Reklama

Charlie od dawna żyje na marginesie społeczeństwa. Nie widuje się z nikim prócz dochodzącej opiekunki i nie wychodzi z domu, co uniemożliwia mu monstrualna tusza. Pozostaje uwięziony w swoim małym mieszkanku, a reżyser Darren Aronofsky i autor zdjęć Matthew Libatique celowo jeszcze zawężają kadry, by rozrośnięte ciało widać było w całej okazałości. Mimo to trudno zarzucić im tzw. fatfobię, czy epatowanie otyłością bohatera, bo Charlie przez większość filmu nie rusza się z fotela. Owszem, w końcu widzimy go półnagiego, w scenie pod prysznicem, z brzuchem zwisającym do kolan, co wywołuje w nas dyskomfort, ale żadna scena nie przekracza granic dobrego smaku. Jeśli patrzymy z jakim trudem, zlany potem, sapiący, a wreszcie przewracający się po powstaniu z fotela Charlie, próbuje przemieszczać się po mieszkaniu bez użycia "balkonika", to po to, byśmy zdali sobie sprawę z rozmiarów jego problemu.

Nietrudno zgadnąć, że patologiczna nadwaga Charliego stanowi śmiertelne zagrożenie dla zdrowia. Już na początku twórcy informują nas o tym, każąc opiekunce mierzyć mu ciśnienie, którego parametry w normalnych okolicznościach zmuszają do wzywania pogotowia. Ale Charlie leczyć się nie chce, nie ma nawet ubezpieczenia, choć jak się przekonamy, posiada spore oszczędności. Te jednak odkłada na inny cel. Ma też świadomość własnego stanu i wyglądu, którego wstydzi się do tego stopnia, że podczas zajęć online ze studentami, (uczy sztuki pisania), ma wyłączoną kamerkę

Reklama

Wkrótce odkrywamy, że pochłaniając kilogramy niezdrowego jedzenia, Charlie zajada rozpacz po śmierci ukochanego. Nie chce dalej żyć, i śledząc jego zachowanie, nie mamy wątpliwości, że postanowił "zajeść się" na śmierć. Jesteśmy świadkami świadomie dokonywanej eutanazji.

Prócz tęsknoty za ukochanym Charlie ma ku temu jeszcze jeden powód - jest nim poczucie winy. Opychając się bez opamiętania, wymierza więc sobie karę. Porzucił bowiem przed dziewięcioma laty dla mężczyzny, w którym się zakochał żonę i ośmioletnią córeczkę.

Wiedząc, że nie zostało mu już dużo czasu, postanawia odnowić zerwane relacje z córką i odzyskać jej zaufanie.

To jednak nie będzie łatwe.

Rola większa niż film

Nikt, kto widział już, obecnego od tygodnia na polskich ekranach "Wieloryba", nie ma wątpliwości, że Brendan Fraser zagrał rolę życia. Podczas światowej premiery na festiwalu w Wenecji aktor otrzymał sześciominutową owację na stojąco. Nie krył łez wzruszenia. Internet obiegło nagranie, na którym płacze ze szczęścia. Tym większe robi ono wrażenie, gdy wie się, przez co Fraser przeszedł w ciągu ostatnich lat, gdy niemal zniknął z ekranów.

Aronofsky przyznaje, że niemal 10 lat szukał odtwórcy roli Charliego, który nie musiałby dźwigać, jak to było w przypadku Brendana, tzw. fat suit - kostiumu pogrubiającego, który zmienił go w śmiertelnie otyłego dziwoląga. Tyle tylko, że film jest adaptacją sztuki Samuela D. Huntera, gdzie mamy bohatera o monstrualnych rozmiarach, ważącego 300 kg. Trudno o aktora z takimi gabarytami. Co nie bez znaczenia, sam Fraser, w młodości smukły i umięśniony (pamiętamy "George’a prosto z drzewa"), przez ostatnie lata również walczył z nadwagą, i podobnie jak bohater filmu, z depresją.

O obsadzeniu Frasera w roli Charliego zdecydowała jednak, jak mówi w wywiadzie Aronofsky - jego nadzwyczajna empatia, jaką odznacza się również bohater filmu. Reżyser uznał, że taką postać, musi zagrać równie piękny człowiek. Bo patologicznie otyły i samotny Charlie wciąż nie stracił wiary w ludzi - wierzy, że są dobrzy z natury, skłonni się wspierać. W jednej chwili widzimy jego pęd ku autodestrukcji, a za chwilę zaskakuje nas przejawem miłości do życia.

