Co roku, pod koniec sierpnia, Leon Weintraub przyjeżdża do rodzinnej Łodzi, by wziąć udział w uroczystych obchodach likwidacji getta w Litzmannstadt, czyli drugiego co do wielkości i najdłużej działającego getta w okupowanej Polsce. - Nigdy nie mówię "łódzkie getto", bo to nie była moja Łódź, wtedy Niemcy Łódź nazwali Litzmannstadt - podkreśla Weintraub.
Jego prawdziwa Łódź to przede wszystkim obrazy dzieciństwa spędzonego w domu przy ul. Kamiennej, dzisiejszej Włókienniczej. To o niej wiersz napisała Agnieszka Osiecka i to tam znajduje się słynna płaskorzeźba "Kochankowie z ulicy Kamiennej". Leon, albo raczej Lolek, bo tak nazywano go w domu, był najmłodszym z piątki rodzeństwa. Miał cztery siostry. Jego ojciec popełnił samobójstwo. Matka, żeby utrzymać rodzinę, założyła pralnię w tym samym miejscu, w którym mieszkali. - Są sentymenty, nawet jeśli miałem bardzo ograniczone dzieciństwo z punktu widzenia naszych możliwości finansowych. Ale tu się urodziłem, stąd pamiętam ciepło swojej mamy i sióstr. Z miasta znałem tak naprawdę tylko najbliższy kwartał ulic. Szczególnie okolice szkoły, zresztą ze szkoły mam najlepsze wspomnienia - mówi Weintraub. Zdarzały się jednak spontaniczne eskapady poza ten wspomniany kwartał. Na przykład do parku w Helenowie, ale przede wszystkim do kina. Lolek traktował filmy jako narzędzie do poznawania świata, do podglądania go jak przez dziurkę od klucza. - Kino formułowało moją mentalność, mój mózg, mój sposób reagowania. I to pomogło mi w najgorszych chwilach - zaznacza Weintraub.
Jednak kino czasami tworzyło dla niego też złudne obrazy rzeczywistości. Jak na przykład ten o romantycznym obliczu wojny. Niestety, jego własne życiowe doświadczenie udowodniły, że to tylko fikcja. Tak opisuje to w książce "Pojednanie ze złem", którą napisał wspólnie z Magdą Jaros na swoje 95. urodziny: "Pewnego dnia wychodzę na Kamienną z naszej pralni, na rogu pod jedynką była apteka, i widzę młodych żołnierzy otaczających grupkę Żydów. Gdy podszedłem kilka kroków bliżej, ku mojemu przerażeniu odkryłem, że jeden z żołnierzy odcinał bagnetem brodę najstarszemu. Brutalnie, ze skórą. To potwornie krwawiło. Pozostali Żydzi lamentowali, prosili, żeby żołnierz przestał, ale ten dalej niewzruszony robił swoje. To był drugi szok: tak wygląda wojna? Zwycięzcy żołnierze poniżają biednych cywili, do tego starszych ludzi? Mój obraz wojny był romantyczny, znałem książkę Remarque’a Na Zachodzie bez zmian oraz film Jeana Renoira Towarzysze broni z 1937 roku z Erichem von Stroheimem, gdzie pokazano, jak po pierwszej wojnie światowej niemieccy oficerowie elegancko, po dżentelmeńsku przyjmują francuskich jeńców wojennych. Takie miałem wyobrażenie o wojnie".
We wrześniu 1939 roku Leon miał 13 lat i właśnie miał rozpocząć kolejny etap swojej edukacji w gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego. W tym samym, do którego uczęszczał Julian Tuwim. Weintraub do tej szkoły dostał się po specjalnych testach, ale nauki nie rozpoczął, bo wybuchła wojna. Zamiast przygotowywać się do lekcji, wraz z kolegą ukradł sąsiadowi dwie gęsi, by potem sprzedać je na bałuckim rynku, a za otrzymane pieniądze kupić broń. Plan się nie udał.
Trzy miesiące później na terenie łódzkich Bałut i Starego Miasta wydzielono specjalny teren. Nikt wtedy nie nazywał go jeszcze gettem. Żydom rozkazano spakować się w jedną walizkę i przenieść we wskazane miejsce. Tak samo stało się z Leonem i jego rodziną. Do getta trafili 10 grudnia 1939 roku. Okazało się, że to "świetnie" skonstruowana maszyna do pracy na rzecz okupanta, całkowicie odizolowana od świata zewnętrznego. Za pracę przysługiwał jeden bochenek chleba na tydzień. Żyły z niego całe rodziny. Leon pracował w resorcie metalowym, jedna z jego sióstr - w bibliotece.
