Reklama

"Chinatown" to prawdopodobnie nie tylko najlepszy film Romana Polańskiego, ale również jeden z najwybitniejszych obrazów kina noir w całej historii. Tytuł regularnie pojawia się na krótkich listach najlepszych filmów zrealizowanych kiedykolwiek w Hollywood, niezależnie od tego, czy są one tworzone za oceanem przez American Film Institute, czy przez brytyjską stację BBC. Przed dekadą panel słynnych krytyków filmowych skupionych wokół "The Guardian" i "Observer" uznał go nawet za najlepszy film wszech czasów.

Film Polańskiego pokonał wówczas w rankingu takie arcydzieła jak "Psychoza" Alfreda Hitchcocka, "Odyseja kosmiczna" Stanleya Kubricka i "Czas Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli. Z kolei American Film Institute uznał go drugim najlepszym thrillerem w historii kina, na pierwszym miejscu umieszczając wspomnianą "Psychozę".

Reklama

Oglądany pół wieku później, kompletnie się nie zestarzał. Tak samo mrozi krew w żyłach, zachwyca zwrotami akcji i perfekcją fabularnej układanki. I rzecz jasna aktorstwem. Obraz jak wiadomo, ugruntował reputację Jacka Nicholsona jako najlepszego amerykańskiego aktora swojego pokolenia. Przypomniał także, na co stać Faye Dunaway, która później, niestety, nie miała szczęścia do dobrych filmów i ról.

Wielka szkoda, że "Chinatown" okazał się ostatnim filmem, jaki Roman Polański nakręcił w Stanach Zjednoczonych. Obraz słusznie okrzyknięty arcydziełem, przypomina jak ważnym graczem w Hollywood mógłby zostać polski reżyser, gdyby nie uciekł przed tamtejszym wymiarem sprawiedliwości, po oskarżeniu o seks z nieletnią. Ale to temat na zupełnie inny film.

W pięćdziesiątą rocznicę powstania "Chinatown" warto wrócić do bodaj najdoskonalszego dzieła polskiego filmowca.

Początkowo ta historia miała happy end

Prawdopodobnie fabułę "Chinatown" znają wszyscy, którzy choć trochę interesują się kinem.

Bohaterem jest prywatny detektyw Jake Gittes (Jack Nicholson), cynik, ale kierujący się własnym kodeksem moralnym. Co istotne - akcja rozgrywa się w Los Angeles, w latach trzydziestych. Historia zaczyna się od sprawy pozornie błahej. Jake podejmuje się śledzenia kolejnego niewiernego męża, nie podejrzewając, że ta sprawa wciągnie go w piętrową intrygę. Za sprawą zlecenia od pięknej Evelyn Mulwray (Faye Dunaway), nie tylko odkryje powszechną korupcję wśród władz Los Angeles, ale zdąży się także zakochać w swojej zleceniodawczyni. Jej przeszłość pełna mroku, na czele z wątkiem kazirodczym niemal do samego końca każe Jake’owi odkrywać otaczające jej postać tajemnice.

W książce Sama Wassona “The Big Goodbye: 'Chinatown' and the Last Years of Hollywood", opisującej kulisy powstania filmu, możemy przeczytać, że Robert Towne od początku pisał scenariusz z myślą o Jacku Nicholsonie. Jak to często bywa, w ręce Polańskiego projekt trafił trochę przypadkiem. Początkowo Paramount Pictures powierzył go bowiem twórcy "Ostatniego seansu" Peterowi Bogdanoviczowi, który w ostatniej chwili zrezygnował. (Potem tego żałował). Wtedy wytwórnia uznała, że tę do szpiku amerykańską opowieść dobrze byłoby dać Europejczykowi, który przyda jej mrocznego klimatu.

Scenariusz, który zachwycił Nicholsona, wydawał się Polańskiemu zbyt długi. Uważał także, że wymaga poprawek. W efekcie Polański i Towne spędzili jeszcze dwa miesiące, pracując nad szczegółami. Reżyser usunął wszystkie wątki poboczne ze scenariusza, chociaż zmarły w lipcu br. Towne miał mu to za złe. Przede wszystkim jednak Polański zmienił zakończenie: początkowo historia miała happy end, a on zasugerował, że powinno być tragiczne. "Myślałem, że to będzie poważny film, a nie przygodowa opowieść dla dzieci" - miał powiedzieć oburzonemu scenarzyście, który nie chciał przystać na zmianę.

Kłótnie wybuchały codziennie. Polański dopisał zakończenie sam - Towne nazwał je "obrzydliwym i niemoralnym". Był wściekły i przysiągł, że nigdy więcej nie będzie pracował z Polańskim. Po latach przyznał jednak, że była to słuszna decyzja. Bo to właśnie dramatyczne zakończenie - jedno z najbardziej poruszających w historii kina, uczyniło "Chinatown" nieśmiertelnym.