By wcielić się w Charliego, przed wejściem na plan Fraser poddawany był pięciogodzinnej charakteryzacji, której częścią był ciężki, zaopatrzony m.in. w... chłodzące rurki z wodą, 20-kilogramowy kostium. Protetyczna "maska" trafiała także na jego twarz. Trzeba nie lada talentu by przy takim sztucznym "naddatku", bez cienia nadekspresji wygrywać kolejne stany emocjonalne, przez jakie przechodzi bohater - począwszy od wewnętrznego bólu, poprzez nadzieję, a potem rozpacz, aż po czystą miłość, jaką darzy gniewną, rozżaloną córkę. Twarz Frasera obecnego w każdej scenie dwugodzinnego filmu nie kłamie ani przez moment - emanuje łagodnością i smutkiem, najczęściej zastygając w przepraszającym uśmiechu.

Swój obecny stan, chorobliwą otyłość, Charlie traktuje jako symbol upadku, z którego podnieść może go wyłącznie odpuszczenie win. Stąd potrzeba spotkań z córką, która nie kryje pogardy i żalu dla ojca. Jej wybuchowa natura kontrastuje z łagodnością Charliego. Ich kolejne spotkania, podczas których ojciec się otwiera, a córka prowokuje, okażą się terapią dla obojga. Ale Aronofsky nie prowadzi do łatwego happy endu i choć można się sprzeczać, czy finałowa apoteoza nie jest przesadą, jako dzieło o potrzebie odkupienia, film robi ogromne wrażenie.

Fenomenalna kreacja Frasera przesłania to, co jest słabością obrazu Aronofsky’ego - swego rodzaju nadmiar, bynajmniej nie w gabarytach bohatera wyrażony, lecz w ilości "męczeńskich wątków", w jakie twórca wpycha bohatera. Obok monstrualnej nadwagi i homoseksualizmu, a wreszcie śmierci ukochanego, mamy tu jeszcze krzywdę wyrządzoną przez Kościół. Wszystko to jednak blednie w obliczu emocji, jakie wywołuje w nas aktorski popis Frasera. Trzeba przyznać, że Aronofsky, który "Zapaśnikiem" przywrócił kinu zapomnianego Mickeya Rourkego, ma niebywały talent w tej dziedzinie.

Sam tytuł, "Wieloryb", nawiązuje zarówno do powieści Hermana Melville'a "Moby Dick albo Wieloryb", jak i do biblijnej historii o Jonaszu połkniętym przez wielką rybę. Prorok Izraela, po tym, jak trafia do trzewi wieloryba, przejdzie duchową przemianę, która stanie się udziałem wszystkich bohaterów filmu.

Od weneckiej premiery filmu wielkiemu powrotowi aktora w życiowej roli, towarzyszy wsparcie i kibicowanie gigantycznej rzeszy widzów. Maleńka, nakręcona za 5 milionów dolarów w jednym pomieszczeniu produkcja,(średni koszt filmu w Hollywood to 60 mln USD!), zarobiła już ponad 25 mln, co jest rekordem, w przypadku niezależnego kina.

Jeśli Brendan Fraser zdoła pokonać Colina Farrella i Austina Butlera w oscarowym wyścigu, co jest całkiem realne, z pewnością ów rekord jeszcze wzrośnie.

Cudowne lata 90

Brendan Fraser, najmłodszy z czterech chłopców, urodził się w 1968 roku w Indianapolis w Ameryce, jako dziecko rodziców Kanadyjczyków - specjalistki ds. handlu i dziennikarza, który pracował jako oficer służby zagranicznej w Rządowym Urzędzie Turystyki. Mówi, że dorastał w szczęśliwej, ale wędrownej rodzinie - z powodu pracy ojca, praktycznie co dwa lata zapisywano dzieci do nowej szkoły.

Ma dwa obywatelstwa - kanadyjskie i amerykańskie. Uczył się w prywatnej szkole z internatem w Toronto. Jako nastolatek, podczas wakacji w Londynie wziął udział w profesjonalnym przedstawieniu teatralnym na West Endzie, co zaowocowało zainteresowaniem aktorstwem. Ukończył coledż w Seattle i zaczął grać w małej szkole aktorskiej w Nowym Jorku. Planował studia magisterskie, ale trafił do Hollywood i zdecydował się tam pozostać, bo od razu znalazł zatrudnienie.