Weintraub dobrze pamięta wrzesień 1942 roku. To najczarniejszy rozdział w historii getta w Litzmannstadt - Wielka Szpera. W ciągu kilku dni z getta do Chełmna nad Nerem wywieziono - według oficjalnych danych - ponad 15 tys. osób. Przede wszystkim dzieci do 10. roku życia, starców i osoby niezdolne do pracy. Wywożono ich na śmierć. Wszyscy zginęli w męczarniach. Do historii przeszło dramatyczne przemówienie Przewodniczącego Starszeństwa Żydów Chaima Rumkowskiego, wygłoszone na tzw. placu strażackim i rozpoczynające się od słów: "Ponury podmuch uderzył getto. Żądają od nas, abyśmy zrezygnowali z tego, co mamy najlepszego - naszych dzieci i Starszych. (...) W moim wieku muszę rozłożyć ręce i błagać: Bracia i siostry! Oddajcie mi je! Ojcowie i matki - dajcie mi swoje dzieci!"
Z getta Weintraub został wywieziony wraz matką, ciotką i trzema siostrami w jednym transporcie w 1944 roku. Naziści tłumaczyli, że muszą ich przenieść do innego miejsca do pracy - dla ich bezpieczeństwa, bo zbliża się front. Żydzi nie wiedzieli, że to transport do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.
Kiedy wysiedli, rozpoczęła się selekcja Żydów. Najpierw podzielono ich na dwie grupy: kobiety i mężczyzn: "Dookoła jakieś dziwne postacie, jakby w piżamach, w paski szaro-niebieskie-białe. Ja miałem plecak na ramionach, ktoś mi go wyrywa. Krzyczę: «ale ja mam tam znaczki!». Ich zbieranie to była moja pasja, podobnie jak kino i książki, zabrałem więc ze sobą klasery. I widzę pochylającą się nade mną pociągłą twarz, blade oczy i głos: «Tu się nie przychodzi, żeby żyć»"- w taki sposób Weintraub opisuje pierwsze chwile w obozie w książce "Pojednanie ze złem".
Później oficer SS kciukiem w określoną stronę wskazywał, kto będzie pracował, a kto zginie. Ciotka znalazła się w tej drugiej grupie i pociągnęła za sobą matkę Leona. Wtedy widział ją po raz ostatni, choć nie miał tej świadomości i powiedział "do zobaczenia gdzieś w środku".
Po czasie dotarło do niego, że został sam. Matkę zamordowano, losy jego sióstr były nieznane. - W Auschwitz byłem w zupełnej depresji. Cierpiałem z powodu rozstania z rodziną. Do tego dochodził ten nieustanny, widoczny przez całą dobę ciężki dym, cuchnący spalonym mięsem. Dym z krematoriów - wspomina Weintraub.
Jak sam mówi, w Auschwitz-Birkenau nie był długo, bo jak zawsze prowadziła go dobra gwiazda. Pewnego dnia zauważył grupę nagich ludzi stojących w jednym miejscu. To było nawet kilkaset osób. Podszedł do nich i zapytał o co chodzi, na co czekają. Usłyszał "czekamy na wyjazd do pracy". Nie wiele myśląc Weintraub rozebrał się i wtopił się w tłum. Nikt nie zauważył, że nie ma - tak jak pozostali - wytatuowanego charakterystycznego numeru. - Ja to tłumaczę tym, ze mój mózg był tak skonstruowany, że na to słowo "wyjazd" zareagował bezwiednie, bo to co odczuwałem w obozie było nie do zniesienia - dodaje.
Z Auschwitz trafił do Dörnhau - podobozu Groß-Rosen. Tam zajmował się doprowadzaniem prądu do fabryk. Stamtąd wyruszył marsz śmierci, w którym także szedł Leon Weintraub. Potem trafił kolejno do Flossenbürga i Offenburga. Transport z tego ostatniego nagle zatrzymał się pod wpływem eksplozji. Żydzi zorientowali się, że nikt ich nie pilnuje. Schowali się w lesie. To był 23 kwietnia 1945 roku. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że są wolni.