 Sam Towne, rodowity mieszkaniec Los Angeles, dorastał w bogactwie i poczuciu bezpieczeństwa. Wierzył w odkupienie win. Polański jako dziecko uciekł z getta, okupację przeżył, ukrywając się u opłaconych przez ojca ludzi, a gdy jako dorosły mężczyzna założył rodzinę, żonę i nienarodzonego syna zamordowała banda Mansona. "W Hollywood morduje się piękne blondynki" - tłumaczył Polański Towne’owi, uzasadniając tragiczne zakończenie. Jakim cudem mógłby nie stać się fatalistą, pełnym mroku, który po ludziach spodziewa się najgorszego? Jak miał wierzyć w zwycięstwo Dobra nad Złem?

Ale traumy, które stały się udziałem Polańskiego, napędzały również jego geniusz jako artysty. "Chinatown" jest tego najlepszym przykładem. W rękach Polańskiego doskonały, ale pozbawiony wyraźnych podtekstów scenariusz Towne’a ewoluował w kąśliwą, niepokojącą opowieść.

Nie bez powodu "Chinatown" uważany jest za przełomowy tytuł dla Hollywood,  kończący epokę prawdziwie autorskiego kina. Nieubłagalnie nadchodził czas blockbusterów.

Wojny na planie

O tym co działo się na planie "Chinatown", podczas powstawania filmu krążyły legendy. Wiele z nich wspomniana książka Wassona potwierdza.

Pisząc scenariusz, Towne myślał o Jane Fondzie w roli Evelyn, ta jednak odrzuciła rolę. Gdy potem produkcję nad filmem przejął Bob Evans, zamierzał obsadzić w tej roli swoją ówczesną żonę, Ali MacGraw. (Gwiazdę "Love story"). Nim film powstał, zdążył się jednak z nią rozwieść. Porzucony przez Ali dla Steve’a McQueena postanowił, że nie da jej roli.

Faye Dunway była już po sukcesie filmu "Bonnie i Clyde" Arthura Penna, gdy Towne zaproponował jej rolę Evelyn. Wcześniej współpracował przy filmie Penna. Polański się zgodził. Twiedził, że przypomina mu jego zmarłą w obozie piękną matkę. Nie miał pojęcia, na co się pisze. Już wtedy Dunaway słynęła z kaprysów na planie, ale kręcąc "Chinatown", przebiła wcześniejsze wybryki. Trafił swój na swego, bo Polański od pierwszych filmów nie bez powodu miał opinię reżysera-tyrana. "Istniały zawsze dwa punkty widzenia: jego i tylko jego"- napisał w swojej biografii Evans, który z Polańskim pracował wcześniej przy "Dziecku Rosemary". Uważał go jednak za geniusza i zgadzał się na większość dokonywanych zmian.

Po sukcesie filmu i 11 nominacjach do Oscara Dunaway zabroniła ludziom z ekipy opowiadać o swoim zachowaniu na planie. Ponoć miała ich zmusić do podpisania klauzuli poufności, choć nikt jej nigdy nie widział. Wcześniej skarżyła się Evansowi, że Polański zmusił ją do znacznego skrócenia włosów, co nietrudno zrozumieć, bo takie fryzury noszono w latach 30. XX wieku. Do szału doprowadzało ją też, gdy wciąż podkreślał: "Pamiętaj: Jestem reżyserem i zawsze mam rację", co potwierdza wcześniejsze słowa Evansa o Polańskim.

Nie wiadomo do końca czy prawdą jest po stokroć powtarzana "anegdota", jakoby oblała Polańskiego moczem podczas zdjęć - wcześniej osobiście nasiusiała do kubka. Chodziło o krytykę kultury pracy narzuconej przez reżysera, który nie pozwalał aktorom nawet na wyjście "za potrzebą". Zapytana o prawdziwość tej historii przed kilku laty, podczas wywiadu na żywo dla brytyjskiej stacji, Dunaway rzuciła mikrofonem w dziennikarza i zakończyła rozmowę.

W obliczu jej wybryków obrażanie się na siebie Nicholsona i Polańskiego to niewarte przywoływania drobnostki. Jak choćby rozebranie się na golasa przez sławnego Jacka, dla którego ten właśnie film stał się wielkim przełomem. Rok później Milosz Forman obsadził go w genialnym "Locie nad kukułczym gniazdem", za rolę, w którym otrzymał pierwszego Oscara.

Przez 1/3 filmu Nicholson występuje z ogromnym opatrunkiem na nosie, o co zresztą miał żal do reżysera. Polański natomiast z dumą opowiadał, że żaden amerykański reżyser, nigdy by mu tego nie zaproponował. "Tylko europejski przybłęda mógł się na to zdobyć’ - podkreślał.