Producenci telewizyjni przygotowywali właśnie piloty do nowych programów i przystojny, mierzący 192 cm 23-latek, idealnie się do jednego z nich nadawał. Tak zagrał... marynarza nr 1 w "Amerykańskich psach" z 1991 roku, w którym wystąpili River Phoenix i Lili Taylor.

- Dali mi strój marynarza i wraz z kilkoma innymi facetami robiliśmy scenę pojedynku. Zostałem pobity. Dostałem za to kartę Gildii Aktorów Ekranowych i dodatkowe 50 dolców za zastąpienie kaskadera - wrzucili mnie do automatu do gry. Chyba stłukłem sobie żebro, ale pomyślałem: Wszystko w porządku! Mogę to zrobić ponownie. Jeśli chcecie, złamię żebro raz jeszcze.

Rola zaowocowała kolejną w filmie telewizyjnym z Martinem Sheenem "Dowody winy". Popularność zyskał już niebawem za sprawą postaci z głupiutkiej produkcji "Jaskiniowiec z Kalifornii". Zagrał jaskiniowca niedawno uwolnionego z bryły lodu we współczesnej Kalifornii, i choć sam film zdobył Złotą Malinę, Fraser stał się rozpoznawalny. W recenzjach pisano, że prócz świetnych warunkach zewnętrznych, posiada "wyjątkową cechę człowieka oglądającego świat po raz pierwszy".  Wkrótce reżyserzy zaczęli obsadzać go właśnie w takich rolach.

Przez większą część lat 90. Fraser spędzał więc sporo czasu, wyłaniając się z szeroko otwartymi, zdziwionymi  oczami z przeróżnych miejsc. Choćby ze schronów przeciwbombowych w "Atomowym Amancie", albo z kanadyjskiej wioski jako funkcjonariusz Królewskiej Policji Konnej w "Dudleyu doskonałym". Ale już w faktycznie zabawnej parodii przygód Tarzana, znanej jako "George prosto z drzewa", tak bardzo zachwycił damską część widowni muskularną, smukłą sylwetką, że domagano się wprost, by grywał jak najwięcej ról...bez koszulki. Tutaj przez większość filmu nosił tylko przepaskę biodrową. slapstickowy humor sprawiły, że spodobał się zarówno dzieciom, jak i ich rodzicom.

Po latach przyznał jednak, że dietę, jaką mu zafundowano na potrzeby roli, przypłacił...zanikami pamięci.

- "Brakowało mi węglowodanów, byłem wciąż głodny. Pamiętam, że któregoś dnia potrzebowałem gotówki, więc poszedłem do bankomatu, ale nie mogłem przypomnieć sobie numeru PIN, bo mój mózg szwankował. Zacząłem walić w maszynę z rozpaczy" - wspominał w wywiadzie z "Variety".

Dzisiaj mówi: "Patrzę na siebie w tym filmie i widzę tylko chodzący stek".

Nowy typ mężczyzny

Na szczęście od czasu do czasu dawano mu także ambitniejsze role. Jak choćby ta w filmie "Więzy przyjaźni", gdzie zagrał wraz z Mattem Damonem i Benem Affleckiem. Wcielił się tu w żydowskiego stypendystę, ukrywającego swoje pochodzenie przed kolegami, walczącego o miejsce w elitarnej, antysemickiej szkole. Tych, którzy widzieli w nim jedynie przystojniaka z muskułami, zaskoczył. Pisano, że czas, by reżyserzy zaczęli mu dawać takie właśnie role, miast kazać zwisać z drzew z gołą klatą.

Na kolejny równie dobry tytuł musiał jednak czekać aż 6 lat. W 1998 roku pojawił się w oscarowych "Bogach i potworach" Billa Condona, u boku wielkiego Iana McKellena. Ten ostatni wcielał się w starego reżysera filmowego homoseksualistę. Film jest adaptacją powieści o ostatnich dniach życia słynnego reżysera "Frankensteina" Jamesa Whale’a, który opuścił Hollywood i żył z dala od fabryki snów. Kolejny wylew powoduje falę wspomnień z młodości, o których starał się zapomnieć. Fraser gra zatrudnionego przez niego młodego ogrodnika, do którego sędziwy artysta próbuje się zbliżyć. Z czasem między mężczyznami rodzi się niezwykła, specyficzna więź.

