Reklama

Piotr Witwicki: Człowiek spodziewa się, że laureat Grammy, to...

Włodek Pawlik: - Będzie w koronie?

Reklama

Albo przynajmniej będzie dystyngowanym, nadętym jazzmanem, a ja wszedłem do pana domu i po 5 minutach czuję się jakbyśmy się dobrze znali.

- To miłe. Taka moja natura. A jeśli chodzi o jazz, to jestem klasycznie wykształconym pianistą (śmiech).  Różne rzeczy robiłem i robię. Komponuję muzykę filmową, symfoniczną, ale też piosenki, oratoria, ostatnio musical. Nie lubię zamykać się w jednym gatunku.

I co panu daje dziś muzycznego kopa? Co pana inspiruje?

- Muszę przyznać, że rzadko słucham cudzej muzyki. Moje życie jest trochę jak przyspieszony film i nie mam zbyt dużo czasu na uważne śledzenie tego, co dzieje się na rynku muzycznym. Na studiach i wcześniej chłonąłem muzykę jak gąbka. Dziś wolę ciszę, by uspokoić swoje wnętrze. Ostatnio, przez miesiąc grałem prawie codziennie i pod koniec tego intensywnego okresu jednego czego pragnąłem, to odpocząć trochę od muzyki.

Żyjemy coraz szybciej, mamy coraz mniej czasu. Jak to wpływa na pana muzykę?

- Sztuka przez duże S potrzebuje skupienia. To jest obcowanie z pięknem, a za Norwidem można powiedzieć, że jest ono kształtem miłości. Obcujemy z abstrakcyjnym  światem, który nas pociąga i inne rzeczy schodzą na bok. To, że żyjemy w tak szybkim świecie, nie oznacza, że nie potrzebujemy czasu na kontemplację. To, że żyjemy w tak szybkim świecie, nie oznacza, że nie potrzebujemy   wyciszenia, refleksji nad sobą, światem, przemijaniem....

Może potrzebujemy tej refleksji jeszcze bardziej?

- To, co postrzegamy na co dzień, to nie  wszystko. Istnieje również duchowy, metafizyczny kontekst naszej egzystencji. Jako artysta chętnie do niego uciekam. Inna sprawa, że proza codziennego życia dopada nas, odzierając ze złudzeń, marzeń, sprowadzając nasze istnienie do banalnych, codziennych czynności.

Tak jak pandemia nas wszystkich dopadła?

- Również na mnie odcisnęła bolesne piętno. To było skazanie na przymusową bezczynność. Zamiast koncertów, spotkań ze słuchaczami - nagle stałem się więźniem zamkniętym we własnym pokoju.

Zakładam, że od nagrody Grammy sporo było tych zaplanowanych koncertów.

- Grałem bez przerwy. W zasadzie bardziej mieszkałem w hotelach niż w domu. Pandemia to było zderzenie Titanica z górą lodową. Ludzie, którzy żyli z muzyki, dowiedzieli się, że jest ona na samym końcu przewodu pokarmowego. Wszystko było wtedy ważne, ale najmniej muzyka.

Czy niepokój, związany z tym, co dzieje się w Ukrainie, wpływa na to, co pan dziś tworzy? Czy byłby pan w stanie teraz komponować takie dźwięki, jak te które pojawiły się na "Night in Calisia"?

- Ta płyta jest  paradoksalnie radosna. W Stanach byli zachwyceni tym, że pojawiła się muzyka tryskająca  dobrą, jasną energią ze Wschodu.  Co wydawać się może niezrozumiałe, to nad tymi kompozycjami zacząłem pracować po 10 kwietnia 2010 roku. Skomponowałem muzykę, która nie ma nic wspólnego z czasami, które strasznie przeżywałem. Ona jest totalnie odklejona od tej ciemnej polskiej aury.

To dowód na to, że niekoniecznie złe czasy muszą decydować o artystycznej wymowie dzieła. W tym też widzę własną  sferę wolności w sztuce. Z drugiej jednak strony, wojna na Ukrainie, każe mi uważać na dobór środków artystycznych, aby nie być postrzeganym wesołkowatym pięknoduchem.

To może ta muzyka jest wtedy ucieczką.

Dzięki temu, że w 2020 roku zacząłem pisać musical "Irena", udało mi się uniknąć totalnych, psychicznych pandemicznych wstrząsów. Ten koszmarny, nudny, codzienny medialny przekaz z wizerunkiem chorego  człowieka w masce wywoływał we mnie poważne stany depresyjne.

Są tacy, którzy nie potrafili się od tego oderwać.

- Wiem, ale trzeba pamiętać, że złe emocje się kumulują. Człowiek nie zna miary w wyrządzaniu zła. Nie wie, gdzie jest ostatni krąg dantejskiego piekła. Ludzkość nie pierwszy raz w swojej historii dąży w maniakalnym, stadnym szaleństwie do samozagłady.