Kryminał noir inny niż wszystkie

"Czy jesteś sam?" - pyta prywatny detektyw w jednej ze scen "Chinatown". "A czyż nie wszyscy jesteśmy?" - pada odpowiedź. Samotność jest bowiem dla wielu bohaterów noir, obok wspomnianego mroku najbardziej charakterystycznym stanem. Polański  postarał się o to, by emanowała niemal z każdej sceny.

Tym, który jako pierwszy wykreował dla kina postać detektywa noir, był Humphrey Bogart w "Sokole maltańskim" Johna Hustona. Jako prywatny detektyw Sam Spade umiejętnie maskował wrodzoną wrażliwość, zbędną w jego zawodzie. Zaskakiwał wiedzą i wykształceniem. Roger Ebert napisał, że "późniejsi aktorzy grający detektywów noir niejako wślizgiwali się w swoje role - jakby wkładali wygodny sweter".

Postać J.J. Gittesa granego przez Nicholsona, który pojawia się w każdej scenie "Chinatown" także czerpie z Bogarta. Ale Nicholson jest zbyt wielkim aktorem, by na tym poprzestać - jego bohater mimo nieskrywanego cynizmu, naprawdę daje się lubić. Zamiast lodowato zdystansowanego do świata bogartowskiego detektywa, dostajemy więc miłego i zarazem niezwykle smutnego człowieka.

Pomysł obsadzenia w roli wykorzystującego Evelyn ojca, wspomnianego twórcy "Sokoła maltańskiego" Johna Hustona okazał się genialny. Człowiek, który w zasadzie stworzył gatunek zwany ekranowym czarnym kryminałem - czyli kinem noir, po mistrzowsku wcielił się w postać budzącą w nas przerażenie. Zdjęcia Johna A. Alonzo, które otrzymały jedną z 11 nominacji do Oscara, przywodzą na myśl Los Angeles, które można dostrzec w tle bardzo starych filmów, gdzie słońce praży na wielkich i szerokich ulicach, a budynki wokół robią wrażenie, jakby przepływały z miejsca na miejsce.

Sposób, w jaki Polański wciąga widza w swoją dopracowaną w detalach wizję artystyczną, musi wzbudzać podziw. Sam pojawia się w epizodycznej, ale istotnej roli bandziora, który nożem tnie nos Nicholsonowi. Jest przy tym na tyle autoironiczny, że każe bohaterowi rzucić pytanie: "Skąd wziąłeś tego karła?". Nie sposób wyobrazić sobie Hitchcocka, który pojawiając się jak zwykle także w epizodzie, wkłada w usta bohatera pytanie:" Skąd wytrzasnąłeś tego grubasa?".

Budowanie balansu między humorem a powagą i smutkiem, to zresztą kolejny zasługujący na uwagę szczegół stanowiący osobisty stempel Polańskiego, odciśnięty na tym gatunku filmowym. Gittes Nicholsona, choć zakochany smutas to także dowcipniś. Pytany, czy boli go rozcięty nos, odpowiada: - "Tylko wtedy, kiedy oddycham". I wreszcie charakterystyczny dla poczucia humoru Polańskiego dowcip o Chińczyku uprawiającym seks. Nie sposób go zapomnieć.

Osobne miejsce należałoby poświęcić genialnej muzyce Jerry’ego Goldsmitha, napisanej  w ciągu zaledwie 10 dni. Ponoć to przyjaciel Polańskiego, kompozytor Bronisław Kaper zdobywca Oscara za muzykę do musicalu "Lili" po obejrzeniu "Chinatown" powiedział: "To wielki film, tylko zmień koniecznie muzykę".  I tak ścieżka dźwiękowa Phillipa Lambro trafiła do kosza, a w jej miejsce pojawiła się nowa, dziś słynna już muzykę, ze wspaniałym solo na trąbkę.

Nieśmiertelność Dunaway

W  "Chinatown" są dwie tajemnice, jedna "obywatelska" i druga głęboko osobista. Ta druga wymaga, by Dunaway ujawniła wystarczająco dużo, aby widz był nią zainteresowany, ale jednak na tyle mało, by dramatyczna historia kazirodczego związku, do którego została zmuszona, nie wyszła na jaw.

Dunaway w tej trudnej i nieoczywistej roli poradziła sobie znakomicie. "Chinatown" to szczyt jej kariery. Jej gra napędza tajemnicę historii, tak samo jak śledztwa w sprawie korupcji. Aktorka później znana z mocno przerysowanych ról, (szczytem tego była rola Joan Crawford w "Najdroższej mamusi" z zasłużoną Złotą Maliną) tu jest niemal nieruchoma. Prawda o jej sytuacji jest ukryta pod powierzchnią, wystarczą małe i przemyślane gesty, byśmy wszystko rozumieli. Podtekst jest widoczny w podwójnym znaczeniu każdej wypowiedzi, gdy z jej ust padają słowa "mój ojciec". Film umiejętnie wykorzystuje także wrodzoną intensywność Dunaway, która z czasem, niekontrolowana przez innych reżyserów popadła w karykaturę.