Poważniejsze kino, to były jednak wyjątki w karierze młodego Frasera. Zdążył już wpaść do szuflady z napisem "kino rozrywkowe" i większość propozycji nie zaliczała się do wyrafinowanych. "Szalony zięć", "Pigułka szczęścia", "Małpiszon", a także komedie romantyczne "Jakoś leci" i "Zakręcony", to wszystko produkcje, których nikt nie pamięta. Większość tych ról wymagała od niego wielkiej fizycznej sprawności i siłą rzeczy zdarzało się, że przeszarżował, lub przecenił swoje umiejętności. Kończyło się to z pozoru niegroźną kontuzją, które po latach miały stać się przyczyną jego zdrowotnych problemów.

Miał jednak Fraser swój udział w zmieniającym się wizerunku męskiego bohatera w Hollywood. Dziennikarka Rita Kempley ukuła nawet specjalne określenie dla nowej grupy męskich bohaterów - tzw. "himbos", który miał oznaczać męską wersją terminu "bimbo" (mowa o atrakcyjnej, młodej kobiecie, kochającej zabawowe życie). To byli bohaterowie mili, serdeczni, zabawni i przystojni, którzy wyparli naznaczonych maczyzmem mężczyzn w typie Rambo i Terminatora. "Wraz z Fraserem Hollywood zapoczątkowało nową erę filmów, w których bohaterów nie definiowała toksyczna męskość, ale wrodzona sympatyczna, życzliwa natura" - zauważała Kempley.

Te filmy skierowały jego karierę na ścieżkę w kierunku bardzo specyficznej roli, która prócz popularności, przyniosła mu również duże pieniądze.

Sukces "Mumii" i bunt organizmu

W 1999 roku Stephen Sommers po serii castingów obsadził go w "Mumii", horrorze przygodowym, który był kasowym hitem i zapoczątkował serię, która z przerwami zajęła następne dziewięć lat życia Frasera. Choć krytycy zjechali film niemiłosiernie, widzowie byli zachwyceni.

Film opowiada o przygodach poszukiwaczy skarbów faraona, którzy uwalniają egipską mumię kapłana Ozyrysa, który trzy tysiące lat wcześniej sprzeniewierzył się faraonowi. Tym samym, wprowadzają w życie straszliwą klątwę. Obraz doczekał się dwóch kontynuacji, z których każda zarobiła na świecie ponad 400 milionów dolarów. Frazer zagrał Ricka O'Connelly’ego, kierującego wyprawą, a partnerowała mu Rachel Weisz.

W 2001 roku powstał film "Mumia powraca" a siedem lat później "Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka". Te filmy uczyniły Frasera bogatym człowiekiem, i wciąż mają fanów, ale nie sposób doszukać się w nich walorów artystycznych.

Jego role w kinie przygodowym, a nade wszystko popisy kaskaderskie, bo aktor nie chciał dublerów, sprawiły, że w końcu ciało odmówiło mu posłuszeństwa. "Prawdopodobnie za bardzo się starałem. I to w destrukcyjny sposób" - mówił w rozmowie z magazynem "People". Facet mierzący ponad 190 cm wykonywał akrobacje, co musiało się źle skończyć. Na planie ostatniej "Mumii" zabezpieczał się z pomocą taśmy i okładów z lodu. Zamiast profesjonalnych ochraniaczy, korzystał z rowerowych, bo nie było ich widać pod kostiumem.

- Czułem się jak koń z "Folwarku zwierzęcego", którego zadaniem była praca i praca i praca. Orwell napisał postać, która pracowała dla dobra ogółu, nie zadawała pytań, nie sprawiała kłopotów, dopóki jej to nie zabiło.

W efekcie, jak obliczył, 7 lat życia upłynęło mu głównie na operacjach i późniejszej rehabilitacji, co sprawiło, że wycofał się z kina, bo nie mógł niczego planować. Przeszedł między innymi wymianę stawu kolanowego, dwukrotną laminektomię (operację neurochirurgiczną, mającą na celu zmniejszeniu nacisku na rdzeń kręgowy), a do tego kilka innych operacji mocno nadwyrężonego kręgosłupa.

Ale jeszcze wcześniej, w 2003 roku, wydarzyło się coś, z czym Fraser nie mógł sobie poradzić przez lata. Do problemów ze zdrowiem fizycznym i operacjami, dołączyła jeszcze depresja.

Seksualna napaść i czas ołowiu

W 2003 roku przed galą Złotych Globów Philip Berk, szef Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej, miał napastować aktora seksualnie. (Fraser wyznał to dopiero w 2018 roku, w wywiadzie z magazynem "GQ", gdy wybuchł ruch #metoo i znane osoby głośno zaczęły mówić o seksualnych nadużyciach).