To może, zanim do tego dojdzie, warto włączyć muzykę.

- Muzyka w czasach pandemii uratowała moją psyche. To, że komponuję, pozwoliło mi przejść, w miarę suchą stopą, przez ten ocean absurdu i zbiorowego schizo. To, że znalazłem w sobie pokłady kreatywności, które pozwoliły mi w okresie pierwszego lockdownu, skupić się na komponowaniu musicalu było darem od Boga - takim światełkiem nadziei. Sztuka, choć niewiele znacząca w czasach trudnych, mimo wszystko pokazuje, że nie do końca musimy żyć w sosie bezalternatywnej, ponurej rzeczywistości. Norwid pisał o tym, że "bitne generały" wciąż jednoczą się "przeciwko... kilku myślom, co nienowe". Ludzie en masse jednoczą się wokół jakichś wodzów, sekretarzy, prezesów. Jak się pojawią fajni faceci, to jest ok, ale jak mamy za przywódców psychopatów i barbarzyńców, to mamy pasztet.

Był pan w NZS i musiał w 1984 roku opuścić Polskę. Jakie wrażenie robiła ojczyzna, którą zastał pan już w latach 90?

To było mnóstwo nowych, fantastycznych możliwości. Również dla takich ludzi jak ja. Żyłem na Zachodzie prawie 10 lat i tam wszystko było już poukładane. Nie myślałem o powrocie do kraju z radziecką ideologią w tle. Ale wszystko się zmieniło w 1989 roku.

Po dostaniu Grammy też mógł pan skupić się na pracy za granicą.

- Choruję na Polskę. To jest wirus. Widocznie muszę tu wracać. Czułbym się okaleczony, gdybym nie miał kontaktu z tymi polskimi bytami, które mnie od lat kształtują. Jest mnóstwo bliskich mi sfer, z których nie chcę rezygnować: Norwid, Czechowicz, Iwaszkiewicz, Baczyński, Zagajewski... Ale też Jan Paweł II, Chopin, Moniuszko, Komeda, Wajda, Polański, Kieślowski. Muszę to odczuwać wręcz namacalnie, biologicznie.

Stworzył pan muzykę do poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, która stała się nagle bardzo aktualna.

- Nagraliśmy płytę z tą muzyką w zeszłym roku, a ona teraz nabrała zupełnie nowego znaczenia.

Baczyński stał się aktualny w taki sposób, jakiego byśmy nie chcieli.

- Snajper AK, który między strzelaniem do Niemców, pisał wiersze. To jest aktualne i tylko dowodzi tego, że historia, przeszłość "to nie jakieś tam coś gdzieś, gdzie nigdy ludzie nie bywali". Nie ma żadnej posthistorii, postpolityki. Nie dożyliśmy raju na ziemi, że teraz już tylko różowe okulary, wieczna młodość i zabawa. To jest naiwne i głupie myślenie. Zachodzę w głowę, jak wielu z pozoru inteligentnych, wykształconych ludzi zatraciło zdolność postrzegania rzeczywistości taką, jaką ona jest. Wydawało się, że mamy wreszcie za sobą socjalistyczną traumę, gdzie byliśmy kształtowani na wzór  sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem lewicowych idei. Wszyscy tacy sami, mający te same potrzeby i myśli, a historia, tradycja są nieznośnym balastem w lepieniu nowego człowieka. My, jako Polacy przeżyliśmy nie tak dawno ten ideologiczny absurd na własnej skórze ....

Rosjanie w tym, co robią, też są dość wierni swoim historycznym wzorcom.

- To wszystko już było. Najbardziej przerażają mnie te stadne odruchy. Wydaje mi się, że zamiast hołdować uproszczonym, polityczno-medialnym wizjom świata, warto pochylić się czasem nad mądrą poezją czy dobrą książką, zastygnąć w kontemplacji  genialnego malarstwa, czy zasłuchać się w muzycznym kosmosie...

Problem w tym, że często nie ma na to czasu.

- To wygodna wymówka. Po drugiej stronie mamy kult mamony, pustosłowia, taniej popularności. Myślę tu m.in. o wierszu "Plac  im. Banału" Piotra Gawła. W zeszłym roku zmarł Adam Zagajewski, do którego poezji napisałem muzykę, nagrałem płytę "Mów Spokojniej". Piękne, mądre wiersze, często profetyczne, pisane współczesnym polskim językiem. Podobnie pisze Piotr Gaweł. Te metafory  wchodzą w krwiobieg  myśli, rozwiązując - lub nie - zagadki  neurotycznego obcowania ze współczesną, okaleczoną rzeczywistością - wchodząc z nią w intrygujący dialog. Tacy jesteśmy, ja też - pełni obaw, obsesji. Tylko że czasem - na całe szczęście -  muzyka, poezja, sztuka zamieniają nas w anioły.