Powojenna historia Leona Weintrauba to najpierw długi pobyt w szpitalu, potem sanatorium, a następnie szczęśliwe spotkanie z trzema siostrami, które też ocalały z Holocaustu. I nauka życia od nowa. - Nigdy nie może dojść do takiej sytuacji, żeby wybaczyć to niesłychane okrucieństwo, to niesłychane wydarzenie, ten cynizm nazistów, hitlerowskich Niemców. Nie można wybaczyć Holocaustu. Ale jako humanista, doświadczony człowiek, także jako lekarz, po wielu latach, po wszystkich rzeczach, które przeżyłem doszedłem do wniosku, że musimy kiedyś zakończyć spiralę zła, wzajemnego oskarżania się, wzajemnego zwalczania się. Jedyne słowo, które znalazłem, które w pewnej mierze temu odpowiada to jest "pojednanie". Bo jeśli wybaczenie dotyczy osoby z osobą, to pojednanie może dotyczyć większej grupy i musi być obopólne. Wybaczanie jest zazwyczaj jednostronne, jedna osoba wybacza drugiej, pojednanie to szersze pojęcie. Trzeba podsumować to, co było, uświadomić, co się wydarzyło, ale żeby dalej iść do przodu, jak człowiek z człowiekiem, tworzyć wspólną przyszłość, to trzeba się ze sobą pojednać. Nie ma innej drogi - mówi Leon Weintraub.
Weintraub poszedł na studia, maturę zrobił już w ich trakcie - eksternistycznie. W latach 50-tych wrócił do Polski i pracował między innymi jako ordynator oddziału położniczo-ginekologicznego w Otwocku. Rozczarowanie przyszło znów w 1968 roku. - Tu wyrosłem na tej ziemi, tu pracowałem dla dobra pacjentów. Wygnano mnie z kraju pozbawiając środków do życia, pozbawiając mnie pracy. To było okropne przeżycie. Dotąd nie wybaczam systemowi, który do tego doprowadził - podkreśla.
Wtedy Weintraub wyprowadził się do Szwecji, gdzie założył rodzinę i gdzie mieszka do dziś. - Mam lekarza ze sobą całą dobę, bo sam nim przecież jestem. Codziennie rano, jak się golę przed lustrem, pytam, jak się pacjent czuje? Jestem bardzo dobrym pacjentem, co ten lekarz powie - wykonuję. Jestem człowiekiem rozsądku, nie ostrożności. To mózg kieruje ciałem - zauważa.
Większość swojego czasu wykorzystuje teraz na podróże, wykłady, a przede wszystkim na spotkania z młodszym pokoleniem. - Poświęcam swój czas na mówienie o tym, co to jest nazizm - podkreśla. Także w Niemczech. - Kiedy patrzę w te miłe młode twarze, często im mówię, że dzielą ich tylko trzy pokolenia od sprawców. Jak pytają mnie o winę, to odpowiadam, że bezpośredniej winy nie mają, to jest oczywiste. Ale mają wiedzę o tym, co się stało, a szczególnie jeśli odkryją, że pradziadek był SS-manem i mordował ludzi w obozach koncentracyjnych - od tej wiedzy nie mogę ich uwolnić. Dlatego z tym muszą uporać się sami. Jedyne, co mogą zrobić, żeby zadośćuczynić światu to, działać w tym kierunku, żeby to się nigdy nie powtórzyło - podkreśla Weintraub. Choć dziś, kiedy od blisko dwóch lat w Ukrainie toczy się regularna wojna, te słowa nabierają jeszcze innego kontekstu. - Środki, których używa Putin są bardzo zbliżone do tych, które stosowali niemieccy naziści. Wynarodowienie, zabieranie dzieci ukraińskich i umieszczenie w takim miejscu, żeby stali się Rosjanami. Bezlitosne niszczenie kraju, nie tylko budynków, ale także osób cywilnych. Samodzielny kraj z samodzielną historią został bez żadnego uprzedzenia nagle zaatakowany pełną wojną, bez żadnego do przyjęcia umotywowania. Świat nie może dopuścić do zwycięstwa Putina. Tak samo, jak świat nie może dopuścić do zagłady Izraela - podkreśla Ocalały.
Paradoksalnie, Weintraub to młodsze pokolenie uczy jeszcze jednego. Radości życia. - Po Auschwitz nie znam słowa "narzekać". Po tym, co przeszliśmy, nie ma nic co temu dorówna. Wszystko po tym jest o niebo lepsze. Czuję radość życia, bo, mnie naziści nie ukatrupili. Dlatego czasami - my Ocalali - mamy problem z emocjami. Nazwałabym to takim chłodem emocjonalnym. Nic nie może przewyższyć tych doznań z czasów udręki. Ten pewien dystans do rzeczywistości to następstwo naszego prześladowania, bo to co Niemcy wymyślili jest niespotykane w dziejach ludzkości. Dlatego dla mnie nie ma dziś problemów, są tylko sprawy do rozwiązania. Poza chorobą i śmiercią - kończy.