- "Berk w sali pełnej ludzi włożyć mi rękę pomiędzy pośladki i zaczął nią poruszać. Zrobiło mi się niedobrze. Poczułem się jak małe dziecko, miałem kluchę w gardle. Myślałem, że się rozpłaczę" - wspomina aktor.

 Wybiegł z pokoju na zewnątrz, mijając policjanta, któremu nie umiał  powiedzieć, co się stało. Myślał o upublicznieniu tego, ale wstydził się. Jego przedstawiciel poprosił jedynie HFPA o pisemne przeprosiny. Fraser przyznaje, że po tym zdarzeniu przestał być zapraszany na gale wręczenia Złotych Globów. Telefon z propozycjami ról przestał dzwonić.

- "Gdy w moim zawodzie telefon przestaje dzwonić, zaczynasz zadawać sobie pytanie dlaczego? Powodów jest wiele, ale czy to był jeden z nich? Myślę, że tak było".

Wspomnienie tego, co się stało i sposób, w jaki się z tym czuł, utkwiło mu w pamięci.  Zaczął sobie powtarzać, że zasłużył na to, co go spotkało. "Obwiniałem siebie i byłem naprawdę nieszczęśliwy. Popadłem w depresję. Zacząłem unikać ludzi" - przyznał we wspomnianym wywiadzie z "GQ".

Berk napisał list z przeprosinami do Frasera, ale publicznie zaprzeczył  całemu zajściu. "Moje przeprosiny nie są przyznaniem się do winy. Jeśli zrobiłem coś, co zdenerwowało pana Frasera, to przepraszam" - tłumaczył, gdy w 2018 roku aktor upublicznił zdarzenie. Nigdy jednak nie oskarżył go o zniesławienie.

Operacje, depresja wywołana napaścią seksualna, to jeszcze nie był jednak koniec. W 2009 roku rozpadło się małżeństwo aktora po prawie 10 latach. To był moment między kolejnymi operacjami i pobytami w szpitalach. Ze związku z Afton Smith Fraser ma trzech synów, którzy teraz mieszkają z matką, ale stosunkowo blisko jego posiadłości, więc często bywają u ojca. Z myślą o najstarszym z nich, Griffinie, kupił konie. Chłopiec ma spektrum autyzmu i dotyk zwierzęcia działa na niego kojąco.

W 2016 roku Brendan pojawił się w niewielkiej roli w głośnym serialu "The Affair". Los sprawił, że gdy pojawiły się odcinki z jego udziałem, zmarła jego ukochana mama. On zaś trzy dni później miał udzielić pierwszego od lat wywiadu dla kanału na You Tubie, zapowiadającego swoją rolę. Przez większość czasu mówił prawie szeptem, łamiącym się głosem, co o dziwo, rozbawiło internautów. Wideo z wywiadu pt. "Sad Fraser" (Smutny Fraser), stało się wiralem i memem. Pojawiły się teorie na temat tego, co mu dolegało.

Tymczasem za smutnym memem kryły się depresja i żałoba.

Odrodzenie

Jeszcze w 2018 roku Fraser zagrał dobrą rolę w serialu "Trust", w którym obsadził go Danny Boyle. Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami serial o niszczącej sile pieniędzy i jednej z najbogatszych i najbardziej nieszczęśliwych rodzin Ameryki - rodzinie Gettych, przedstawia dramatyczną historię wnuka miliardera, Johna Paula Getty’ego będącego w rękach porywaczy, którzy nie rozumieją, czemu nikt nie chce odzyskać uprowadzonego. Fraser jest w zasadzie narratorem serialu - czasami nawet zwraca się do publiczności i to świetnie działa. Jednocześnie gra doradcę rodziny.

Aktor był już w dobrej formie i trudno uwierzyć, że po tej roli nie posypały się kolejne propozycje. Tak naprawdę wyraźny przełom w życiu Frasera dokonał się jednak dopiero wraz z rolą w "Wielorybie",  Aranofsky’ego. Jakby wyzwolenie filmowego bohatera, stało się również udziałem grającego go genialnie aktora. Fraser z całą pewnością oddał tej postaci cały swój ból i traumatyczne przeżycia, z jakimi zmagał się przez lata. Czas ołowiu ma już za sobą.

Dziś wiadomo, że wkrótce wejdzie na plan twórcy, o pracy, z którym marzy każdy aktor - mowa o  Martinie Scorsese i filmie "Killers of the Flower Moon", w którym wystąpi u boku Leonardo DiCaprio i Roberta De Niro. A to zapewne dopiero początek.