, nie ma chyba badacza, który nie wstrzymywałby oddechu na tych kilka minut, kiedy jego ukochany instrument, któremu poświęcił lata pracy, unosi się w kosmos na słupie rakietowego ognia.
Tym razem to była ta łatwa część misji. Prawdziwe nerwy zaczęły się dopiero później.
Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba jest zapewne najbardziej skomplikowaną bezzałogową misją, jaką kiedykolwiek wysłano w kosmos. Urządzenie jest tak wielkie i tak złożone, że proces jego wstępnego przygotowywania do pracy już po starcie potrwał niemal miesiąc. W tym czasie ponad 300 elementów musiało zadziałać idealnie - od silników i lin napinających rozkładających tarczę słoneczną wielkości kortu tenisowego, po delikatny proces rozkładania ogromnego, złotego lustra. Każdy błąd mógłby zakończyć się katastrofą. A w przeciwieństwie do teleskopu Hubble’a, wielokrotnie naprawianego na orbicie przez astronautów, Webba nie będzie można naprawić. Jego ostatecznym celem jest punkt w przestrzeni położony od Ziemi trzykrotnie dalej, niż największa odległość od Ziemi pokonana przez jakąkolwiek załogową misję.
Gdy kontrolerzy Webba dostali potwierdzenie, że ostatni krok tego mechanicznego tańca został wykonany bez potknięcia, radość inżynierów i astronomów była po prostu kosmiczna. A to jeszcze nie był koniec dobrych wiadomości.
Według pierwotnego planu Webb miał pracować 6, może 10, w najlepszym przypadku 14 lat. Tak krótki czas pracy (obserwatorium Hubble’a świętowało dwa lata temu 30 lat na orbicie) wynika z tego, że obserwatorium znajdzie się w dość specyficznym miejscu. Tak zwany punkt L2 to punkt, w którym wzajemne oddziaływania grawitacyjne Ziemi i Słońca znoszą się wzajemnie. Umieszczona w tym miejscu sonda może tam pozostawać bez końca... w teorii. W praktyce ten układ jest zaburzany m.in. przez oddziaływanie Księżyca - Webb będzie musiał korygować swoją orbitę przy pomocy silników rakietowych. Ma na pokładzie 240 litrów paliwa i utleniacza. Prędzej czy później wykorzysta je całe.
Szybko okazało się jednak, że najprawdopodobniej paliwo skończy się o wiele później, niż wynosiły pierwotne szacunki. Wszystko dzięki nadludzkiej precyzji francuskich inżynierów.
Mimo że za Webba zapłacili głównie Amerykanie i powstał on w amerykańskich laboratoriach, w projekcie współuczestniczy także Europejska Agencja Kosmiczna. W ramach swojego wkładu w misję zapewniła ona wyniesienie Webba na pokładzie rakiety Ariane 5 - jednej z najpotężniejszych na świecie.