Na planie "Chinatown" Polański jednak mocno jej pilnował. Stąd bodaj najbardziej wstrzemięźliwa z jej ról w "Chinatown". To za jej sprawą tragiczna historia o traumie pokoleniowej i głęboko zakorzenionym patriarchacie, który akceptuje znęcanie się nad kobietami, budzi w nas przerażenie.

W przeciwieństwie do Jacka Nicholsona, który zawsze okazywał się znakomity, późniejsza praca Dunaway stawia jej występ w  "Chinatown" w wyjątkowej pozycji. Ten film i wielka kreacja, jaką w nim stworzyła, zapewniły jej nieśmiertelność.

Szkoda, że skończyło się "tylko" na oscarowej nominacji.

Pechowe arcydzieło

Cztery Złote Globy w głównych kategoriach, trzy nagrody BAFTA i aż 11 nominacji do Oscara, z których ostatecznie jedna - za najlepszy scenariusz oryginalny, zamieniła się w złotą statuetkę.

Obraz Polańskiego przyjęto entuzjastycznie - krytycy docenili talent i perfekcję reżysera, który niemal do końca 1974 roku uchodził za faworyta do głównych Oscarów. Wydawało się, że to właśnie film naszego rodaka będzie tryumfował na gali, ale Polański miał pecha: właśnie wtedy bowiem Francis Ford Coppola także na prośbę Paramountu nakręcił sequel "Ojca chrzestnego", który okazał się jeszcze lepszy od pierwszej części filmu. Zgarnął aż 6 Oscarów, w głównych kategoriach.

Film wszedł do kin w ostatnich dniach grudnia, wyraźnie szykowany "pod Oscary". Coppola wystąpił wtedy w podwójnej roli reżysera i producenta filmu, bo udało mu się wymóc na wytwórni odsunięcie od niego Evansa, któremu wytwórnia powierzyła właśnie produkcję "Chinatown".  Sam Evans był zdania, że brak Oscara w głównej kategorii dla "Chinatown" spowodowany był faktem, że to on stał za produkcją. W biografii napisał, że naraził się zbyt wielu członkom Akademii, by ci mieli go nagradzać. Jest w tym sporo prawdy, ale i tak nie sposób uznać, że "Ojciec chrzestny II" na przyznane statuetki nie zasłużył.

Oprócz Oscara za scenariusz dla Towne’a drugim wyjątkiem była główna rola męska. Złotej statuetki nie zdobył ani Nicholson za "Chinatown", ani uważany za pewniaka Al Pacino za ponowną kreację Michaela Corleone w "Ojcu chrzestnym II". Zdobył go Art Carney za rolę w zapomnianym filmie "Harry i Tonto" Paula Mazursky’ego, która nie może się równać z żadną z dwóch wymienionych.

Ciąg dalszy nastąpi?

Jak wiadomo arcydzieło Polańskiego, nie ustrzegło się kontynuacji, bo moda na sequele trwa nieprzerwanie.

Po 16 latach Robert Towne napisał kontynuację losów detektywa Gittesa i zamierzał film reżyserować. Ostatecznie jednak za kamerą stanął Jack Nicholson, ponownie pojawiający się w głównej roli. Partnerowali mu Madeleine Stowe i Harvey Keitel. Z oczywistych względów Polański nie mógł w Ameryce kręcić filmu, ale czy w ogóle byłby nim zainteresowany? Śmiem wątpić.

Obyło się bez wielkiej katastrofy, choć można mówić o finansowej klapie. Film da się obejrzeć bez zgrzytu zębów, ale po co, gdy ma się w pamięci wielkie kino z 1974 roku? W planach był jeszcze trzeci film o Gittesie, na szczęście pomysł upadł.

W zamian za to Netflix ogłosił powstanie serialu będącego prequelem "Chinatown". (Czyli opowieścią o tym, co wydarzyło się przed wydarzeniami znanymi z "Chinatown"). Towne przed śmiercią zdążył napisać odcinki o młodym Jake’u Gittesie, który rzuciwszy posadę policjanta w Chinatown, zakłada w LA biuro detektywistyczne. Krzepiąca jest wiadomość, że pilota nakręci sam David Fincher ("Siedem"), wielki fan "Chinatown". Pytanie: "Tylko po co?" nie ma sensu.

Wszyscy przecież znamy odpowiedź.